Czas odnaleziony

Przeszłość żyje i ma się dobrze - zdaje się mówić w swych opowiadaniach Włodzimierz Kowalewski. Trwa w mitach, archetypach kultury, we wspomnieniach wreszcie. Doniesienia, że umarła, są... przesadzone.

25.01.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

“Światło i lęk" to rzecz po trosze staro-nowa (z naciskiem wszakże na drugie z tych słów). “Śmierć Ostrogskiego" oraz “Władyś" pochodzą bowiem z debiutanckich “Czterech opowiadań o śmierci" (1993), pozostałe natomiast utwory (też cztery) w formie książkowej ukazują się po raz pierwszy. Sam pisarz w wywiadach sugeruje, by jego nową książkę traktować z niejakim dystansem, jako intermezzo, zaczerpnięcie głębszego oddechu pomiędzy powieściami: głośnym, nominowanym do Nike “Bóg zapłacz!" (2000) i zapowiadanymi na rok 2004 “Ekscentrykami".

Nostalgia i literatura

“Opowiadania zebrane w tym tomie - tłumaczy Kowalewski - powstały nie po to, aby budzić namiętności czy prowokować dyskusje. Wychodzą naprzeciw tkwiącej w każdym człowieku ukrytej tęsknocie za przeszłym czasem, która często zmienia się w przekonanie, że to, co było, było piękne". Obecna w tych zdaniach lekka asekuracja na nic się nie zda, ponieważ kwestia stosunku literatury współczesnej do dalszej lub bliższej przeszłości budzi namiętności i prowokuje do skrajnych ocen. Kowalewski zaznał już tego na własnej skórze przy okazji “Rudych włosów nocą" (z tomu “Powrót do Breitenheide", 1998) i “Bóg zapłacz!". Zarzucono mu rzekome gloryfikowanie PRL, podczas gdy on opisywał bohaterów (swoich zresztą rówieśników - rocznik 1956), którzy byli wtedy po prostu młodzi i bywało, że czuli się szczęśliwi. PRL-owskie realia stanowiły niezbędną dekorację, nie zaś przedmiot tęsknych westchnień narratora.

Twórczość olsztyńskiego autora (aczkolwiek nie cała) należy do nostalgicznego nurtu współczesnej prozy, wedle znanej formuły Przemysława Czaplińskiego. Ciepły, sentymentalny, empatyczny wręcz stosunek do przeszłości to immanentna jej cecha. Można było to już zauważyć w wierszach Kowalewskiego z początku lat 80., w manifeście grupy “Zamek Nieszawski", do której podczas studiów krótko należał, czy w zarzuconej powieści “Pewna jesień". Ta skłonność na tyle mocno przeniknęła do prozy, że stała się jej znakiem rozpoznawczym. Czy to źle? Ależ skąd!

Z drugiej strony: nie jest ważne, czy opowiada się o czasach Mieszka I, czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Ważne, jak to się robi. Jedynym obowiązkiem poety (więc i nowelisty), twierdził Josif Brodski, jest pisać dobrze. A Kowalewski pisze doskonale. Jego wysmakowane, niespieszne narracje czyta się z przyjemnością. Oczywiście, z modnego dzisiaj punktu widzenia łatwo uznać Kowalewskiego za twórcę anachronicznego, bo on przeszłości nie “dekonstruuje"; on ją zwyczajnie kocha (czy raczej: szanuje), uważając, “że była piękna". Intelektualnie bywa to może mniej ekscytujące, ale daje nierzadko ciekawe artystyczne rezultaty.

A poza tym: zmienił się nam interpretacyjny kontekst. I tak opowiadanie “I utonął księżyc w stawie..." jeszcze niedawno odczytywalibyśmy “politycznie". Dzisiaj ten utwór, napisany dosłownie i w przenośni “dla kobiecych pism", jakby powiedział pan Cogito, staje się w oczach Dariusza Nowackiego stylizacją na “przedwojenny romans dla służących i kucharek". No cóż, tak daleko bym się nie posunął w tropieniu u Kowalewskiego braku oryginalności i samodzielności. Nie tyle mi on nie przeszkadza, co go tam nie widzę. Dla mnie, zapewne z powodu biograficznych determinacji, jest to urocza, pełna wdzięku i lokalnego kolorytu ballada o Wileńszczyźnie, a główny wątek z podkochującą się w hrabim Tyszkiewiczu, tym od Hanki Ordonówny, młodą naczelniczką poczty, odbieram li tylko pretekstowo. Ogarnia mnie czułość i melancholia, gdy słyszę wołanie listonosza Gruszki: “Pani Kolendzina! Pani Kolendzina! Od męża! Nareszci odezwał sień, łachadojda jedna! Ciekawość, ile on teraz piniędzy przyszli!".

Mann w Allenstein

Kto wie, czy całe nieporozumienie nie bierze się z podtytułu, jakim autor opatrzył “Światło i lęk": “Opowiadania starej daty". Mimo zawartej w nim kokieterii, traktować go należy z całą powagą i dobrodziejstwem inwentarza, co też pisarz czyni w praktyce. W trakcie lektury odnosiłem wrażenie, że pod owym pojęciem - mówiąc obrazowo - rozumie on to, co zwykliśmy sądzić o osobie starej daty: to ktoś kulturalny, obdarzony dobrymi manierami, sympatycznie niedzisiejszy. Nie znaczy to jednak wcale, że literatura, którą tworzy Kowalewski, szeleści papierem, trąci kurzem archiwów. Przeciwnie, przeszłość pod jego sprawnym piórem nabiera rumieńców.

Zygmunt Krasiński z “apokryficznego" utworu tytułowego to człowiek z krwi i kości, pełen rozterek, zaplątany w konflikty rodzinne, przeżywający kryzys twórczy i osobisty, aż do granic histerycznej egzaltacji (co wygląda na kpinę z romantycznej pozy). A Tomasz Mann z “Wieczoru autorskiego"? Goszcząc z odczytem w Olsztynie/Allenstein (co notabene nigdy się nie wydarzyło) dostrzega w tłumie widzów niejaką Virnę, z którą romansował był niegdyś w Italii (miała tedy Katia jakąś poprzedniczkę?). Tutaj Kowalewski jest ostentacyjnie wprost staroświecki; ktoś inny, gwoli pikanterii i wyrazistości, umieściłby w miejsce Virny tego ślicznego Polaka, który stał się pierwowzorem Tadzia ze “Śmierci w Wenecji". Choć może i szkoda, że się tak nie stało...

Przeszłość żyje zatem i ma się dobrze. Trwa w mitach, archetypach kultury, we wspomnieniach wreszcie. Doniesienia, że umarła, są... przesadzone. Przykładem “Śmierć Ostrogskiego". Akcja rozgrywa się w przededniu wybuchu I wojny światowej i zdawać by się mogło (aż do przewrotnego epilogu), że mamy tu do czynienia z requiem na odejście pięknej epoki i typowego jej przedstawiciela: estety i egotysty, dekadenta trawionego przez spleen, nostalgię oraz brak artystycznej samorealizacji. Nic podobnego. Epilog każe widzieć w tym świetnym utworze opowieść o nieśmiertelności: pewnej światopoglądowej postawy, stylu egzystencji, wrażliwości, a także (i chyba przede wszystkim) odwiecznych literackich tematów.

Archeologia pamięci

W zaskakującej chwili tęsknoty do rodzinnych stron mieszkający na Sycylii kosmopolita Ostrogski poczuł, jak otoczyło go “dobre ciepło, bezpieczny pomruk pieca, od którego pada czerwony blask na każde dzieciństwo". Dzieciństwu właśnie - spędzonemu w Olsztynie lat 60. - poświęcony został najbardziej osobisty w tonacji (jedyny w całym dorobku autora napisany w pierwszej osobie) utwór pt. “Kamienica Denglera". Nazwałbym go lirycznym reportażem o grupie wyrostków z łatwego do zlokalizowania podwórka w olsztyńskiej dzielnicy Zatorze.

Metodę, którą pisarz tu stosuje, można by określić jako “archeologię pamięci": “Byliśmy wtedy pewni, że przeszłość leży po prostu pod stopami, że trzeba tylko przyłożyć oko do dziury wygrzebanej w ziemi, aby dostrzec ją w ciemności lub chociaż uchwycić jej woń". Zabawa w “wykopaliska" przynosiła zupełnie konkretne wyniki: “Wykopaliska - to był dopiero prawdziwy smak przygody. Wystarczyło pójść na niewielki stromy stok za garażami, półcegłówką wbić w ziemię kawałek zaostrzonej deski, zaprzeć się i odwalić tłuste bryły gliny. Zaraz można było znaleźć zwęglone strzępy książek drukowanych gotykiem, złamaną łyżkę, szpulkę z pierścionkiem zbutwiałych nici, porcelitowe zamknięcia butelek z resztkami drutu i nazwą nieistniejącego browaru Waldschlösschen. Zygi wykopał półmisek ozdobiony rysunkiem żaglowca, Adźka aparat fotograficzny bez obiektywu, prawdziwą, chromowaną Leicę, ja - kilka zaśniedziałych monet jednomarkowych".

Żywym łącznikiem z tym, co najpierw przysypał popiół, a następnie ziemia, jest tytułowy bohater: Niemiec, dentysta, który razem z matką pozostał w kamienicy “zamykającej podwórko od ulicy Krzywickiego". “Wśród bezbarwnej, pudełkowatej architektury wyglądała jak baśniowy zamek przeniesiony w krainę wiecznych lodów - ze swoimi wysokimi kominami, czerwonym ostrym dachem, facjatami, półokrągłymi balkonami, z otaczającym maleńki dziedziniec ceglanym murem, znad którego wystawały czubki jabłonek". Owszem, brzmi to cokolwiek znajomo (Chwin, Huelle...). Ale tak było naprawdę: sam prowadziłem podobne “wykopaliska", tylko że w innej dzielnicy Olsztyna. Była w tym jakby antycypacja ducha “Borussii" (stowarzyszenia i czasopisma, z którymi związany jest Kowalewski), próbującej wyciągnąć konstruktywne wnioski z faktu, że historia miasta nie zaczęła się w 1945 roku...

Włodzimierza Kowalewskiego wycieczki w przeszłość nie są czasem straconym. To czas szczęśliwie odnaleziony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2004

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (4/2004)