Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zamykając poprzedni odcinek tej rubryczki, podejrzewałem, że premier, choć po przegranej debacie usunął się na trzy dni ze sceny, nie złożył jeszcze broni. I rzeczywiście, następnego dnia przyszedł kontratak: transmitowana przez TVP konferencja prasowa CBA, ujawniająca materiały ze śledztwa w sprawie podejrzanej o korupcję posłanki PO Beaty Sawickiej. To był jednak fałszywy krok.
Nie dość bowiem, że Biuro w sposób oczywisty wprzęgnięte zostało w kampanię, ale zorganizowany przez nie telewizyjny show sprowokował wystąpienie Sawickiej.
I dowiedzieliśmy się o czymś, co jeśli rzeczywiście się zdarzyło, stanowi nie tylko złamanie wszelkich zasad, ale i prawa: że to pracownik CBA uknuł całą intrygę i nakłaniał posłankę do przestępstwa, wykorzystując w dodatku swój męski urok. Miejmy nadzieję, że komisja powołana przez nowy Sejm wyjaśni kulisy tej historii - bo jeśli okaże się ona prawdziwa, wówczas nie tylko posłanka, która wzięła łapówkę, powinna zostać ukarana. Pozostaje się cieszyć, że wyborcy zareagowali tak, jak zareagowali.
Wspomnianą konferencję pokazano, przerywając program - i nie była to jedyna zmiana w normalnej ramówce. Na cztery dni przed wyborami telewizyjna Jedynka w miejsce popularnej "Sprawy dla reportera" wyemitowała znienacka... hagiograficzny portret wicepremier Zyty Gilowskiej. Co zresztą, jak pokazują wyniki głosowania w Poznaniu, gdzie pani wicepremier startowała, nie bardzo pomogło.
Dramatyczny finał czterotygodniowego przedwyborczego maratonu zafundowała nam z kolei Państwowa Komisja Wyborcza, przedłużając ciszę wyborczą, a tym samym oczekiwanie na wyniki sondażowe o blisko trzy godziny. Tłumaczenie słyszeliśmy: zbyt wielu wyborców, zbyt mało kart do głosowania w niektórych komisjach obwodowych, ślamazarne ich dowożenie. Chciałbym nieśmiało zauważyć, że "rekordowa" frekwencja, którą wszyscy się zachłystują, rekordem jest tylko w naszych polskich warunkach: 53 procent uprawnionych przy urnach stanowi wynik co najwyżej zadowalający. 70 procent - to rzeczywiście byłoby coś. No, ale wtedy czekałby nas pewnie wyborczy paraliż.
Dlatego mam propozycję. Przedstawiciele rządu bardzo się obrazili, że Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wtrąca się w nasze sprawy, bo chce monitorować wybory. Następnym razem, zamiast się obrażać, lepiej poprosić OBWE o przysłanie ekipy jak najliczniejszej, by wybory nie tylko monitorowała, ale przede wszystkim pomogła je zorganizować. Byle ten następny raz nie zdarzył się wcześniej niż za cztery lata.