O tolerancji

Ani polityka nie jest tolerancyjna, ani tolerancja nie jest w istocie cnotą polityczną. W dziedzinie polityki tolerancja adaptuje się z trudem i tylko pod pewnymi warunkami, bo też polityka nie jest jej ojczyzną.

13.09.2010

Czyta się kilka minut

Debaty Tezeusza /
Debaty Tezeusza /

Miejscem, w którym tolerancja  się narodziła jest - jak wiadomo - religia, a umysłowy grunt dla tych narodzin stworzyło  wyłożone przez Tomasza z Akwinu prawo człowieka do życia w błędzie. Późniejsi oświeceniowi teoretycy tolerancji, z Johnem Lockiem na czele, ograniczali wyraźnie domenę owej cnoty do życia religijnego. Zapewne pod wpływem europejskich doświadczeń wieku XVII uznawali bowiem, że to religia  jest pierwszym źródłem owej okropnej namiętności, odpowiedzialnej - by zacytować profesora Legutkę - "za polityczne rozłamy, bunty, destrukcję porządku publicznego, destabilizację, wojny domowe, anarchię i brutalizację stosunków politycznych". To Locke dał dobre argumenty, aby wiarę i kult religijny oddzielić od polityki i tym samym otworzyć pole dla wolności religijnej i wzajemnej tolerancji wyznań.

Kiedy mniej więcej od XIX wieku - głównie za sprawą liberalnej argumentacji Johna Milla - istotnie rozszerzyliśmy  domenę cnoty tolerancji, polityka nadal znalazła się poza nią. Więcej, najistotniejszą racją, dla której liberałowie wymagali postaw tolerancyjnych  - także w dziedzinie  różnorakich obyczajów, tradycji, a w końcu nawet opinii i poglądów - stało się przekonanie o możliwości depolityzacji tych rozległych sfer ludzkiego życia. Rozmaitych  "ekscentryków" - jak pisał Mill - można bowiem tolerować, ale tylko dlatego, że są rzeczy bezwzględnie wspólne, wspólnotowo narzucone i wykluczające tolerancję dla wszelkiego "ekscentryzmu". I one właśnie są polityczne: choćby obrona ojczyzny, dotrzymywanie umów czy niestosowanie przemocy w stosunkach prywatnych.

Nikt roztropny nie postulował  tedy dziwoląga, jakim musiałaby być idea "tolerancji politycznej". Wspólnota polityczna bez zasadniczej nietolerancji, a nawet państwowej represji wobec odmowy lojalności względem zasad i reguł, które ją konstytuują, musiałaby się oczywiście rozsypać. Dlatego na przykład polska konstytucja nietolerancyjnie zakazuje prowadzenia agitacji faszystowskiej bądź komunistycznej, a kodeks karny dopuszcza karę dożywocia za szpiegostwo. Ale - co równie ważne - najbardziej fundamentalny spór w polityce nie dotyczy kwestii prawdy ani dobra, ale władzy. A ten rodzaj sporu niemal z istoty wyklucza tolerancję.

Tolerancja to bowiem pewien rodzaj postawy - albo mówiąc językiem bardziej klasycznym - cnoty, która może charakteryzować poszczególnych ludzi oraz zbiorowości. Zaś jej sensem jest trwała zdolność do pokornego znoszenia rzeczy wzbudzających niechęć albo niezgodę, na dodatek przy zachowaniu przynajmniej form zewnętrznego szacunku dla tych, którzy owe - wzbudzających niechęć albo niezgodę - rzeczy głoszą bądź czynią.

Wbrew twierdzeniom licznych współczesnych filozofów polityki i ideologów  tolerancja nie może być zasadą ustrojów państw, albowiem - podobnie jak  cnotom męstwa albo umiarkowania - nie można jej nijak nadać żadnego konstytucyjnego kształtu. Na pierwszy rzut oka widać, że najłatwiej ów pokorny szacunek dla odmienności innych ludzi wzbudzić w sobie wtedy, gdy spór idzie o to, jak jest - czyli o prawdę; tym bardziej, że w kręgu cywilizacji Zachodu roztropnie nauczono nas, iż  metoda wątpienia i krytycyzmu jest najlepszą drogą zbliżania się do prawdy.

Ani zdrowy na umyśle człowiek, ani nieowładnięte jakąś szaleńczą pasją społeczeństwo nie odczuwa potrzeby narzucenia swoich opinii całemu światu. Sprawa jest dużo trudniejsza, jeśli spór dotyczy tego, jak ma być - czyli dobra. Albowiem nasze wartości - zwłaszcza w dziedzinie moralnej - mają to do siebie, że zmuszają nas do dawania im czynnego świadectwa, toteż zazwyczaj trudno o tolerancyjną pokorę i szacunek dla tych, którzy rzucając tym wartościom wyzwanie, postępują w naszym mniemaniu niegodziwie. A już całkiem niewyobrażalne jest pokorne znoszenie, i to jeszcze z szacunkiem, prowadzonej przez konkurencję kampanii politycznej, w sytuacji konfliktu o to, kto ma rządzić, a kto słuchać  - czyli w sytuacji konfliktu o władzę.

Zdrowy rozsądek podpowiada tutaj coś bardzo nietolerancyjnego: należy zrobić jak najwięcej, aby zmusić świat, żeby uwierzył w złe intencje i mroczne plany naszych przeciwników. Współczesne kampanie wyborcze - co najmniej od czasu słynnej, budzącej grozę watahy wilków w kampanii Busha - dostarczają aż nadto licznych dowodów efektywności takiego postępowania. Dawni liberałowie nie mieli bowiem racji. To nie spór religijny, ale konflikt o władzę najsilniej porusza ową destrukcyjną namiętność, która niesie ze sobą brutalność, rozłam i wojnę. "Religious zeal", z którym dwieście lat temu walczył Mill, jest bowiem niczym w porównaniu z "political zeal".

W niedawnej sejmowej inwokacji, zaadresowanej do opozycji, polski premier powiedział: "Albo będziecie mnie słuchać, albo wyginiecie jak dinozaury". Marzeniem każdego władcy jest posłuszeństwo albo polityczna śmierć przeciwników. Jeśli w tej inwokacji było jednak coś niezwykłego, to raczej tylko jej szczerość, mimo wszystko trudna do wyobrażenia w ustach przywódcy, któregoś z państw większości współczesnych zachodnich demokracji.

Jednak taki nieco "schmittiański" opis realnej polityki jest oczywiście co nieco jednostronny. Domena polityczna nie jest bowiem homogeniczna, a jej naturą jest dwoistość i wewnętrzne napięcie. Owszem, sednem polityki jest sztuka zdobywania i utrzymywania władzy oraz pozbywania się wszelkich do niej konkurentów.  Ale polityczna par excellence jest również sztuka dobrego rządzenia, można by powiedzieć - "sztuka państwowa".

Wewnętrznym paradoksem polityki jest to, że reguły każdej z owych sztuk są nie tylko różne, ale wzajemnie sprzeczne. Tak czy owak - władzę zdobywa się w wyniku wojny, a jej rozległość jest zazwyczaj wprost proporcjonalna do liczby pokonanych, prawdziwych i urojonych, wrogów. Nie jest to - jakby się mogło wydawać - jedynie wiedza i doświadczenie tyranów, reguła ta bowiem obowiązuje także w ramach stosunków demokratycznych. Do zdobycia i zachowania władzy potrzebne są posłuszne zastępy dworzan i żołnierzy, a podstęp i spryt są cenione tu znacznie bardziej niźli wiedza albo honor.

Reguły sztuki państwowej są niemal dokładnie odwrotne: zwłaszcza wielkie reformy państwowe wymagają konsekwentnej wielkoduszności i długotrwałej perswazji wobec przeciwników, zaś kryterium doboru ekipy niezbędnej dla dobrego rządzenia musi być wizjonerstwo i kompetencja intelektualna. O ile bowiem naturalnym środowiskiem dla walki o władzę jest namiętność i postępująca za nią nieuchronnie insynuacja, o tyle dopiero myśl, umiejętność i debata tworzą środowisko przyjazne dobremu rządzeniu. Kłopot i dość powszechny zamęt myślowy panujący w tej materii bierze się stąd, że oba te, jak widać, sprzeczne porządki nasz język nie bez przyczyny określa mianem polityki. Jeśli jednak uczyni się owo rozróżnienie, łatwo wtedy zauważyć, w jakim obszarze polityki  cnota tolerancji - choć z pewnym trudem - może się jednak adaptować. Pokorne znoszenie - i to na dodatek z szacunkiem - inności politycznej konkurencji jest możliwe tylko wtedy, gdy realna polityka wykracza poza strefę nagiej walki o władzę i zostaje owładnięta ambicją budowania państwa. To zresztą najzupełniej logiczne: pytanie o to "kto kogo?" zostaje wtedy choćby po części uzupełnione pytaniami: "jak jest?" i przede wszystkim: "jak dalej ma być?".

Taka diagnoza odsłania pierwszy istotny powód, dla którego dzisiejsza realna polityka polska wyklucza zapotrzebowanie na cnotę tolerancji. Będzie truizmem przypomnieć, że jesienią 2005 roku w Polsce upadł projekt ambitnej polityki państwowej, a scenę publiczną wypełnił nagi i mocno spersonalizowany spór o panowanie pomiędzy dwójką protagonistów: Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim. Uczestnictwo innych postaci w życiu politycznym odbywa się najczęściej wedle jednego z dwóch schematów: są potencjalni diadochowie (np. Schetyna czy Ziobro) z którymi protagoniści się raz liczą, a raz próbują ich wykończyć jako hipotetycznych rywali i są rzeczywiści harcownicy (np. Palikot czy Migalski), dysponujący możliwą do wycofania w każdej chwili koncesją na "ekscentryzm".

Nie ma zapotrzebowania nawet na udawany szacunek dla przeciwnika (tolerancja nie wymaga zresztą aż tego, aby to był szacunek szczery), albowiem wobec braku istotnych projektów państwowych żadna forma kooperacji proponowana przez przeciwnika - ani nawet politycznego przyzwolenia - nie jest oczekiwana. Przeciwnie, strategiczni doradcy głowią się nad tym, jak umiejętnie uniemożliwić gesty szacunku bądź - to już byłaby prawdziwa zgroza - oferty współpracy ze strony konkurencji w obawie, że taki stan rzeczy mógłby ożywić ryzykowne zapotrzebowanie na lepszą jakość rządzenia. Polityczny spryt sięgnął tak daleko, że używana publicznie retoryka pochwały dla tolerancji formułowana jest tak, aby przeciwnikowi przypisać nieprzezwyciężalne namiętności szału, wściekłości i gniewu. Pośród niezliczonych świadectw takiego używania retoryki tolerancji, a nawet przyjaźni ostatnim była mowa premiera podczas rocznicowego zjazdu "Solidarności". Jej centralną tezą było napiętnowanie nienawiści - nieobecnej ponoć w trakcie Wielkiego Sierpnia - jawnie przypisywanej teraz opozycyjnemu w przewadze audytorium.

Z perspektywy racjonalnej technologii władzy użyto tutaj techniki pobudzania wrogich namiętności audytorium względem mówcy i jego politycznego obozu tak, aby rocznicowo odświętny uśmiech sali został zasłonięty grymasem jej narastającej złości, a teza postawiona przez mówcę znalazła natychmiastowe potwierdzenie. Można powiedzieć, że o ile polityczny zelotyzm obozu Jarosława Kaczyńskiego jest łatwy do pobudzenia i reaktywny, o tyle w obozie Donalda Tuska jest on aktywistyczny, czynny i bardziej wyrafinowany. Zwłaszcza dlatego, że potrafi także przywdziewać kostium tolerancji.

Jeśli nawet nie sposób uznać tolerancji za cnotę specyficzną dla stosunków politycznych, to przecież w różnych krajach demokratycznych z różnym nasileniem działają dodatkowe czynniki, wpływające na łagodzenie namiętności charakterystycznych dla rywalizacji o władzę. Trzy spośród nich skłonny byłbym uznać za zasadnicze: społeczny instynkt państwowy, mocną demokrację wewnątrzpartyjną oraz poważne niepartyjne media.

Kultura instynktu państwowego sprzężonego z autorytetem instytucji państwowych - budzących często strach - jest charakterystyczna na przykład dla demokracji niemieckiej. W Polsce często przywoływane jest trafne spostrzeżenie o nudzie niemieckiego życia politycznego, której uosobieniem jest bezbarwna w całej swej wybitności postać kanclerz Merkel. Właściwe Niemcom poczucie ciężaru i powagi całej sfery publicznej praktycznie eliminuje z niej nie tylko oryginalność, ale także przejawy brutalności, cynizmu czy politycznej namiętności.

Pod tym względem dziedzictwo polskie jest radykalnie odmienne. Sarmacja, romantyzm, insurekcje, a w końcu "Solidarność" - dominanty także dzisiejszej formy polskiego życia politycznego - nie tylko dopuszczają, ale lubują się w spersonalizowanej waśni politycznej. Może dlatego tak łatwo było zaprząc emocje milionów ludzi wszystkich pokoleń (co ciekawe, z młodym pokoleniem na czele!) w iście kokoszą wojnę o to, czy to Tusk zaparł się już polskości, czy to raczej Kaczyński stanowi największą kompromitację dla każdego Polaka. Łatwo zauważyć, że w tak zdefiniowanym zasadniczym sporze o Polskę, trudno oczekiwać nawet namiastek pokory i szacunku, właściwych cnocie tolerancji. Logicznie można się tu raczej spodziewać lubieżnego rechotu i zbiorowej inwencji w konstruowaniu wulgarnych obelg, co właśnie od pewnego czasu stało się głównym wyznacznikiem wolności na polskich forach internetowych.

Powstałe u progu XXI wieku dwie wielkie polskie partie przekształciły się w atawistyczne plemiona, które pod rozkazami obowiązkowo miłowanych komendantów (bo przecież nie przewodniczących) mają co dzień ruszać do boju w tej kokoszej wojnie. Jest niewątpliwym dowcipem historii, że w 2010 roku postkomunistyczny SLD jawi się jako względnie najbardziej demokratyczna struktura partyjna, choć po prawdzie także i jej szef nie kryje się z pragnieniem naśladownictwa sprawdzonego w praktyce modelu. Taki stan rzeczy wywiera przemożny wpływ na obyczaje polityczne.  Przykład pierwszy z brzegu i spektakularny. Tylko ten model partyjności umożliwił upowszechnienie kultury bezwzględnej werbalnej nietolerancji dla przeciwnika - jako taktycznego warunku sine qua non dla zdobycia  i utrzymania władzy.

W ten sposób życie polityczne wyzwoliło pozaracjonalne, masowe zapotrzebowanie na codzienne pojawianie się nowej insynuacji mocniejszej i bardziej wyrafinowanej niż ta wczorajsza, a zatem zdolnej do jej przebicia. Stało się to bowiem praktycznie jedynym sposobem na publiczną manifestację "bycia po stronie", czyli de facto - poczucia quasi-plemiennej, pozaracjonalnej więzi.  Zjawisko to dotyczy dziś nie tylko uwiarygodniających się w ten sposób aktywistów politycznych, ale także ludzi spoza polityki, okazjonalnie dopuszczonych do publicznego zabrania głosu. Ten właśnie mechanizm skłonił na przykład artystów, zaproszonych na wiec przez kandydata prezydenckiego, do wykorzystania tej chwili dla wykrzyczenia obelżywych limeryków bądź bon motów, a wybitnego reżysera - do ogłoszenia stanu wojny domowej. W takiej wojnie wspaniałomyślność wobec wroga byłaby tchórzostwem, a tolerancja - zaparciem się tożsamości. Ów polityczny zelotyzm jest rzecz jasna możliwy tylko w warunkach zaniku demokratycznej kultury organizacyjnej partii, czyli podmiotów życia politycznego. Wystarczy popatrzeć znów na niemieckie albo brytyjskie partie, aby utwierdzić się w takiej konstatacji. Ten rodzaj egzaltowanej wrogości politycznej wzbudziłby tak w tamtejszych partiach, jak i w opinii publicznej zaledwie jakiś rodzaj ironicznego zdziwienia.

Najtrudniej chyba objaśnić rachityczność oporu wobec wrogości politycznej) ze strony zorganizowanej opinii publicznej, czyli mediów. Można by bowiem  przypuścić, że przeciwstawianie się licznym symptomom partyjnego zelotyzmu jest dzisiaj dla nich nie tylko swego rodzaju powołaniem, ale wręcz okazją do wyróżnienia się oraz zyskania niepartyjnej podmiotowości i zawodowego autorytetu. Oczywiście, dałoby się przedstawić listę publicystów tak właśnie rozumiejących misję komentowania polityki. Ale jest to dzisiaj margines wpływu na opinię publiczną. Dominujący nurt dziennikarstwa - zwłaszcza telewizyjnego - jest istotnym współuczestnikiem podsycania zbiorowej namiętności.

Czasem aż przykro patrzeć, jak wybitny skądinąd dziennikarz widocznie ukierunkowuje swoich politycznych rozmówców na to, aby wreszcie wyrzucili z siebie kolejne namiętne i w istocie zupełnie pozapolityczne insynuacje i oddycha z ulgą, kiedy tak się stanie, w przekonaniu, że udało mu się wybić na oglądalność. Jeśli bowiem namiętności są powszechne, to codzienne podbijanie bębenka staje się wysiłkiem także businessowo racjonalnym.

Mamy tu więc do czynienia ze zjawiskiem błędnego koła: skoro życie polityczne stworzyło zapotrzebowanie na zelotyzm, to  jego dziennikarska obsługa jest wyborem businessowo najbardziej opłacalnym. Ale mam poczucie, że nawet taka racjonalizacja obserwowanego zjawiska nie odpowiada dostatecznie na pytanie, dlaczego w tym niekonformistycznym przecież z definicji zawodzie - jakim jest dziennikarstwo - tak wątła jest myśl o ustawieniu się na kontrze do obowiązujących trendów. Najprawdopodobniej przemieszanie racjonalności businessowej idzie tutaj w parze ze zrozumiałą w jakiejś mierze uległością  dysponentów mediów i samych dziennikarzy wobec panoszącego się nastroju. Tyle że w rezultacie wszystkie trzy główne czynniki hamujące "political zeal" i otwierające choćby wąską ścieżkę dla tolerancji w konflikcie o władzę - w dzisiejszych polskich warunkach pozostają dysfunkcjonalne.

Podyskutuj na polskatolerancja.tezeusz.pl >

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]