Nowy turniej pokoleń

Dyskusja wywołana pełnym emocji artykułem Grzegorza Musiała (Wielki Impresariat, TP nr 1/95) o młodych pisarzach zatoczyła szerokie kręgi, dowodząc, że temat dojrzał do podjęcia i porusza dziś niemal wszystkich uczestników życia literackiego. To międzypokoleniowe starcie na pozór łatwo opisać: oto generacja czterdziestolatków odgryza się pisarzom i krytykom (żurnalistom?) młodszym o dekadę, odpowiada na zaczepki, obnażając słabości debiutu tej generacji na literackim rynku i piętnując roszczeniowe postawy.

05.03.1995

Czyta się kilka minut

Tamci kąsali pierwej w drukowanym w "Gazecie o Książkach" wywiadzie przeprowadzonym przez Jerzego Sosnowskiego, Marcin Świetlicki powiedział wręcz, że starsi poeci przegrali - bo nie piszą. Marcin Baran, Krzysztof Koehler i inni trzydziestolatkowie bywali w swych wypowiedziach jeszcze ostrzejsi. Więc może wreszcie kibic spragniony (literackich) igrzysk otrzyma długo oczekiwaną porcję mocnych wrażeń? W tym kierunku zdaje się zmierzać Jerzy Sosnowski w swoim artykule ("Grześ wśród Rastignaców", "TP" nr 4/95). "Idą czasy, kiedy trzeba głośno krzyczeć, aby się przebić" - powiada. "Ale ten krzyk coś mało treściwy" - narzeka numer wcześniej Julian Kornhauser ("Barbarzyńcy i wypełniacze", "TP" nr 3/95). I pewnie obaj mają rację, trudno im tylko dogadać się co do wartości.

Konflikt pokoleń

Artykuł Kornhausera to zapewne najpoważniejsza wypowiedź o trzydziestolatkach autorstwa pisarza starszego o pokolenie, jaka ukazała się w ostatnich latach. Poważna, bo odwołująca się do kwestii fundamentalnych: społecznego powołania literatury, wartości leżących u jej podstaw. Kornhauser dostrzega przede wszystkim sztuczność w samym trybie, w jakim młodzi zaistnieli na literackim rynku - wykreowani raczej przez "dziennikarzy" niż przez "krytyków", zapełniający pustkę, jaka objawiła się w kulturze po wielkim przewrocie. Rzecz dziwna jednak, choć niby zgadzam się z poszczególnymi twierdzeniami Kornhausera, to zarazem nie podpisywałbym się pod wnioskami, jakie ze swych diagnoz wyciąga - zdają mi się produktem zasadniczego nieporozumienia, jakie od zarania towarzyszy wszelkim dyskusjom Starych z Młodymi. Może więc należy opowiedzieć tę historię jeszcze raz - trochę inaczej rozkładając akcenty!

Starcie "czterdziestolatków" z "trzydziestolatkami" jest pierwszą od wielu lat dysputą pokoleniową w polskiej literaturze. Dysputą trwającą już od dłuższego czasu, mniej jednak dotychczas widoczną, raz bowiem przysłanianą innymi, politycznymi motywacjami, innym razem toczącą się w niskonakładowej prasie literackiej i w tonacji buffo - gdy jedna strona zaczepia złośliwością, prowokując błazeństwem, druga zaś milczy nadąsana, powtarzając sobie cichutko przysłowie o psach i karawanie, która - a jakże! - jedzie dalej. Jak długo jednak można chować pod siebie pokąsane łydki? Grzegorz Musiał nie wytrzymał w końcu i wykrzyczał swoje "nie!" - wykrzyczał obraźliwie i nie zawsze w zgodzie z prawdą, ale złóżmy to na karb krakowskiego powietrza, w którym tak łatwo - naśladując bronowickiego Wieszcza - stanąć we framudze drzwi i przypatrując się niewinnym weselnym hołubcom, wysnuwać z nich od razu dramat narodowy. Musiałowi wyśniło się więc na krakowskim zjeździe pisarzy więcej niż naprawdę zaszło, a ci, których opisał, mają prawo czuć się sponiewierani niczym Brandstaetterowski "Żyd z Wesela". Natasza Goerke odpowiedziała Musiałowi z wdziękiem ("Wielki bajer", "TP" nr 7/95), ale na co dzień młodzi też nie owijają w bawełnę. Więc wojna. A dlaczego właśnie teraz? Skąd pokolenia odnalazły się znów w jakiejś wspólnocie po tylu latach drzemki?

Ostatnią dysputą między generacjami było niegdysiejsze starcie z lat 70. pomiędzy Nową Falą a młodszymi o parę lat poetami Nowej Prywatności. Któż ten spór dziś pamięta? Uczestnicy dyskusji zamilkli w pół słowa, jednym bowiem cenzorzy odebrali głos - drugim nie wypadało ciągnąć swej rzeczy dalej pod nieobecność przeciwników. Odtąd podziały ustalały się na innej - politycznej czy moralnej zasadzie i w poprzek wchodzących w życie literackich pokoleń. Krótko mówiąc, więcej łączyło Maja z Woroszylskim niż Woroszylskiego z Żukrowskim, choć metryka wskazywałaby inaczej. Sąd ta wspólnota i co z niej wynikło dla literatury?

Siłą i słabością literatury walczącej o polityczną wolność u schyłku komunistycznej ery była zasadnicza zgoda co do ideałów i systemów wartości. Literatura owa pracowała na rzecz obrony i podtrzymania zespołu moralnych reguł, który istniał niezależnie od niej, "na zewnątrz", w jakimś sensie obsługiwała go, skupiała uwagę czytelnika na czymś, co istniało poza nią samą. Swoją prawdę wypowiadała raz lepiej, raz gorzej, "literackość" była w niej jednak zawsze środkiem do celu, nie celem samym w sobie, a pytaniem zasadniczym, jakie zadawano twórcy, było pytanie o wyższy sens prześwitujący spoza rzędów słów. Sąd ten wyrażał mocno Andrzej Kijowski: "Myślę, że literatura jest o tyle ważna, o ile służy jakiejś większej rzeczy, i że istnieje dotąd, dopóki służy jakiejś większej rzeczy" (1974); "Literatura albo jest służką spraw wyższych niż ona, albo umiera" (1981); i jeszcze raz: "Wiecznie żywe w literaturze pozostaje tylko to, co służy jakiejś większej rzeczy" (1985).

"bruLion" a wolność wypowiedzi

Sygnałem, że coś zmienia się zasadniczo w literackim państwie, była od początku działalność redakcji "bruLionu". Na nic dziś, jak to robią Mirosław Dzień ("bruLion i prowincja", "TP" nr 5/1995) czy Sławomir Sadowski ("Literatura jak słup ogłoszeniowy", "TP" nr 8/1995), dąsać się na "niesprawiedliwość" krytyki, która tylko "bruLion" dostrzega pośród dokonań setek młodych pisarzy. Tak zwykle jest, że pisze wielu, a ton i imię nadaje epoce - jak w latach "Zwrotnicy" czy "Współczesności" - nieduża, najbardziej wyrazista grupa. Mówiąc: "bruLion", nie zapomina się jednak o "Czasie Kultury", "Nowym Nurcie", "Frondzie", "Fa-Arcie", "Borussii", "Kresach", "Frazie" itd. Trzydziestolatkom nie tyle czasopism brak, co czytelników, ale o tym nieco później. Historia "bruLionu" była jednak najbardziej znamienna, więc o niej parę słów. Początki pisma lokują je w na pozór jasnym kontekście kultury podziemnej i opozycyjnej wobec oficjalnej władzy. "bruLionowi" od początku udzielili kredytu opozycyjni twórcy ze starszych pokoleń - chyba w przekonaniu, że rośnie oto kolejne młode pokolenie, z którym porozumieją się łatwo co do podstawowych wartości. Redaktorzy pisma poczęli jednak coraz częściej przykro zaskakiwać swoich popleczników - to przypuszczając wściekłe ataki na skądinąd bardzo zacne (jak "Odra") czasopisma, to wydrwiwając bez litości różnych czcigodnych ludzi opozycji na równi z najgorszego autoramentu komuchami, to znów przekraczając obyczajowe granice przyzwoitości. Kamieniem obrazy była publikacja bez słowa dystansującego komentarza antysemickich tekstów Celine’a. "bruLion", wyszedłszy z podziemia oderwał się od starszych sojuszników i stał się czasopismem zdecydowanie pokoleniowym, pomawianym o rozmaite "dziecinne choroby" - obrazoburstwo, gust do prowokacji, pornografii, bluźnierstw itd.

Rozpisuję się o tym, co niby wszyscy wiedzą, bo podejrzewam, że krytykom "bruLionu" umyka niekiedy podstawowa generacyjna różnica w podejściu do słowa pisanego, która zadecydowała o braku porozumienia pomiędzy bruLionowcami a ich starszymi o pokolenie kolegami. Otóż ci pierwsi zeszli do podziemia nie po to, by wzorem poprzedników wypowiedzieć to, co powinno zostać powiedziane, ale to, co akurat w danym momencie powiedzieć chcieli. Różnica jest subtelna, ale zasadnicza: "bruLion" nie obsługiwał żadnej idei politycznej, której na wstępie przysiągłby wierność - głosił raczej nieograniczoną wolność wszelkiego rodzaju wypowiedzi. Na początku główną zaporą była na tej drodze cenzura - stąd pismo zadebiutowało jako antykomunistyczna bibuła, potem jednak swobodę ograniczać poczęła political correctness opozycyjnych kręgów - one więc paść musiały ofiarą następnych ataków.

Przypominam sobie "przedbruLionowe" jeszcze początki dzisiejszych redaktorów pisma. Próbowali oni wydawać na UJ studencki biuletyn literacki usytuowany z administracyjnych względów jako impreza przy Kole Polonistów. Moją rolą, jako opiekuna koła, było przepchanie edycji przez wewnętrzną cenzurę dość czułego na polityczne prowokacje rektora. Pamiętam, jak Robert Tekieli wręczył mi materiały do trzeciego numeru biuletynu, gdzie rzucał się w oczy wywiad z Antonim Pawlakiem - pełen ostrych bluźnierstw przeciw władzy. Przyznaję, że namawiałem Tekielego do złagodzenia tekstu: wydawało mi się, że można powiedzieć to samo w sposób mniej drażniący, nie narażając się już na wstępie na zamknięcie pisemka. Redaktorzy jednak upierali się przy pierwotnym brzmieniu tekstu, a ja dopiero po pewnym czasie zrozumiałem istotę tego uporu: chodziło tu, jak sądzę, mniej o ocalenie przed cenzurą dość oczywistej politycznej idei przyświecającej rozmówcom (nb. Pawlak nie jest z pewnością faworytem "bruLionu"), ale o ocalenie samych słów, o powiedzenie głośno tego, co się chce powiedzieć - bez żadnej kosmetyki i stępiających ostrze wypowiedzi zabiegów stylistycznych. Podobnie było nb. z (wrednym istotnie) tekstem Celine’a: zamieszczenie go bez komentarza było świadomą, podjętą po dyskusji, decyzją zespołu: oddano po prostu głos pisarzowi, pozwalając, by tekst komentował się sam, a nie był okazją do deklaracji ideowej "poprawności" redaktorów.

Znużeni szlachetnością

Tym, co dzieli w sposób zasadniczy pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków od pokolenia czterdziestolatków, jest, jak mi się zdaje, stosunek do wypowiadanych słów: młodsi wymawiają je zazwyczaj lekko, bez namaszczenia, nie zastanawiając się, czy służą jakiejś Sprawie. Można by rzec, iż dramat rodzi się tu nie między podmiotem a znaczeniem jego wypowiedzi, sensem, ideą, lecz między poszczególnymi słowami umieszczonymi na papierze czy ścianie domu, także między słowem a tym, kto je wypowiada: wygłasza on tekst jakby na próbę, przegląda się w nim, zamazuje dopiero co wypowiedziane i zaczyna na nowo - inaczej. Przyjrzyjmy się obyczajowym prowokacjom Manueli Gretkowskiej - nie ma w nich wszak żadnej obsceniczności, żadnego odoru podniecenia czy zepsucia: Beba Mazeppo demonstruje swe własne dwie łechtaczki tak naturalnie, jakby to były palce u ręki; bohaterowie książki Gretkowskiej przerzucają się w rozmowie z całkowitą swobodą od gnostyckiej ezoterii do seksu, nie budząc zaskoczenia czy zgorszenia, wszystko bowiem można powiedzieć, literatura funkcjonuje w przestrzeni nie nacechowanej wstępnie, nie przegrodzonej ściankami zakazów czy nakazów.

Można rzec, iż każde wejście nowej generacji do literatury poczyna się od takiego "wyjęcia ścianek" i zagospodarowania od nowa przestrzeni języka. Trzydziestolatki robią to może zręczniej i bardziej radykalnie od poprzedników, nieskorzy są także do wprowadzania nowych, pokoleniowo nacechowanych porządków (a może po prostu nie umiemy tego jeszcze dostrzec). W każdym razie demontaż tradycyjnego języka i wartości odbywa się bez wyraźnego programu, nie przyświeca mu - jak przed dwudziestu laty - żaden Bereza ze swą "rewolucją artystyczną".

Podobnie jest z międzypokoleniową dyskusją. Ataki na "starych" odbywały się najczęściej bez żadnego starcia idei. Były manifestacją znudzenia, odrzucenia, przekreślenia tego, co ceniliśmy wcześniej, a uzasadnienie tego aktu niwelacji słabe było bądź żadne, bo też nie chodziło o przeciwstawienie jednym ideom innych, ale o wybór innego sposobu istnienia czy mówienia, odmowę uczestniczenia w ustalonym systemie autorytetów i wartości. Ofiarą tego ataku padł od początku moralizm, który zdecydowanie przestał być sex appealem literatury. Tu najłatwiej o nieporozumienia, bo podobnym głosem poczęli przemawiać młodzi - znudzeni i zniesmaczeni oglądaniem aureol, które podsuwali im wciąż pod nos kombatanci takiej czy innej "świętej sprawy" - i rozmaite szemrane postacie z czasów minionych, które nagle pod tym samym szyldem poczęły załatwiać swoje polityczne porachunki, lub po prostu amatorzy literackiej zabawy za wszelką cenę, którym z zasady o nic (istotnego) w ogóle nie chodzi. Ale nie chcę tu rozdawać cenzurek i podawać przepisów, jak nihilizm rzeczywisty odróżniać od domniemanego. Ciekawi mnie co innego: kariera pewnego typu języka literackiej dyskusji.

"Nieciekawe indywiduum z Poznania" - tak przezwał Grzegorz Musiał Rafała Grupińskiego. Wyjątkowo niewłaściwie dobrany epitet! Grupiński napisał istotnie szereg bardzo niemądrych tekstów zebranych potem w książce "Dziedziniec strusich samic". Atakował tam wszystko, co się rusza, najchętniej prominentne postacie z kręgów kultury niezależnej, które wskutek politycznego przewrotu znalazły się na szczycie nowych hierarchii. "pokolenie ’68", literaturę afabularną. Atakował jakby niezdarnie, bo to, co jego zdaniem w polskiej kulturze i literaturze strupieszałe było i schematyczne - równie schematyczny znajdowało u niego odpór, a dyskusja z oponentami redukowała się do tłuczenia ich po głowie młotkiem deprecjonującego epitetu. W efekcie z argumentów Grupińskiego (który przybierał pozę nowego Brzozowskiego) w pamięci nie zostawało nic - jedynie wykrzykiwane w nieskończoność: "to jest beznadziejne!", "to mnie nudzi!", "mam tego dość!" - dość "Zeszytów Literackich", dość wszelkich - moralnych i pisarskich - autorytetów, dość intelektualistów podpisujących protesty w "słusznej sprawie", dość Błońskiego, Michnika, Zagajewskiego, Karpińskiego itd. Grupiński - choć od trzydziestolatków starszy - doskonale uchwycił ton ich kontestacji: znużenie szlachetnością, patosem, istniejącą hierarchią wartości; niechęć jednocześnie do angażowania się we wszelkie ideowe spory, w których trzeba by - roztrząsając precyzyjniej racje i wartości - używać języka "starych". Stąd chyba sukces jego "Czasu Kultury", gdzie po prostu dopuścił młode pokolenie do głosu, nie zadając mu na wstępie żadnego programu.

Trzydziestolatków na pozór nic nie łączy, bo i cóż łączyć może poetów tak różnych, jak Robert Tekieli i Krzysztof Koehler, Marcin Świetlicki i Andrzej Sosnowski, jakaż - poza pokoleniowo-towarzyską - płaszczyzna porozumienia istnieć może między pisarstwem Manueli Gretkowskiej, Andrzeja Stasiuka czy Nataszy Goerke? Wystartowali bez wspólnej, zwierzchniej ideologii, bez przyjętego, ustalonego przez krytykę kierunku, który można by przeciwstawić nowofalowym czy innym regułom twórczości i jej wartościowania. Łączy ich zaledwie pewien wspólny gest i może wspólna fobia: odrzucenie "moralności", która zatraciła swój wymiar praktyczny, przestała cokolwiek kosztować, stając się czymś w rodzaju kotylionu, wyróżnika lokującego pisarza w społecznym stadzie, w domyśle też: decydującego o jego pozycji i układach. Tej "moralności" przeciwstawia się zatem swoistą dezynwolturę, sarkazm, brak "odpowiedzialności za słowo".

Literatura po rozpadzie

Nasuwa się tu oczywiście - jak zwykle - słowo-wytrych: "postmodernizm". Brak zwierzchniej idei staje się tym samym właściwością epoki, a dystans do rozmaitych wartości, poetyk, tematów - zasadniczą cechą nowego typu. Zgoda. Ale to niczego nie rozwiązuje, niczego też nie tłumaczy. Kornhauser zadaje tu dramatycznie brzmiące pytania: "Nie twierdzę - powiada - że postmodernistyczne zabawy, które nota bene zaistniały najpełniej w prozie lat 80., nie dodają literaturze koniecznego luzu, ale czy na tym mamy poprzestać? A może jest to pierwszy sygnał końca literatury jako wartości ocalającej?". Odpowiedziałbym: a czy wiersze młodych skamandrytów lepiej takiemu ocaleniu służyły? A teksty futurystów? Tu nie idzie o Pimkoloidalną pobłażliwość wobec "bawiących się w piłeczkę" młodych. Ci sami skamandryci zaatakowani przez historyczne zdarzenia, dobyli z siebie całkiem innego tonu. Literatura w końcu kształtuje się stosownie do pytań, które jej zadaje rzeczywistość - w tym sensie można powiedzieć, że sytuacja społeczna i media istotnie kreują młodych pisarzy, narzucają im pewien ton i pewien język z pomocą którego próbują oni wypowiedzieć swoje "ja". Ale czy adwersarze ze starszego pokolenia zadają trzydziestolatkom poważne pytania? Mam wciąż wrażenie, że błazeństwo tonu, jakie towarzyszy dzisiejszym dyskusjom o literaturze, zawinione jest przez wszystkich po trosze: jest funkcją rozpadu całego systemu wartości i kryteriów, który dotknął literaturę, rozpadu także - hierarchicznych struktur i tradycyjnej geografii kultury. Co znamienne, pisarze trzydziestoletni ciekawsi są w swych utworach niż w wypowiedziach dla prasy czy zbiorowych manifestacjach. Czy naprawdę jeno "wiecznym kontestatorem" jest autor "Schizmy" (aż dziw, jak płytko czytają ten tomik recenzenci)? Czy do obyczajowych prowokacji zredukować można twórczość Gretkowskiej? Czy "barbarzyńcą" jest prawdziwy poeta doctus, autor kunsztownej i erudycyjnej liryki, Andrzej Sosnowski? A piekielnie denerwujący Janusz Rudnicki - czyż nie rozgrywa swej osobistej gry ze światem i czytelnikiem ostrzej i ciekawiej niż wielu ględzących nudno diarystów starszego pokolenia? Literatura trzydziestolatków istnieje więc nie tylko jako postulat żurnalistów - tyle że trudniej o niej mówić z pomocą krytyczno-literackich formułek - zbyt jest na to różnorodna, niejako rozpryśnięta na wszystkie strony: w wielość języków, doświadczeń, sposobów przeżycia i ujmowania świata.

Dobrze, ale nie bardzo

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle lub co najmniej nijako? Pokolenie trzydziestolatków startuje w szczególnie sprzyjającym i zarazem w szczególnie niefortunnym momencie. Sprzyjającym - bo wszyscy na nie czekają. Od dawna nie było tak przychylnej atmosfery dla młodych twórców, tak powszechnego przekonania, że skończyła się jakaś epoka w literaturze, a na to miejsce powstaje (powstać powinno) coś nowego i odmiennego. Nowe zjawiska w kulturze są bowiem produktem nie tylko twórców, ale także oczekiwania odbiorców, ich wstępnej, poprzedzającej lekturę przychylności dla tego, co nowe. Więc dobrze jest - ale nie bardzo, bo zarazem krąg potencjalnych czytelników zawęził się, mówiąc "wszyscy oczekują", mamy na myśli grupę iluż w końcu? Kilkuset? Paru tysięcy osób, które, co gorsza, biednieją sukcesywnie i brak im środków na kupowanie książek? Iluzoryczność sukcesu młodych widać w księgarniach: ich książek nie można kupić dlatego po prostu, że księgarze nie zamawiają, hurtownicy nie kupują, wydawcy ograniczają nakłady. Gdyby tysiące ludzi runęło do księgarń domagając się Olgi Tokarczuk czy Darka Foksa, rynek książki zareagowałby na to zjawisko. Do tego jednak daleko.

"Wielki Impresariat"?

Wróćmy do początku. Grzegorz Musiał ironizuje na temat promocji, jaką organizują sobie młodzi. Jerzy Sosnowski wskazuje w odpowiedzi na skrajnie trudną sytuację nowej literatury. Zdawałoby się, że losy owej literatury rozgrywają się przede wszystkim na wydawniczym rynku. Szkopuł tkwi też jednak gdzie indziej: trzydziestolatkowie wyrzekając się "narodowej sprawy", stanęli przed dramatycznym pytaniem: czy są w ogóle potrzebni. Tyle lat walczyli o swobodę słowa, o uwolnienie od społecznych powinności, aż okazało się, że - nareszcie światowi - nie umieją wygrać z promowanymi przez potentatów rynku książki autorami z zagranicy. Ba, nie umieją nawet przekonująco uzasadnić, dlaczego czytać ich właśnie, a nie starszych kolegów, wyrzekli się bowiem wszelkich ideologii, odmówili "obsługi wartości" w imię publicznych celów czy potrzeb. Dylemat: Maj czy Świetlicki, Krynicki czy Tekieli, Barańczak czy Sosnowski, trudno rozstrzygnąć na gruncie bieżącej dyskusji między pokoleniami, brak w niej bowiem z założenia solidnej aksjologicznej osnowy, autorytety uległy erozji, a kryteria wyparowały.

Krzyk ogromny panuje więc dzisiaj w świecie literatury. Krzyczy się - aby pognębić innych i, przytapiając oponentów, wynurzyć na chwilę głowę z wody, aby, powtarzając swe nazwisko, wyryć je innym w pamięci, aby, biorąc się publicznie za bary, dostarczyć widzom rozrywki i przykuć ich uwagę. Atmosfera przypomina trochę - na to zgoda - sportowe zawody lub przetasowania na politycznej scenie i odstręcza niektórych od udziału w tych zapasach. Spójrzmy na niektóre głosy w "Tygodnikowej" dyskusji: dominuje w nich atmosfera turnieju piękności. Cóż interesuje najmocniej Sławomira Sadowskiego? Że krytycy głoszą wybitność Marcina Świetlickiego, a nie innych, wymienionych przezeń poetów: Jaworskiego, Podsiadły, Wilczyka, Barana (tak jakby autor "Schizmy" nie mógł być wybitny inaczej, jak tylko przeciw swym kolegom - i autorowi tekstu zapewne, choć tego, skromnie, nie wyzna). Sadowski żąda wręcz (ode mnie osobiście - autora recenzji w "Ex Librisie"), abym mu tę wybitność Świetlickiego udowodnił. Przeglądam swoją recenzję, w której próbowałem przedstawić wewnętrzną komplikację i wielowarstwowość tej poezji. Cóż więcej może recenzent na paru stronach maszynopisu?* Ale tu tkwi właśnie największy problem i nie bez kozery rozdawnictwo szarż zdaje się najbardziej ekscytować bohaterów obojętnej ponoć na zagadnienia literackiego smaku czy gustu postmodernistycznej epoki. W atmosferze braku zwierzchnich kryteriów trzeba próbować zaistnieć, układając współczesnych sobie pisarzy w ad hoc kombinowane zespoły (pozytywnych lub negatywnych) punktów odniesienia. W tym duchu odezwał się znowu Grupiński ("Emocjonalny realizm i wisielec", "TP" nr 9/95). Tym razem już nie od "pokolenia ’68" próbując się odbić, ale od - modernistycznego ponoć - "bruLionu". Metoda porządkowania literackiej sceny wciąż jednak ta sama - rozdawnictwo głaśnięć i mocnych razów bez żadnej już próby wnikania w teksty: "z byle ględzenia (np. książczyny pani Brach-Czainy) robi się głośne, filozoficzne odkrycie".

Jest w tym wszystkim jakieś nie zaspokojone łaknienie wartościowań i szarż niewątpliwych, opartych o jasne kryteria (ach, te łyżwiarskie punktacje!). Ale skąd takie kryteria wziąć nie bardzo wiadomo. Na razie zatem wszyscy (starzy i młodzi) starają się - zamiast czytać i zadawać sobie pytania - rozdawać rangi, przemawiając tonem pewnym, nie znoszącym sprzeciwu. U tych znów, co nie kochają bijatyki - zjawia się skłonność do opuszczania publicznego forum. "Martwi mnie to, że dyskutuje się o ważności nowej literatury przez prymat grupowych wystąpień" - powiada Grupiński. Młodych pisarzy jednoczyć ma według niego "tradycja samotności. Samotności pracy i wyrzeczenia". Zabawne: redaktor "Czasu Kultury" przeczy sam sobie, bo z tych amatorów samotności układa sobie zaraz imponujących rozmiarów grupę popleczników. Ale - tak jak wcześniej - bezbłędnie trafia w ton pokolenia. Aż dziw, jak często trzydziestolatki podejmują zapomnianą dykcję poetów Nowej Prywatności: schodzą w głąb siebie i odnajdują tam - a jakże: znów wartości - tyle że nie zafiksowane publicznie, nie służące stadnym ruchom czy rozgrywkom. Ma rację Kinga Dunin ("Przeszli barbarzyńcy", "Ex Libris" nr 69), że "barbarzyńcy" z pokolenia "bruLionu" w istocie dalecy są od nihilizmu. Tyle, że ich wartości z założenia nie tworzą systemu czy generacyjnego programu. Hołduje się im w zaciszu własnego domu i komponuje na osobisty użytek.

***

Jak więc wygląda dziś sprawa literatury? Nie wyłoni ona zapewne w najbliższym czasie żadnej jednoczącej pokolenie artystycznej czy innej ideologii. Na nic wołać za Mrożkowym Arturem: "Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki nie znajdziemy idei". Z erozją kryteriów twórcy muszą borykać się sami, i to raczej w pojedynkę niż w grupie. Przypadło mi do gustu zdanie Miłosza Biedrzyckiego: "uważam, że należy poszukiwać jakości (czy też prawdy); jeżeli to się uda, nowość pojawi się sama, jako swoisty skutek uboczny" ("Głos z rynsztoka", "TP" nr 6/95). Coś, na co naprawdę czekam jako czytelnik, to wyłonienie się z barwnej, mozaikowej i różnorodnej literatury pokolenia "bruLionu" indywidualności pisarskich, osób, z którymi warto podjąć rozmowę. Takich indywidualności, nie potrzebujących ani "słusznej sprawy" rozgrzeszającej z nieporadności czy banału, ani "generacyjnych" podpórek i taryfy ulgowej, jest wśród trzydziestolatków z pewnością co najmniej kilkoro. I tylko to w "turnieju pokoleń" jest naprawdę ważne.

Jeśli pan Sadowski upiera się przy dowodach, to mogę powiedzieć tylko tyle, że Marcin Świetlicki - na parkietach warszawsko-krakowskich salonów literackich i w obecności prominentnych krytyków - wykonał kombinację potrójnego axla z toe-loppem i ritzbergerem, za co od (kapturowego, rzecz jasna) sądu otrzymał notę 5,9. Wystarczy? Jakiego typu miarkę - poza możliwie rzetelnym opisem i osobistym zdaniem - chciałby przykładać Sadowski do poezji, aby "udowadniać" sądy wartościujące?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]