Nasze małe Salem

Palenie na stosie jako pomysł na promocję miasta? Temat czarownic wraca także we współczesnej Polsce.

17.01.2012

Czyta się kilka minut

Pod koniec sierpnia 2011 r. mieszkańcy warmińskiego Reszla obejrzeli zorganizowane z dużym rozmachem widowisko historyczne. Pod murami średniowiecznego zamczyska grupa aktorów odegrała spektakl „Proces Barbary Zdunk”, oparty na jednej z najciemniejszych kart historii tego pięknego miasta: 200 lat temu spłonęła tu na stosie pasterka, oskarżona o podpalenie jednego z zaułków.

Czy Barbara Zdunk puściła z dymem kawałek miasta – nie wiadomo. Podobno kierowały nią zazdrość o kochanka i choroba psychiczna. Na pewno spędziła 3 lata w zamkowym lochu, czekając na wyrok. Podobno strażnicy stręczyli ją obywatelom miejskim. Podobno już za kratami urodziła dwójkę dzieci. Mimo że zarzut uprawiania czarów w wyroku się nie pojawił, Królewiecka Izba Sprawiedliwości skazała ją na spalenie na stosie, co w 1811 r. było już wydarzeniem niecodziennym (sprawa przeszła nawet przez ręce króla Fryderyka Wilhelma III). Być może tak okrutny wyrok miał uspokoić mieszkańców Reszla, znękanych pożarami, epidemiami i przemarszami wojsk.

Barbarę Zdunk, zanim spłonęła na stosie, litościwie udusił kat z pobliskiego Lidzbarka Warmińskiego.

Stos na jubileusz

Reszel nie jest pierwszym miastem, w którym czarownice budzą zainteresowanie specjalistów od promocji.

W 2008 r. z okazji 900-lecia Jeleniej Góry na stosie miała spłonąć czarownica, a specjalne, osadzone w tradycji wieków średnich menu, mieli serwować miejscowi restauratorzy. Po protestach od pomysłu odstąpiono.

O miano „polskiego Salem” walczy wielkopolska miejscowość Doruchów, gdzie w 1775 r. torturowano 14 kobiet oskarżonych o rzucenie czaru na panią dziedziczkę, trzy kobiety już w trakcie procesu nie wytrzymały łamania kołem, próby wody i innych „metod dochodzeniowych”, pozostałych 11 spłonęło żywcem. Dziś w Doruchowie nie mogą odżałować, że komisja heraldyczna MSWiA odrzuciła projekt herbu gminy, przedstawiający czarownicę nad ogniem.

W 1661 r. w wielkopolskim Gorzuchowie spłonęło 10 kobiet i dziewczyn, oskarżonych przez, jak głosił wyrok, „pracowitych” mężczyzn o „czary z proszków kobylich łbów, żmijów, wężów i wilczej łapy”, zakopywanie komunikantów w „szkapich łbach” oraz „inne niegodziwe akcye”. Najmłodsza ofiara miała 13 lat. Miejscowy proboszcz, który ponoć chciał powstrzymać egzekucję, przyjechał za późno. Dziś na miejscu kaźni stoi pamiątkowa figurka, a w ubiegłym roku lokalni aktywiści zorganizowali „rajd do zielarek z Gorzuchowa”.

Jest jeszcze Poznań: w 1511 r. spłonęła tam pierwsza czarownica na polskich ziemiach, oskarżona o zatrucie kadzi browarniczej. Młodzi animatorzy kultury i przewodnicy chcą zbudować w mieście trasę historyczną, na której oprócz spalenia wiedźmy będzie można obejrzeć, jak mówią, „pikantne i krwawe” historie Poznania.

Wiele wskazuje, że Barbara Zdunk na obecnych ziemiach polskich nie była ostatnia. Jeszcze w 1836 r. w Chałupach przez 10 dni katowano 50-letnią kobietę, oskarżoną o „sczarowanie rybaka Kąkola”.

Promocja okrucieństwa

Artur Galicki, szef gminnego ośrodka kultury w Reszlu i jeden z pomysłodawców rekonstrukcji, nie irytuje się, słysząc po raz kolejny, że spalenie czarownicy miało charakter promocyjny. Słowo „promocja” oznacza dla takich miast być albo nie być. Przepiękny Reszel, oddalony o kilka kilometrów od Świętej Lipki, ze starą zabudową i wyraźnie widocznymi śladami założenia średniowiecznego, zmienia się powoli w wydmuszkę: zostają uczniowie i emeryci, a ci w sile wieku szukają zatrudnienia gdzie indziej. Nawet latem turyści nie chcą tu przyjeżdżać: podczas gdy w Świętej Lipce na parkingach nie ma gdzie wetknąć szpilki, w Reszlu – jedynym na północnym wschodzie Polski mieście wpisanym do światowego rejestru zabytków – pustki. Ani zamek, ani most gotycki, ani wielka historia, ani kościół farny, ani park nie przyciągają tłumów. Zimą życie koncentruje się wokół kościoła i nielicznych barów. Nawet wstąpienie do Cittaslow, międzynarodowej organizacji promującej spokojniejszy styl życia i kameralne miasta, na razie zmieniło niewiele. Reszel to klasyczne miasto z potencjałem, tyle że potencjał nie zmienia się w rzeczywistość.

– Chcieliśmy pokazać kawał naszej historii, nawet jeśli jest to historia wstydliwa – tłumaczy Artur Galicki. – Proszę sobie wyobrazić: początek XIX wieku, epoka napoleońska, nędza, pożary, a w tym wszystkim nieszczęśliwa miłość, uboga, zrozpaczona kobieta. Jest więc opowieść, są pieniądze na widowisko z dużym rozmachem, w pewnym momencie przestraszyliśmy się nawet, że ogień wymknie się spod kontroli. Co w tym złego? Na pewno nie zamierzaliśmy nikogo palić na stosie. To miał być jeden z elementów sztuki.

Tyle tylko że prawdziwą promocją dla inscenizacji był protest ówczesnej minister ds. równego traktowania Elżbiety Radziszewskiej, która zarzuciła władzom Reszla, że chcą demoralizować młodzież, budując wizerunek miasta na okrucieństwie i zdarzeniu, które raczej powinno być powodem do wstydu.

– Nie wycofuję się z tych słów – komentuje Elżbieta Radziszewska w rozmowie z „Tygodnikiem”. – Nie można budować promocji na zdarzeniach haniebnych. Nie wierzę też w jakiekolwiek aspekty wychowawcze przedsięwzięcia. Czy gdyby mieszkańcy Jedwabnego spalili stodołę, tłumacząc to chęcią zmierzenia się z historią, również pokiwalibyśmy z zachętą głowami?

Interwencja pani minister wywołała nieoczekiwane konsekwencje. Radziszewską skrytykowała prof. Magdalena Środa, która kilka lat wcześniej sama ostro protestowała przeciwko planowanej inscenizacji w Jeleniej Górze. Mieszkańcy Reszla zaś poczuli się głęboko dotknięci.

Kluska jak Zdunk

Nawet jeśli uznać, że protest Elżbiety Radziszewskiej był przesadzony, kryje się za nim istotne pytanie: czy tego typu inscenizacje mogą być czymś więcej niż jeszcze jedną formą ekstremalnej rozrywki? Mimo że stosy w Polsce nie płoną, historia „czarownicy” z Reszla jest przecież symboliczną i ciągle aktualną opowieścią o koźle ofiarnym, wykluczeniu, traktowaniu kobiet i niszczącej sile lokalnej społeczności, która w imię rzekomo słusznej sprawy potrafi zniszczyć Innego z niewiarygodnym wręcz okrucieństwem.

Odpowiedzi reszlan są różne.

19-letnia Dorota Łucek, odtwórczyni roli Barbary: – Nie myślałam w ten sposób o spektaklu. To zamknięta historia, odległa od naszych czasów. Nie doszukiwałabym się na siłę jakichś związków.

Karolina Galicka, koleżanka Doroty z tej samej klasy licealnej, odpowiadała za produkcję spektaklu: – Nie mogę odpowiadać za wszystkich widzów, ale na pewno część zrozumiała, że opowiadamy o momencie, w którym niewinny człowiek zostaje skazany na bestialską śmierć.

Mateusz Rutynowski, student teologii, w spektaklu grał obrońcę: – Reszel to moja mała ojczyzna. Pokazaliśmy, że działy się w nim rzeczy bardzo istotne, choć mało chwalebne. Nie ma się czego wstydzić.

Artur Galicki: – Współczesność? Zaczęła do mnie dochodzić w trakcie pracy nad spektaklem. Do pewnego momentu traktowałem „Proces” jak zwykłe przedstawienie. A w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że w Polsce nadal płoną stosy. Proszę wejść na fora internetowe poświęcone Reszlowi – to niewielka społeczność, ale lincze odbywają się tam bardzo często. Trzy lata temu miejscowi policjanci zatrzymali agresywnego chłopaka. Poszła fama, że potraktowali go brutalnie. W sieci pojawiły się nawoływania, żeby spalić im samochody. A potem okazało się, że postąpili zgodnie z prawem. Ktoś skomentował: „Nic się nie stało, to przecież tylko słowa”.

Krzysztof Iwanow, reszelski urzędnik od zarządzania kryzysowego (grał sędziego): – Myślałem o Optimusie i Klusce. To był lincz na miarę naszych czasów.

– Nabieranie ludzi – komentuje Elżbieta Radziszewska. – Chodzi o to, by zaszokować i przyciągnąć uwagę mediów. Jak można pokazywać takie rzeczy dzieciom?

Na inscenizację przybyło 2 tys. widzów, zachęconych pogłoskami, że przed zamkiem będą palić kobietę. Najstarsi reszlanie nie pamiętają, kiedy w mieście pojawiły się aż trzy stacje telewizyjne. Na chwilę Reszel zmienił się w to, czym być powinien: w tętniącą życiem perłę turystyki. Kolorowe światła przesuwały się po średniowiecznych murach, strzelały fajerwerki, błyskały flesze. Efekt promocyjny został osiągnięty. W finale zapłonął stos drewna, przez głośniki słychać było krzyk umierającej kobiety.

Artur Galicki: – Nie ukrywam, pewne rozczarowanie widzów było. Niektórzy mówili po spektaklu, że na koniec zabrakło czegoś mocniejszego. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2012