Nowi starzy, stara myśl

Prof. Piotr Błędowski, gerontolog: Jeśli nie stworzymy spójnego systemu polityki wobec starzenia się i starości, za 20 lat znajdziemy się pod ścianą.

20.02.2012

Czyta się kilka minut

Z cyklu: "Portrety emerytów" - Maria Mleczko, na emeryturze od pieciu lat. Była lekkoatletka i pracownik naukowy AWF w Krakowie. Prowadzi gimnastykę dla seniorek, katolicką poradnię rodzinną, uczy sie angielskiego, pływa, dużo czyta i robi na drutach. / fot. Tomasz Wiech
Z cyklu: "Portrety emerytów" - Maria Mleczko, na emeryturze od pieciu lat. Była lekkoatletka i pracownik naukowy AWF w Krakowie. Prowadzi gimnastykę dla seniorek, katolicką poradnię rodzinną, uczy sie angielskiego, pływa, dużo czyta i robi na drutach. / fot. Tomasz Wiech

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: „Ludzie starzy”, „starsi”, „w podeszłym wieku”, „seniorzy” – które określenie Pan Profesor wybiera?

PIOTR BŁĘDOWSKI: W tytule mojej pracy habilitacyjnej są „ludzie starzy”. Tak też się mówi o tej grupie w dyskursie naukowym. Ale kiedy wykładam na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, unikam tego wyrażenia, bo ktoś mógłby się poczuć dotknięty.

Czy to nie dowód, że starość obieramy jako stygmat?

Na pewno się jej boimy. I to nie tylko dlatego, że może przynieść nieprzyjemne rzeczy, takie jak choroba czy słabość, ale również dlatego, że niewiele o niej wiemy.

W dodatku starością się u nas ostatnio straszy. Przy okazji debaty na temat wieku emerytalnego ciągle słyszymy o czekającej nas „demograficznej katastrofie”.

Ja słyszałem nawet o „demograficznym tsunami”. A przecież katastrofa i tsunami to coś, co nie tylko sieje zniszczenia, ale też nie daje się przewidzieć. Tymczasem mówiąc o starzeniu się społeczeństwa, mamy na myśli proces, o którym wiemy od kilkudziesięciu lat.

Wiemy np., że w 2035 r. niemal co czwarta osoba w Polsce będzie mieć co najmniej 65 lat. Wiele też się mówi o prognozach na rok 2050, a Eurostat, zupełnie jakby niepostrzeżenie, zaczął publikować prognozy dotyczące roku 2060. W jednym z wariantów, wcale nie tak mało prawdopodobnym, mediana wieku Polaków będzie wynosiła 54 lata, przy dzisiejszej nieco tylko przekraczającej 37 lat. A co najgorsze – te prognozy sytuują nas na przedostatnim miejscu w UE. Za nami znajdzie się tylko Słowacja.

Nie ma Pan wrażenia, że w debacie na temat starzenia się Polaków istnieje tylko język ekonomii?

Rzeczywiście: rozmawiamy o tym głównie w kategoriach kosztów, podobnie jak przy okazji zmian w OFE, kiedy mówiono o pieniądzach w kontekście długu publicznego. Ale powiedzmy sobie od razu: zapowiadane przez rząd podwyższenie wieku emerytalnego jest potrzebne właśnie z przyczyn ekonomicznych. Można się spierać, w jakim tempie powinno następować, czy okresu ostatnich 2-3 lat pracy nie uczynić bardziej ulgowym, ale zmiany są konieczne.

Mówimy „starość”, mając zwykle na myśli końcówkę życia, ale nie dostrzegamy, że ona nam się niesłychanie wydłuża, trwając już niejednokrotnie 20, 30 lat. Coraz częściej spotyka się osoby, które na emeryturze przebywają tyle lat, ile spędziły, pracując. Żadne społeczeństwo nie może sobie pozwolić na taki luksus.

Ten argument jakoś do nas nie trafia: nadal zdecydowana większość społeczeństwa niechętnie patrzy na reformatorskie plany.

To akurat było łatwe do przewidzenia. W krajach, w których podobne reformy już przeforsowano, jak Francja, Hiszpania czy Niemcy, dochodziło do protestów, a nawet – jak nad Sekwaną – do zamieszek, a jednak po jakimś czasie one cichły. Poza tym w Polsce jest za wcześnie, by odwoływać się do opinii publicznej, bo poza ogólnikową informacją, jak szybko miałby proces wydłużania wieku przejścia na emeryturę przebiegać, niewiele wiemy.

Bardzo niewiele mówi się o tym, że starzenie się społeczeństwa i związane z tym zjawiskiem reformy systemu emerytalnego to również szansa. Przy obecnym poziomie urodzeń i utrzymywaniu się tendencji migracyjnych po prostu zacznie nam brakować ludzi na rynku pracy i seniorzy będą mogli tę lukę wypełnić. Poza tym starsi pracownicy to duży kapitał ludzki – wiedza, kompetencje, wykształcenie – a także coraz większy kapitał społeczny. Na Zachodzie w wielu usługach, zwłaszcza takich, gdzie potrzebny jest kontakt z klientem, zatrudnia się coraz więcej starszych osób. Wzbudzają większe zaufanie, mają więcej doświadczenia.

Starość, jej przeżywanie, zmienia się na naszych oczach. Myśląc o starości, nadal mamy przed oczami obraz schorowanych staruszków, którzy nie umieją używać komputera i są bezradni. Tymczasem np. ludzie, którzy w tym roku odchodzą na emeryturę, już 22 lata żyją w nowej gospodarce!

Zmienia się też na naszych oczach model rodziny. Jaki to ma wpływ na jakość starości?

Zmiana podstawowa jest taka, że rodzina staje się coraz mniejsza. Ten proces sprawia, że możliwości opiekuńcze w ramach rodziny – widać to już dziś – będą coraz bardziej ograniczone. Żyjemy też coraz dłużej, więc całkowicie odwraca się sytuacja: np. tak jak kiedyś mieliśmy w rodzinie jedną osobę z pokolenia najstarszego i czworo czy pięcioro dzieci, teraz może być czworo dziadków zabiegających o względy jednego wnuka!

Kolejny element to zmiany w sposobie współistnienia generacji. Rodzinę wielopokoleniową na pewno osłabiają migracje zarobkowe. Sytuacja na rynku pracy nie pozwala oczekiwać, że podporządkujemy swoje życie zawodowe konieczności sprawowania opieki nad starzejącymi się rodzicami. Warto jednak pamiętać, że tradycja wielopokoleniowych rodzin, np. w czasach PRL-u, wynikała niekoniecznie z wielkich uczuć, ale często z prozaicznego powodu: braku mieszkań. Siłą rzeczy trzy pokolenia gnieździły się w dwóch albo trzech pokojach i krzyczały na siebie w kolejce do łazienki. Dzisiaj nadal mamy rodziny wielopokoleniowe, ale ich relacja to – by użyć znanego określenia jednego z zachodnich gerontologów austriackich – „intymność na dystans”.

Czy tym wszystkim zmianom społecznym nie towarzyszy stagnacja systemu? Przykład: 50-tysięczny powiat – co piąta osoba niepełnosprawna; niemal co czwarta powyżej 60. roku życia; system pomocy osobom niesamodzielnym oparty na domach pomocy społecznej, których jest aż pięć. Do tego brak geriatrów, dziennych domów pomocy, domów seniora. To pejzaż typowy dla Polski?

I tak, i nie. Tak, bo geriatrów brakuje wszędzie, a usługi pomocowe nie są rozwinięte na poziomie spełniającym potrzeby i oczekiwania. Nie, bo jednak pięć DPS-ów w jednym powiecie to ewenement, a tak duży odsetek mieszkańców powyżej 60. roku życia to rzeczywistość, która czeka nas dopiero za jakiś czas.

Przyjrzyjmy się Polsce powiatowej od strony systemu pomocy osobom starszym i niesamodzielnym. Najpierw DPS-y, które nie mają ostatnio dobrej „prasy”.

Doniesień o zaniedbaniach jest wiele, ale pamiętajmy, że nie powinniśmy wszystkich placówek określanych mianem DPS wrzucać do jednego worka. Te, które są faktycznie DPS-ami, figurują w rejestrach wojewody, podlegają regularnej kontroli, spełniają określone standardy. Z drugiej strony, mamy szereg placówek prywatnych – domów opieki, funkcjonujących wyłącznie na podstawie zasad rządzących działalnością gospodarczą, niepodlegających jakiejkolwiek kontroli.

To rozróżnienie nie zmienia faktu, że polski system jest w pewnym sensie postawiony na głowie. To rodzina, mimo wszystkich zmian, jest podstawową komórką odpowiedzialną za opiekę nad osobami niesamodzielnymi, i to ją w tej roli powinno w pierwszej kolejności wspierać państwo. W dalszej kolejności powinien działać system pomocy środowiskowej w miejscu zamieszkania. Tymczasem u nas więcej osób korzysta z domów pomocy społecznej.

Dlatego że do DPS-ów wysyłamy ludzi zbyt pochopnie, „z automatu”?

Kiedy w 2004 r. weszła w życie nowa ustawa o pomocy społecznej, pomysł był taki: jeśli gmina uzna, że na jej terenie jest osoba, która nie może samodzielnie prowadzić gospodarstwa domowego i jednocześnie nie ma rodziny, która mogłaby się nią opiekować, to ta gmina musi sobie zrobić rachunek: czy bardziej się opłaca wysyłać tę osobę do DPS-u, czy może zorganizować – na pewno tańsze – usługi środowiskowe, zaspokajające potrzeby w miejscu zamieszkania. Tymczasem w większości gmin takiego bilansu się nie robi. W dodatku jakość usług opiekuńczych w miejscu zamieszkania jest często słaba. Po części dlatego, że opiekunki środowiskowe zarabiają mało. Efekt? Jedni udają, że płacą, inni – że świadczą usługi.

Przepełnione DPS-y to również efekt braku alternatyw, np. domów dziennych.

Zapotrzebowanie na miejsca w takich domach często przewyższa podaż. Wiele osób nie zdecydowałoby się na oddanie osoby starszej do DPS-u, gdyby miało możliwość umieszczenia jej na 6, 8, czy nawet 10 godzin w placówce dziennej. Tyle że jest ich mało, a jeśli nawet funkcjonują, to niejednokrotnie są dostępne tylko przez 4 godziny w ciągu dnia albo 2-3 razy w tygodniu.

Bardzo wolno zmienia się też służba zdrowia. Jak to możliwe, że w kraju, w którym za chwilę co czwarta osoba będzie seniorem, nie możemy zebrać przynajmniej kilkuset specjalistów od chorób starości?

Jestem członkiem Zespołu ds. Gerontologii przy Ministrze Zdrowia, który jeszcze w poprzedniej kadencji miał w nazwie geriatrię. Walczyliśmy o to, by geriatria była przedmiotem obowiązkowym na wszystkich wydziałach lekarskich uniwersytetów medycznych. Dowodziliśmy ponadto, że opieka kompleksowa, czyli właśnie geriatryczna, jest nie tylko skuteczna, ale też bardziej ekonomiczna. Ale nikt z tych wniosków nie chciał skorzystać!

Nikt, czyli kto?

Zarówno ministerstwo, jak i władze uczelni. Na niektórych uniwersytetach medycznych wprowadzono dla przyszłych lekarzy obowiązkową geriatrię, ale to była dobra wola senatu i rektora, a nie obowiązek. Dochodzi do paradoksu: na wydziałach pielęgniarskich geriatria jest przedmiotem obowiązkowym, a na lekarskich – nie. Można sobie nawet wyobrazić taką sytuację, że pielęgniarka ma większą wiedzę o geriatrii niż lekarz. Tyle że ona nie zrobi z tej wiedzy użytku przy lekarzu.

Nie mamy oddziałów geriatrycznych, mamy za to w szpitalach Zakłady Opiekuńczo-Lecznicze, do których trafia wielu ludzi starszych. Właściwie trudno często dojść, czym ZOL-e różnią się od DPS-ów...

To kolejny problem: wszechwładza „Polski resortowej”. W praktyce domy pomocy społecznej, jeśli chodzi o zakres usług, przypominają rzeczywiście ZOL-e. Co więcej, odbywa się często wzajemne podrzucanie sobie pacjentów i mieszkańców. Kraj jest jakby podzielony wedle zakresu działania poszczególnych ministerstw, a nie według potrzeb ludzi.

ZOL, jak wskazuje nazwa, to miejsce, gdzie chorego człowieka próbuje się również wyleczyć, spionizować – tak, by mógł pójść stamtąd do domu, ewentualnie do DPS-u. Tymczasem często okazuje się, że nie może iść ani tu, ani tam. Co gorsze, jak już ze szpitala wyjdzie, nie może liczyć na porządną rehabilitację, bez której cały wysiłek ZOL-ów idzie właściwie na marne.

Kto odpowiada za to, że system pomocy społecznej nie nadąża za demografią? Kiedy spytać urzędnika ministerialnego, powie, że to w dużej mierze sprawa samorządowców. Ci zaś, że boją się swoich pomysłów, bo nie ma pieniędzy.

To konsekwencja przyjętej w Polsce – nawet jeśli nie wprost sformułowanej, to domyślnej – decentralizacji polityki społecznej. Strategia ta polega na przenoszeniu na poziom lokalny rozmaitych obowiązków bez zapewnienia odpowiedniego finansowania. W efekcie brakuje pieniędzy nawet na dwa podstawowe obszary wydatków gmin: oświatę i pomoc społeczną.

Może źle wydajemy pieniądze?

Bywa i tak, np. dodatki pielęgnacyjne są wypłacane wszystkim, którzy ukończyli 75. rok życia, co – niezależnie od wysokości tego świadczenia – stanowi przykład szastania pieniędzmi. Osoby starsze zaczynają traktować ten dodatek jako swego rodzaju premię za dożycie do odpowiedniego wieku. Przypomnijmy: to miał być z założenia dodatek służący finansowaniu potrzeb związanych z pielęgnacją właśnie. Tymczasem duża część 75-latków nie potrzebuje dziś pielęgnacji. Dlatego państwo powinno od tej koncepcji odejść, oczywiście – zaznaczmy – nie odbierając nikomu uprawnień, a tylko zaprzestając wypłacania świadczeń kolejnym rocznikom. Dałoby to możliwość zaoszczędzenia kilku miliardów rocznie, które można wydać na usługi opiekuńcze dla osób rzeczywiście potrzebujących. Warto to zrobić, pamiętając jednak, że sama zmiana systemu redystrybucji świadczeń nie rozwiąże wszystkich problemów.

Potrzebujemy zmian systemowych?

Zacznijmy od tego, że nie ma w Polsce spójnego systemu polityki wobec starzenia i starości. Proszę np. zwrócić uwagę, że na poziomie administracji rządowej nie ma żadnego departamentu czy pełnomocnika ds. ludzi starych.

W 2002 r. podczas zgromadzenia ONZ został uchwalony tzw. Plan Madrycki dotyczący kwestii starzenia się społeczeństw, który podpisała również Polska. Przez 10 lat ten dokument nie został u nas przetłumaczony! Jestem członkiem Zespołu ds. Osób Starszych przy Rzeczniku Praw Obywatelskich – dopiero prof. Irena Lipowicz zainteresowała się tym dokumentem i wystąpiła do ministerstwa pracy z pytaniem o jego losy. I to właśnie pani rzecznik – choć nie jest to jej obowiązkiem – zleciła przetłumaczenie dokumentu.

Premier Tusk podczas otwarcia jednego z Uniwersytetów Trzeciego Wieku zapowiedział działania na rzecz osób starszych. Wierzę, że takie działania nastąpią, ale w Polsce ciągle mamy do czynienia z akcyjnością, a nie z polityką, która swoim horyzontem wychodzi poza trwanie jednej kadencji.

Wyobraźmy sobie, że mamy polityków, którzy wychodzą nie tylko poza horyzont kadencji, ale również poza horyzont własnej aktywności politycznej. Co jest najpilniejsze?

Wsparcie rodziny, a więc wprowadzenie instrumentów, które pozwolą łączyć funkcje rodzinne z zawodowymi. Niestety, państwo polskie od dawna było i nadal jeszcze jest skłonne traktować rodzinę – z jej opiekuńczą rolą – jako swego rodzaju alibi dla braku swojej aktywności. Przydałaby się np. większa elastyczność rynku pracy. Oczywiście, państwo przestało być głównym pracodawcą, i nie tylko od niego zależy polityka zatrudnienia. Ale są przecież kraje, które wprowadzają ułatwienia związane z łączeniem tych funkcji. To się wiąże z wydatkami, bo pracodawcom trzeba zrefundować nieobecność pracownika w miejscu pracy, ale pamiętajmy, że jeśli rodzina opiekuje się osobą starszą, jest to zawsze i tańsze, i efektywniejsze niż domy pomocy społecznej czy nawet opiekunka.

Rok 2030, co czwarta osoba jest powyżej 65. roku życia. Jak wygląda ta starsza Polska?

To zależy od tego, jak będziemy na te zmiany reagować, bo – przypomnijmy – zmiany demograficzne to również szansa. Ale jeśli już dziś nie zaczniemy wspierać rodziny w jej funkcjach opiekuńczych, budować odpowiedniej infrastruktury – z pomocą środowiskową, dziennymi domami pomocy – jeśli zamiast „Polski resortowej” nie stworzymy systemu, w którym na pierwszym planie są potrzeby człowieka, to za te 20 lat się okaże, że jesteśmy pod ścianą. I będziemy wtedy podejmować decyzje bieżące, które – tu wracamy znów do ekonomii – będą nas kosztowały znacznie więcej niż dzisiaj. 

Prof. PIOTR BŁĘDOWSKI jest ekonomistą i gerontologiem, specjalistą w dziedzinie polityki społecznej wobec osób starszych. Kieruje Instytutem Gospodarstwa Społecznego SGH i Zakładem Gerontologii Społecznej w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych, jest przewodniczącym Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Gerontologicznego i ekspertem Parlamentarnego Zespołu ds. Osób Starszych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2012