Nasz wielki błąd

Gdy 25 lat temu „skończyła się historia”, pewien Amerykanin powiedział: „Wszyscy zatęsknimy jeszcze za spokojnymi czasami »zimnej wojny«”. Czyżby jego słowa miały się dziś spełniać?

21.06.2015

Czyta się kilka minut

Próba generalna przed wojskową defiladą z okazji Dnia Zwycięstwa. Moskwa, maj 2015 r. / Fot. Wojtek Laski / EAST NEWS
Próba generalna przed wojskową defiladą z okazji Dnia Zwycięstwa. Moskwa, maj 2015 r. / Fot. Wojtek Laski / EAST NEWS

Nazwaliśmy to Jesienią Ludów, bo był to koniec epoki: gdy ćwierć wieku temu w Europie Środkowej i Wschodniej załamało się sowieckie imperium, skończyła się też, po 70 latach, era komunistycznej ideologii i jej modelu polityczno-społecznego. Okres od jesieni 1989 r. do jesieni 1991 r. oznaczał wyzwolenie dziesiątków milionów ludzi. Wprawdzie nie bezkrwawe (w różnych miejscach rozpadających się Sowietów dochodziło wszak do wojen; wojny ogarnęły też Bałkany), ale jednak niebywale szczęśliwe – zważywszy na jego historyczną skalę.


Jeszcze zatęsknimy...


Wtedy, ćwierć wieku temu, świat odetchnął. Zachód (tj. USA i ich sojusznicy) wygrał trwającą ponad 40 lat „zimną wojnę” z sowieckim evil empire, imperium zła, jak nazwał je Ronald Reagan – i wielu uwierzyło, że odtąd możliwy jest świat bez konfliktów, w którym triumfować będą wolność i demokracja. Amerykański politolog Francis Fukuyama ogłosił nawet „koniec historii” i początek „wiecznego pokoju”.


Tylko nieliczni zgłaszali sprzeciw. Był wśród nich Lawrence Eagleburger, amerykański znawca Europy i za prezydentury Busha seniora na krótko szef dyplomacji USA, który wypowiedział profetyczne zdanie: „Wszyscy zatęsknimy jeszcze za spokojnymi czasami »zimnej wojny«”. Ale mało kto przywiązywał wagę do takich opinii. Większość, w tym autor tego tekstu, odczuła wprawdzie na chwilę niepokój, kiedy świat podzielony dotąd na Zachód i Wschód na moment wypadł ze starego schematu. Ale potem nie stało się nic złego, zapanował spokój (mącony co najwyżej wieściami z Bałkanów i Czeczenii). Wierzono, że demokracja będzie się rozszerzać w sposób niejako naturalny, Europa będzie się jednoczyć, NATO pozostanie silne, a Rosja zmierzać będzie ku demokracji (może nie od razu, ale jednak). Słowem, że wszystko będzie teraz dobrze – „wszystko” i „dobrze” w takim sensie, jak rozumieliśmy to my, ludzie Zachodu.


Pomyliliśmy się – i to jak! Dziś nic nie zostało z tamtych marzeń. Kto przeżywał jako świadek lub uczestnik tamten przełom 25 lat temu, kto doświadczał tamtych emocji i nadziei, ten dziś musi mieć wrażenie, jakby był wówczas lunatykiem. Bo cóż dziś mamy? Unia Europejska walczy z wewnętrznymi problemami (i to nie tylko za sprawą Grecji), NATO szuka na nowo jedności, a agresywny Kreml marzy o odbudowie imperium. A że polityka zaczyna się od adekwatnej oceny rzeczywistości, spójrzmy na te trzy kluczowe sfery: Unię, NATO i Rosję.


Grexit i brytyjska mgła


Zacznijmy od Europy. Jej integracja, wyrosła na ruinach (zachodniej części) kontynentu po II wojnie światowej i szczęśliwie dopełniona za sprawą przyjęcia do Wspólnoty krajów Europy Środkowej i Wschodniej, przez długi czas była niczym niezmąconą historią sukcesu. Dziś jednak ten wyjątkowy w dziejach związek 28 państw, Unia Europejska, tkwi w głębokim kryzysie.


Grecka niegospodarność i gigantyczne zadłużenie tego niewielkiego przecież, bo 11-milionowego kraju od kilku lat obciążają całą strefę euro i całą Unię z jej ponad 500 mln mieszkańców. Dziś unijni politycy zapewniają, że ewentualny „Grexit” – opuszczenie przez Ateny strefy euro, co ma się rozstrzygnąć, jak słyszymy, do końca czerwca – byłby wprawdzie kosztowny, ale znośny i nie wysadziłby całej Unii.


O wiele groźniejsze dla jej jedności okazuje się postępowanie Wielkiej Brytanii. I to nie kto inny jak mędrzec Churchill był jednym z tych, którzy po 1945 r. rzucili ideę zjednoczenia Europy. Ale Londyn zawsze pielęgnował dystans do „reszty kontynentu”. Chyba nic nie oddaje lepiej tej postawy niż gazetowy tytuł sprzed kilku dekad, opisujący tylko (i aż) sytuację pogodową: „Fog in Channel – Continent cut off!” (Mgła nad Kanałem – kontynent w izolacji!).


Dziś brytyjski eurosceptycyzm święci triumfy, a premier David Cameron także dlatego wygrał znów wybory parlamentarne, że obiecał obywatelom, iż najpóźniej do 2017 r. będą mogli wypowiedzieć się w referendum, czy chcą pozostać w Unii. Podobnie jak w czasach Margaret Thatcher, pod rządami Camerona Londyn chce mieć ciastko i zarazem je zjeść: zyskiwać gospodarczo z bycia w Unii, nie rezygnując z przywilejów i różnych przejawów autonomii, w kontrze do „unijnego centralizmu”. Chciałby więc np. ograniczyć swobodę przemieszczania się, by odzyskać kontrolę nad imigracją. Jednak swoboda ta jest w Unii jedną z jej podstawowych wolności. Także dlatego niewiele dała „dyplomacja podróżna” Camerona, gdy odwiedzał Paryż, Hagę, Warszawę i Berlin, by przekonywać do swych racji.


Gdyby w referendum większość opowiedziała się za „Brexitem” i Wielka Brytania opuściła Wspólnotę, byłby to dla Unii cios. Również dlatego, że straciłaby na politycznym i militarnym znaczeniu w globalnym „koncercie mocarstw”. A że Londyn utrzymuje tradycyjnie ścisłe relacje z USA, „Brexit” uderzyłby też w jedność NATO, dziś tak pożądaną.


NATO: erozja zaufania


Bo sytuacja w Sojuszu Atlantyckim nie jest dobra. Mowa jest nawet o drastycznej erozji zaufania, zwłaszcza między Niemcami a USA. Według badań German Marshall Fund w 2014 r. jedynie 58 proc. Niemców deklarowało, że ma pozytywną opinię o USA (gdy trzy lata wcześniej było to 72 proc.), a 57 proc. uważało, że w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa należy stawiać na niezależność od sprawdzonego przecież partnera, jakim przez kilka dekad były Stany. Oczywiście, opinia Niemców nie decyduje o stanie całego Sojuszu. Ale trudno udawać, że stanowisko Niemiec, tego nowego europejskiego państwa wiodącego, nie jest istotne dla relacji między Europą a Stanami.


Tymczasem, zanim w 1990 r. doszło do zjednoczenia Niemiec, to właśnie „Republika Bońska” (jak zwano Niemcy Zachodnie) była przez długie lata „wzorowym uczniem” Amerykanów – i były po temu ważne powody. Po 1945 r. kolejne pokolenia Niemców (z zachodu) były beneficjentami obecności USA w Europie – wszak to Stany przyniosły im wolność i demokrację. I to przede wszystkim Amerykanie gwarantowali ochronę przed sowieckim zagrożeniem. Amerykanom można ufać: w Niemczech Zachodnich to był konsens.


Teraz sytuacja jest inna. Od 25 lat Europa i Ameryka często mówią jakby różnymi językami – i także są tego powody. Gdy w 2003 r. Niemcy i Francja odmówiły Stanom poparcia w wojnie z Irakiem Saddama Husajna, przez chwilę wydawało się, że pęknie nie tylko Sojusz, ale również sama Europa. Potem zaś, za prezydentury Obamy, relacje atlantyckie chłodził brak zainteresowania Europą, niemal demonstracyjnie okazywany przez prezydenta i jego administrację. Ale głównym ciosem, wymierzonym we wzajemne zaufanie, okazała się niedawna afera szpiegowska: ujawnienie faktu, że amerykański wywiad NSA podsłuchiwał na masową skalę europejskich sojuszników. 

Tymczasem Europa i Ameryka nie mogą pozwolić sobie dziś na „kłótnie w rodzinie”. Jak nigdy w minionych 25 latach, Europejczycy znów są zdani na Amerykę i jej wsparcie militarne.


Putinizm krąży po Europie


Najpierw był rozpad, właściwie rozkład – za Gorbaczowa. Potem czas zamętu, czas burzliwej, mówiąc oględnie, transformacji własnościowo-ustrojowej – to za Jelcyna. Tak czy inaczej, Zachodowi wydawało się, że Wschód przestał być groźny. Tylko nieliczni, zwani wtedy rusofobami, ostrzegali, że dzieje się źle, że Rosja – z nierozliczoną przeszłością sowiecką i systemem, który trudno nazwać demokracją – może wrócić do agresywnych wzorców w polityce zagranicznej i do de facto dyktatury w stosunkach wewnętrznych. Trzeba było dopiero Putina i jego agresji na Ukrainę, aby „łuski spadły nam z oczu”.


Jednym z tych, którzy wcześnie uznali, że były oficer KGB Władimir Putin zapoczątkuje w Rosji nową erę, był Walter Laqueur – dziś 93-letni amerykański historyk.


Twierdził, że samooszukiwaniem się jest wiara, iż Rosja pogodzi się z rozpadem imperium, klęską w „zimnej wojnie” i utratą pozycji hegemona w Europie Wschodniej. A także, że lekkomyślnością jest nadzieja, iż Rosja będzie się upodabniać do Europy, do Zachodu. Najnowsza jego książka nosi tytuł „Putinizm: dokąd zmierza Rosja?”. Historyk, urodzony w Breslau, opisuje w niej Rosję jako reżim autorytarny sui generis, który jednak ciągle musi uwzględniać różne grupy interesu; jako dyktaturę, która może liczyć na poparcie większości Rosjan, jak długo będzie się im nieźle powodzić; jako kraj z „wodzowskim kultem” Putina (który – jeszcze – nie osiągnął stalinowskiej skali). A przede wszystkim: Laqueur ostrzega przed Rosją, która trwa w przekonaniu, iż ma do spełnienia mesjanistyczną misję – i to w kontrze do Zachodu.


Wszystkie te procesy uzyskały teraz nową pożywkę i rozmach – za sprawą aneksji Krymu i rozpętanej przez Putina wojny na wschodniej Ukrainie.


Nowe imperium zła


„Rosja nie lubi Europy, Rosja nie jest częścią Europy” – mówił niedawno jeden z wiernych Kremlowi komentatorów, tłumacząc postępowanie Kremla.


Temu akurat trudno zaprzeczyć: w istocie nie przynależy do Europy państwo, które wolność i demokrację postrzega jako zagrożenie, i które uznało, że może łamać wszelkie możliwe umowy i reguły międzynarodowe.


A o tym, gdzie przebiega mentalna granica Europy, można się było przekonać niedawno, na początku maja, przy okazji 70. rocznicy końca II wojny światowej: gdy w krajach Europy – w tym na Ukrainie [patrz tekst na następnej stronie – red.] – upamiętniano w mniej lub bardziej podobny sposób ten historyczny moment i wynikające z niego „lekcje”, w Rosji odbywało się to inaczej: tylko tam zorganizowano coś, co można by nazwać jednym wielkim pokazem uzbrojenia, traktowanym jako atrybut siły i wielkości. „To zło, które chce być złem” – komentował autor „Die Welt”.


Tymczasem na polu konfrontacji idei – niechcianej przez Zachód, ale także realnej – nie jest dobrze z tą zachodnią wspólnotą wartości, o której kiedyś tyle mówiono. „Na nasze szczęście jesteśmy zjednoczeni” – mówiła w 2007 r. kanclerz Angela Merkel, za czasów niemieckiej prezydencji w Unii Europejskiej, stwierdzając, że Unia jest w stanie bronić swych wartości jako wspólna „przestrzeń wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu” tylko wtedy, gdy będzie odnosić sukcesy gospodarcze. Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, była to konstatacja dość ostrożna, wręcz zachowawcza.


Minęło osiem lat – i okazuje się, że jeśli unijna „przestrzeń wolności” ma być rzeczywiście skutecznie broniona, Unia musi przezwyciężyć swój letarg i wymyślić coś bardziej atrakcyjnego niż kredyty i kryzysowe szczyty. Bo Europa stoi dziś wobec fundamentalnego problemu. Musi dowieść – również wobec Rosji – że jest poważnym aktorem. Musi, nolens volens, bardziej inwestować także w swe zdolności obronne, zgodnie z rzymską maksymą „Si vis pacem, para bellum” (Chcesz pokoju, szykuj się do wojny). I musi znów mówić jednym głosem – nie tylko u siebie, ale także z Ameryką. ©

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2015