Nieczysta energia

W ciągu dekady polskie elektrownie wiatrowe zwiększyły moc 50-krotnie. Zarabiają na nich przedsiębiorcy, rolnicy, gminy i… mafia. Są też tacy, którzy z wiatrakami zaczynają walczyć.

12.07.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jacek Wajda / FORUM
/ Fot. Jacek Wajda / FORUM

Kilka lat temu w Lisewie koło Golubia-Dobrzynia było cicho i urokliwie; w sam raz dla małżeństwa z dzieckiem. Przyszli sąsiedzi uśmiechali się: „Będzie wam tutaj dobrze”. Chłopak wziął kredyt, zaczął planować budowę domu. I wtedy dowiedział się, że na działce obok ma stanąć wiatrak.

– Zrezygnował – mówi mieszkanka Lisewa. – W szoku był, że mu nikt o tym wcześniej nie powiedział. Nie chciał mieć za oknem wielkiej dudniącej maszyny. Został z działką i kredytem. Na tym polega problem: w sprawie farm wiatrowych nikt z nikim się nie konsultuje, wszystko załatwia się po cichu.

Pani Katarzyna, liderka protestu przeciw stawianiu wiatraków pod Golubiem-Dobrzyniem: – Jak mi ktoś krew zagotuje, to nie odpuszczę.

Obroty na obrotach

Początki energetyki wiatrowej w Polsce sięgają lat 90. Dopiero kiedy w 2005 r. parlament uchwalił przepisy uławiające rozwój branży odnawialnych źródeł energii, farmy wiatrowe zaczęły stawać się coraz ważniejszą częścią przemysłu. W lutym tego roku w życie weszła pierwsza ustawa o odnawialnych źródłach energii.

– O tym, że energia wiatrowa jest coraz poważniejszym elementem polityki energetycznej, świadczy dynamiczny przyrost mocy elektrowni wiatrowych, który w ciągu ostatnich 10 lat z poziomu 80 megawatów doszedł do 3800 MW. To prawie 50-krotny wzrost – tłumaczy Dariusz Konik, ekspert rynku energii odnawialnej. – Wśród wszystkich źródeł odnawialnych, o mocy łącznej 6000 MW, wiatr ma największy udział. Jest najbardziej konkurencyjny pod względem kosztów. Ta branża jest też bardzo ważna ze względu na swój rozproszony charakter: setki gmin w Polsce zyskują wartość dodaną w postaci rozwoju obszarów wiejskich, lokalnego rynku, wpływów do budżetów oraz zwiększenia stabilności dostaw energii.

Każdy wiatrak o mocy 2 MW daje inwestorowi ok. 1,8 mln zł rocznego przychodu. Właściciel farmy może liczyć na unijne dotacje i ulgi, np. przy rozbudowie sieci energetycznej. Teoretycznie na elektrowniach wiatrowych zarabiają wyłącznie przedsiębiorcy, którzy je stawiają. Zdarzają się jednak przypadki, w których po pieniądze – w niejasnych okolicznościach – sięgają również urzędnicy. Jak w gminie Duszniki (woj. wielkopolskie), gdzie za wykonanie planu zagospodarowania przestrzennego z uwzględnieniem farmy wiatrakowej gmina dostała od inwestora 148 tys. zł. W Gąsawie (woj. kujawsko-pomorskie), w podobnej formie, czyli „darowizny na rozwój gminy”, inwestor przekazał gminie 120 tys. zł. Na wiatrakach chce korzystać mafia, która – według ustaleń dziennikarzy „Polska The Times” – coraz częściej próbuje wejść w wiatrakowe interesy. To dlatego w ostatnim czasie zainteresowała się nimi ABW.
Pośrodku łańcucha zysków znajdują się ci, którzy dzierżawią ziemię pod instalację wiatraków, pobierając od inwestora sumę od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie. Dla niektórych z nich (np. drobnych rolników) to jedyna szansa na przeżycie.

Choroby z turbiny

Na samym końcu są sąsiedzi, czyli ci, którzy według inwestorów i dzierżawców nie powinni mieć nic do gadania. Ale często to oni mówią najwięcej.

W raportach publikowanych na stronie STOPwiatrakom.eu, sygnowanych m.in. przez lekarzy, wymienia się szereg zagrożeń dla zdrowia, a nawet życia ludzi mieszkających w najbliższej okolicy wiatraków. Jednym z najpoważniejszych ma być tzw. syndrom turbiny wiatrowej, który rozwija się stopniowo i po cichu, początkowo bez objawów. W zaawansowanym stadium ma dochodzić m.in. do ciągłego rozdrażnienia, osłabienia pamięci i koncentracji, silnych bólów głowy, depresji, nerwicy, zaburzeń równowagi, chorób serca, padaczki. Według tych doniesień największy wpływ na zdrowie ludzi mają emitowane przez turbiny wiatrowe infradźwięki – niskie, niesłyszalne dla ludzkiego ucha – oraz migotanie światła, powodowane ruchami skrzydeł wiatraka. Turbiny nie szkodzą zdrowiu ludzi i zwierząt, jeśli ustawione są w odpowiedniej odległości. Na zachodzie Europy jest to ok. 500-700 m; w Polsce – zaledwie 200-300 m. W 2014 r. posłowie PiS postulowali ustalenie minimalnej odległości wiatraków od zabudowań na 3 km. Projekt odrzucono głosami PO i PSL.

Zwolenników farm wiatrowych argumenty zdrowotne nie przekonują. Powołują się na inne badania, jak np. to autorstwa ekspertów z Massachusetts Institute of Technology (MIT) z 2014 r., w którym przeanalizowano 160 przypadków inwestycji w farmy wiatrowe w Stanach Zjednoczonych. Jak pokazują wyniki, choć pracujące elektrownie wiatrowe rzeczywiście emitują dźwięki niskiej częstotliwości, to z reguły są to dźwięki poniżej poziomów słyszalności mieszkańców najbliższego sąsiedztwa. Eksperci MIT twierdzą również, że w zbadanych przypadkach nie było bezpośredniego związku między pracą turbin a chorobami i zaburzeniami występującymi wśród mieszkańców.

Dla ograniczenia kosztów polscy przedsiębiorcy poszukują miejsc, w których znajdują się linie wysokiego napięcia i drogi – dlatego stawiają wiatraki w pobliżu ludzkich skupisk. Przemierzam całe województwo kujawsko-pomorskie szlakiem elektrowni wiatrowych. Prawie zawsze stoją tuż obok gospodarstw, czasem – wprost za płotem. Nocą w pobliskich domach poziom hałasu wzrasta nawet do 60 decybeli – porównywalną wartość ma szum pracującego odkurzacza.

Dariusz Konik: – Jeśli proces inwestycyjny przebiega zgodnie z prawem i standardami, człowiek nie powinien odczuwać wpływu wiatraków na swoje zdrowie. W Niemczech energii wiatrowej jest dziesięć razy więcej niż u nas, ludzie nie chorują na tzw. syndrom turbiny wiatrowej, a okolice farm nie są wyludnione. Proszę też zauważyć, że w Polsce wielu ludzi mimo mieszkania w okolicy wiatraków na nic nie narzeka.

Święty spokój

Nad Golubiem-Dobrzyniem górują dwie budowle: świetnie zachowany krzyżacki zamek na północy i ogromny wiatrak na południu. W okolicznych wsiach mieszkają ci, którym ciągły szum nie daje zasnąć.

Słyszałem go za dnia. Zaparkowałem 20 metrów od wiatraka. Nie wysiadłem nawet z samochodu, nie wyłączyłem silnika. Mimo to szum był wyraźny, miarowy. Czułem drżenie ziemi.

Wiatrak wygląda estetycznie. Nie straszy jak inne inwestycje, które generują społeczne protesty: wiertnie poszukujące gazu łupkowego czy kopalnie odkrywkowe, przypominające dziury po uderzeniu meteorytu. Kojarzy się z nowoczesnością i dobrobytem. Dlaczego ludzie go tutaj nie chcą?

– Dzieci budzą się o czwartej nad ranem i nie mogą zasnąć. Do szkoły chodzą wiecznie ospałe. Młodszego syna ciągle boli brzuch. Wszystko się zaczęło, kiedy postawili wiatrak – opowiada mieszkanka Łubianki pod Toruniem.
Siedzimy w kuchni, dzień jest słoneczny; przez okno, w rytm obrotów wiatraka, wpada na zmianę oślepiające światło i cień. – Nikt nie chciałby żyć w otoczeniu maszyn, zwłaszcza jeśli wychował się na wsi, wśród przyrody, i tu chce umrzeć. Moja 80-letnia mama nie rozumie, do czego służą te wiatraki, boi się ich. Ciągle powtarza, że skoro takie rzeczy się dzieją, to pora umierać.

Ludzie nie pojmują, jak to się dzieje, że biznesmen razem z rolnikiem mogą decydować o wyglądzie krajobrazu na wiele lat. Rolnika spod Włocławka, który wydzierżawił pole pod wiatrak, pytam, czy wie, że sąsiedzi mają do niego pretensje.

– Wiem – rzuca zza bramy do podwórka, na które mnie nie wpuścił. – Mam dziewięć hektarów kiepskiej ziemi i cztery świnki na zabicie. Do miasta daleko, nikt ode mnie działki pod zabudowę nie kupi. Kiedy przyjechali z firmy i powiedzieli, że dzierżawa to jak pensja co miesiąc, zdecydowałem się od razu. Dobre czasy się skończyły, dzisiaj trzeba sobie radzić. Moje życie, moje sumienie. Nic więcej nie powiem. Daj mi pan święty spokój.

Lwia spółka

W audytorium Wydziału Prawa UMK w Toruniu tłum studentów. Przyszli posłuchać dyskusji pod hasłem „Walka z wiatrakami?”. Wśród panelistów są: prawnik Marcin Przychodzki z portalu STOPwiatrakom.eu, Mariusz Leszczyński z Kujawsko-Pomorskiego Biura Planowania Przestrzennego i Kazimierz Gula, przedsiębiorca zajmujący się m.in. stawianiem farm wiatrowych.

Marcin Przychodzki: – Często jest tak, że po jednej stronie jest inwestor z gigantycznymi środkami, obstawiony prawnikami, a po drugiej – przepraszam za wyrażenie – prosty chłop. Dla niego dzierżawa terenu jest teoretycznie świetnym rozwiązaniem. Ale wkrótce okazuje się, że wiatraki są stawiane za blisko domu, a za odstąpienie od umowy grożą wysokie kary. Dopiero wtedy zaczyna się sprzeciw. Ponadto w umowach z dzierżawcami pojawiają się klauzule o braku możliwości rozwiązania takiej umowy, a najemcy często uzyskują służebność przesyłu sygnału przez kable za grosze. Nasz rolnik jest pozbawiony szans na wyjście z umowy. Nazywamy taki układ „lwią spółką”: lew je, ofiara jest jedzona.

Kazimierz Gula: – Walka z wiatrakami to polityczny lobbing na rzecz spalania węgla. Chcą nam wmówić, że tylko to się w Polsce opłaca. Ten lobbing walczy nie tylko z elektrowniami wiatrowymi, ale z całą ideą odnawialnej energii. Pracowałem w Niemczech przy wiatrakach i ani razu nie zauważyłem ich negatywnego wpływu na ludzi czy zwierzęta. Apeluję do młodych ludzi, by nie kierowali się bzdurami wypisywanymi w gazetach. Pamiętajcie: lobby kupuje sobie polityków i naukowców.

Marcin Przychodzki: – Lobbing rzeczywiście istnieje, ale na rzecz budowy wiatraków. Jest to lobbing wewnętrzny, ale także zagraniczny, np. niemiecki czy duński. Bo to Niemcy i Duńczycy produkują i eksportują turbiny, które my kupujemy. W Polsce ani w żadnym innym kraju na świecie farmy wiatrowe nie dają żadnych miejsc pracy. Praca jest tam, gdzie się je produkuje. Tak zwani zwykli Polacy na wiatrakach nie zarobią ani grosza.

Mariusz Leszczyński: – Od Niemców powinniśmy się uczyć, jak lokalizować wiatraki. Oni elektrownie stawiają z dala od zabudowań, najczęściej nad morzem. Wtedy nikomu nie przeszkadzają. W Polsce poszukiwanie lokalizacji wygląda jak wyścig za złożami ropy naftowej: gdzie kawałek wolnego miejsca, tam stawia się wiatrak. Inwestorzy i urzędnicy powinni ludziom wyjaśnić, dlaczego stawiają elektrownię. Brakuje transparentności.

Już po dyskusji Marcin Przychodzki powie mi: – Tak, wśród ludzi istnieje względem wiatraków paranoja, ale i obawa o zdrowie, spowodowana tym, że nikt do nich nie przychodzi i nie tłumaczy, na czym to polega i czym grozi. Zewsząd słyszymy tylko zapewnienia o korzyściach i braku szkodliwości.

– Na farmach wiatrowych korzysta nie tylko środowisko, ale też budżety gmin – mówi Michał Kozłowski, wiceprezes firmy Polenergia SA, inwestującej w trzy takie farmy. – Poza wpływami z podatków, do kasy samorządu mogą trafiać czynsze dzierżawne. Dzięki wiatrakom w wielu gminach inwestuje się w remont dróg, infrastrukturę energetyczną, oświatę czy służbę zdrowia. Przy okazji budowy farm powstają też drogi, z których chętnie korzystają rolnicy. Zyskują również lokalni przedsiębiorcy, zaangażowani w budowę i utrzymanie wiatraków.

Złe warunki

W 2014 r. budową farm wiatrowych zajęła się Najwyższa Izba Kontroli. W raporcie z kontroli w dziesięciu województwach czytamy, że „proces powstawania farm przebiegał często w warunkach zagrożenia konfliktem interesów, brakiem przejrzystości i korupcją”.

NIK: „Właściwe organy administracji publicznej nie w pełni przestrzegały ograniczeń związanych z lokalizacją i budową tego rodzaju elektrowni. Władze gmin decydowały o lokalizacji farm wiatrowych, ignorując społeczne sprzeciwy”. Z raportu dowiadujemy się, że żadna ze skontrolowanych gmin, nawet w sytuacji licznych protestów, nie zdecydowała się na zorganizowanie referendum w tej sprawie. W ok. 80 proc. skontrolowanych jednostek zgoda na lokalizację elektrowni była uzależniona od „sfinansowania przez inwestorów dokumentacji planistycznej lub przekazania na rzecz gminy darowizny”. Służby dozoru technicznego nie interesowały się bezpieczeństwem funkcjonowania urządzeń technicznych elektrowni wiatrowych. Za to terminowo i prawidłowo prowadzone było wydawanie decyzji związanych z lokalizacją, budową i dopuszczaniem do użytkowania elektrowni.

Najpoważniejszy zarzut sformułowano w punkcie trzecim: „W części gmin (ok. 30 proc.) elektrownie wiatrowe lokalizowane były na gruntach należących do osób pełniących funkcję organów gminy bądź zatrudnionych w gminnych jednostkach organizacyjnych, m.in. do radnych, burmistrzów, wójtów, czy też pracowników urzędów gmin, tj. osób, które jednocześnie w imieniu gminy uczestniczyły w podejmowaniu bądź podejmowały decyzje co do miejsca inwestycji”. Przykładowo, w gminie Kleczew (woj. wielkopolskie) dwie elektrownie zostały wybudowane na gruntach będących własnością zastępcy burmistrza Kleczewa oraz osoby blisko spokrewnionej z burmistrzem. A w gminie Laszki (podkarpackie) wójt wydał zgodę na realizację inwestycji na działkach, których był właścicielem.
„Czysta energia musi być czysta – komentował raport prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski. – Tymczasem ten ważny dla bilansu energetycznego sektor zielonej energii rozwija się w złych warunkach”.

Kilka miesięcy przed publikacją raportu NIK sposób powstawania farm wiatrowych krytykował Jarosław Kaczyński, nazywając je „przekleństwem polskiej wsi”. W marcu 2012 r. powstał Parlamentarny Zespół ds. energii wiatrowej bezpiecznej dla ludzi i środowiska, w którym zasiada dzisiaj 35 posłów PiS, jeden poseł Zjednoczonej Prawicy i jeden niezależny. Członkini zespołu Małgorzata Sadurska jeździ po Polsce z hasłem „Stop farmom wiatrowym”, a o zagrożeniach, które według niej towarzyszą wiatrakom (np. spadek cen nieruchomości), opowiada w przychylnych PiS mediach, m.in. Radiu Maryja. Inne prawicowe media, jak „Gazeta Polska” czy portal Niezalezna.pl, sugerują, że rozwój farm wiatrowych to efekt „układu” wielkiego biznesu z członkami rządu.

Koalicja, na czele z ministrem środowiska Maciejem Grabowskim, ostrożnie, ale jednak popiera ideę odnawialnych źródeł energii. Za budową wiatraków jest też minister nauki i szkolnictwa wyższego Lena Kolarska-Bobińska z PO, która wcześniej opowiadała się m.in. za wydobyciem gazu z łupków czy za biogazowniami.

Krzykaczka

Strona STOPwiatrakom.eu, zakładka „Przykłady sukcesów”. Ostatni z Sejn, gdzie lokalna społeczność zaskarżyła decyzję wójta o zezwoleniu na budowę elektrowni w pobliżu domostw i po kilku latach wygrała sądową walkę. Kolejne podobne przypadki: Wola Rafałowska, Malwa, Duszniki, Wągrowiec...

Po drodze do domu pani Katarzyny we wsi pod Golubiem-Dobrzyniem mijam dwa wiatraki. Jeden z nich zobaczę z okna w salonie. Jakiś czas temu został odrestaurowany. Podobno strasznie rzęził, bo sprowadzono go z Niemiec jako wiatrak używany. Dopiero teraz jest w miarę cichy. – W Nowy Rok 2012 r. dowiedziałam się, że oprócz tych dwóch mają powstać następne, w tym jeden niedaleko mojego domu. Postanowiłam walczyć – mówi pani Katarzyna.
Włączyła internet, naczytała się o chorobach, syndromie turbiny, chronicznym zmęczeniu. Poszła do gminy, żeby sprawdzić, gdzie stanie wiatrak. Wtedy ostatecznie uznała, że na to nie pozwoli. Zrobiła listę protestacyjną. – Chodziłam po ludziach, tłumaczyłam, czym to grozi, i pytałam: „podpiszecie?”. Tam, gdzie w domu były dorosłe dzieci, podpisywały się całe rodziny. W sumie 40 osób, w skali wsi to dużo. Nie podpisali tylko ci, którzy kumplują się z właścicielem działki pod wiatrak. No i on sam.
Najpierw i jego próbowała przekonać.

– Mówiłam: „Masz pięcioro dzieci, jak dorosną, żadne nie będzie mogło tu mieszkać, gospodarzyć”. Nawet nie chciał słuchać.

Pod sklepem, po mszy w kościele, przed szkołą ludzie mówili: „I tak wam się nie uda, i tak przegracie”. Plotkowali, że Katarzyna protestuje z zawiści, bo to nie na jej polu ma stanąć wiatrak.

– Gdyby to do mnie przyszła firma, nie zgodziłabym się – twierdzi. – W życiu są ważniejsze rzeczy niż pieniądze.
Z mężem rolnikiem i córką żyją z dziesięciu hektarów ziemi i renty zdrowotnej. Tłumaczy: – Od wielu lat choruję. Wiem, co znaczy zdrowie, bo je straciłam.

W liście protestacyjnym do gminy napisała: „Nie chcę się zestarzeć z wiatrakami pod bokiem”. Inwestor ustąpił. Nowe wiatraki nie powstały.

– Działam w kole gospodyń wiejskich – pani Katarzyna zmienia nagle temat. – Wszystko robimy społecznie. Co roku w dożynki organizowany jest konkurs na najlepszą świetlicę. I nasza świetlica, proszę mi wierzyć, co roku lśni jak nowa. O tym, które koło wygra i dostanie nagrodę pieniężną, decyduje komisja powoływana przez wójta. Od czasu protestu nigdy nie wygrałyśmy.

I dodaje: – Jestem uważana za krzykaczkę. Ale trudno, nic na to nie poradzę. Ludzie potrafią tylko gadać, narzekać, ale d..., za przeproszeniem, nie ruszą. Ja doprowadzam sprawy do końca. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2015