Na Słowacji, blisko innych

Koszyce to fenomen, niepowtarzalny oryginał, który w kontekście słowackiej kultury jest wciąż niedoceniany. To nie jest wina Koszyc, ale nas, całej reszty. One nic nie tracą, my bardzo dużo.

18.06.2013

Czyta się kilka minut

Grająca fontanna przy ulicy Głównej, między Teatrem Państwowym a katedrą św. Elżbiety / Fot. ŠTEFAN ADAMIK
Grająca fontanna przy ulicy Głównej, między Teatrem Państwowym a katedrą św. Elżbiety / Fot. ŠTEFAN ADAMIK

MACIEJ GIL: Słowacja zachwyca różnorodnością. To niewielki kraj o wielkiej kulturze. A dokładniej: kraj wielu kultur – słowackiej, rusińskiej, węgierskiej, romskiej... Jak to wpływa na Ciebie, słowackiego artystę?
MARTIN ŠULÍK: Spotkanie ze światem innej tradycji i myślenia pozwala spojrzeć na siebie bez narcyzmu. Bliskość wielu kultur otwiera oczy na świat w całej jego różnorodności.
Na przykład Bratysława była miastem, gdzie jeszcze przed II wojną światową używało się głównie trzech języków – niemieckiego, węgierskiego i słowackiego. A także, oczywiście, czeskiego i jidysz. Dawni bratysławianie – preszburżanie – jeździli do nieodległego Wiednia handlować, studiować, ale też na koncerty i do teatru. Byli świadomymi Europejczykami.
Kiedy po wojnie zamknięto granice, Bratysława stała się prowincją, została odcięta od świata, od źródeł, które ją formowały. Ucichły języki niemiecki i węgierski, a homogeniczna, ideologiczna antykultura zaczęła wymazywać wszystko, co przypominało o przeszłości. Nawet elementy słowackie. Wyburzono dzielnicę pod zamkiem i znaczną część starego miasta. Barwna wielogłosowość zmieniła się w monofoniczną ciszę.
Powoli odradzająca się Bratysława jest najlepszym dowodem, że dialog kultur jest niezbędny. Zmusza nas nie tylko do brania, ale też do oferowania i dawania. Kiedy kultura zamknie się w sobie, umiera.
W tejże Bratysławie, w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych (VŠMU) od lat uczysz filmu młodych ludzi. Jaki jest ich stosunek do słowackiej tradycji i kultury?
Szczerze mówiąc, młodzi Słowacy słabo znają swoją kulturę. Być może jest to problem systemu szkolnego i ogólnego klimatu społecznego. Wszyscy wiedzą, że Janko Kráľ to wielki słowacki poeta, ale nikt go nie czyta. Dobrzy pisarze jak Ivan Horváth, Gejza Vámoš czy Ján Červeň są niemal nieznani. Do osiągnięcia trzydziestki Słowacy rozglądają się bacznie po świecie, a swoje korzenie zaczynają poznawać, gdy dojrzeją. Czasem oczami swoich dzieci. Bawi mnie, że niektórzy nasi studenci przejmują obce wzory. Zamiast starać się być oryginalnym, niezbyt elegancko kopiują komercję. Nie rozumieją, że aby kręcić amerykańskie filmy, powinni wyjechać do Ameryki, poznać tamtejszą historię, ludzi, kulturę. Nie da się mechanicznie przeszczepiać obcych społecznych modeli na Słowację. Nic na to nie poradzę, że amerykańscy gangsterzy w Bratysławie wyglądają śmiesznie. Zwłaszcza gdy nazywają się „Dżony” i „Majk”.
W swoich filmach czerpiesz z historii Słowacji, z jej kultury ludowej, wydajesz się w niej mocno zakorzeniony. Z drugiej strony, bohaterowie Twoich filmów – zwłaszcza trylogii „Ogród”/„Orbis Pictus”/„Pejzaż” – nieustannie poszukują swojej tożsamości. Słowacy też jej poszukują?
Każdy poszukuje tożsamości. Własnej i narodowej. My, Słowacy, nie mamy łatwo, ponieważ nie chcemy zaakceptować swojej przeszłości. Przy czym ta nasza jest bardzo odmienna od tożsamości sąsiednich narodów.
My także przeżyliśmy chwile własnej hańby i swoje godziny chwały. Nie chcemy się z tym pogodzić i w ostatnich stu latach kilka razy przepisywaliśmy naszą historię. Z podręczników znikały i znów się pojawiały ważne fakty, decydujące wydarzenia, wybitne postaci. Milan Rastislav Štefánik był raz bohaterem, kiedy indziej persona non grata. Słowackie Powstanie Narodowe było interpretowane jako zryw przeciw faszyzmowi, a kilka lat później jako pucz przeciw własnemu państwu.
Zamiast wnikliwego poznawania swojej historii, dyskutowania o wydarzeniach, które formowały naszą świadomość, próbujemy budować fałszywą mitologię narodową. Zapominamy chyba, że epoka wielkich ideologicznych opowieści się skończyła. Zamiast budowania wspólnoty, u nas zwycięża koncepcja ostrych cięć. A konflikt między rzeczywistością a iluzją rodzi niepokój. Nadaremno próbuje się nam wmówić, kim jesteśmy, kiedy świat wokół nas pokazuje coś innego. I dlatego wielu Słowaków szuka swojego oparcia gdzie indziej. Doświadczenie mi podpowiada, że przed samym sobą nie da się uciec. Czasem lepiej się zatrzymać i zrozumieć stan rzeczy.
Wraz z czeskim historykiem kina Janem Lukešem od kilku lat tworzysz monumentalny, bezprecedensowy w skali światowej projekt historyczno-filmowy „Złote lata sześćdziesiąte”, opisujący czechosłowacką nową falę i utrwalający świadectwo jej twórców. Jaki był słowacki wkład w ten „czechosłowacki cud filmowy”?
W latach sześćdziesiątych do kinematografii weszły dwie pokoleniowe fale słowackich filmowców. Pierwszą reprezentują Peter Solan, Stanislav Barabáš, Martin Hollý, Martin Slivka, Eduard Grečner i Štefan Uher. Bardzo upraszczając, można powiedzieć, że reżyserzy ci kładli nacisk na mocne tematy, które dotyczyły słowackiej przeszłości i aktualnych społecznych czy etycznych problemów. Byli pod wpływem włoskiego neorealizmu i próbowali do zideologizowanej kinematografii lat pięćdziesiątych wnieść trochę prawdy.
Druga generacja, którą tworzyli Ivan Balaďa, Juraj Jakubisko, Dušan Hanák, Elo Havetta i Dušan Trančík, obok aktualnych tematów zaczęła szukać nowych formalnych środków wyrazu. Na tych twórców wpływ miała francuska nowa fala. Ważne dla nich było nie tylko to, o czym opowiadają, ale głównie – jak. Obydwie grupy kształtowała słynna praska szkoła FAMU i kulturalna atmosfera samej Pragi.
W odróżnieniu od czeskich kolegów, Słowacy nie byli jednak obciążeni tradycją, nie mieli rąk i umysłów związanych twórczością wcześniejszych pokoleń, więc nie bali się łamać zasad. W czechosłowacką kinematografię wnieśli zabawę, eksperyment i swoistą spontaniczność. Oczywiście obydwie te generacje wzbudziły zainteresowanie także tym, że czerpały ze słowackiej rzeczywistości, która dzięki swoim wiejskim, ludowym korzeniom była egzotyczna. Wystarczy przypomnieć filmy „Dezerterzy i pielgrzymi” Juraja Jakubiska, „Uroczystość w ogrodzie botanicznym” Ela Havetty czy „Obrazy starego świata” Dušana Hanáka.
W swoim ostatnim filmie fabularnym sportretowałeś i niejako upomniałeś się o mniejszość romską. Czy język dyskusji o Romach na Słowacji powoli się zmienia?
Romowie na Słowacji to niezbadana grupa etniczna. Choć o ich sytuacji dyskutuje się nieustannie, wiemy o nich bardzo mało. Brakuje nawet podstawowych danych statystycznych. Nawet wielkość romskiej mniejszości tylko się zgaduje, bo wielu Romów nie przyznaje się do swojej narodowości. Nie mamy zbadanej ich sytuacji socjalnej, zdrowotnej czy kulturowej, bo badacze i urzędnicy boją się wejść do zamkniętych osad.
Mimo tego rażącego braku wiedzy, Romowie ciągle służą jako broń w rękach polityków. Według nich stoją za każdym aktualnym problemem: bezrobociem, przestępstwami, nadużywaniem socjalnej pomocy. Politycy akcentują tylko negatywne aspekty, nie wspominają o wielu pozytywnych przykładach na poziomie lokalnym. Do działań w biednych osadach podchodzi się globalnie, choć według mnie każda osada wymaga indywidualnego spojrzenia.
Postępującemu oddalaniu się obu kultur próbuje się przeciwdziałać na wiele różnych sposobów: są artykuły w prasie, filmy, festiwale, ale to wszystko mało. Dopóki nie rozwiąże się problemu biedy i wyraźnych różnic socjalnych, do dialogu między społecznościami nie dojdzie. Wysiłek muszą jednak wziąć na siebie obydwie strony.
Ostatnio coraz więcej słowackich filmów odwołuje się do sąsiedztwa słowacko-węgierskiego. „Wyspa moreli” Petera Bebjaka i „Dziękuję, dobrze” Mátyása Priklera to tylko dwa przykłady. Czy kultura może tu zbudować porozumienie?
Słowacko-węgierskie relacje są obciążone historycznie i upolitycznione. Dušan Trančík nakręcił niedawno dokument „Lekcja historii”, w którym pokazuje, że wspólnych dziejów w obu krajach uczy się zupełnie inaczej. Historycy nie zgadzają się co do interpretacji poszczególnych faktów, brakuje im empatii, by zrozumieć poglądy innych.
W tym poznawaniu wzajemnych stanowisk i siebie nawzajem jest wielka przestrzeń dla sztuki. Filmy Bebjaka i Priklera, a także naszego studenta Csaby Molnára, są ciekawe i wartościowe dlatego, że o współżyciu narodów opowiadają poprzez losy konkretnych ludzi. Tych twórców nie interesują ideologiczne frazesy, ale prawdziwe życie bohaterów. Swoimi opowieściami próbują pokazać szczególną egzystencjalną sytuację mniejszości, a nam dają możliwość spojrzeć na nas samych jej oczami.
Ilekroć jechałem na Węgry, przejeżdżałem przez Koszyce, tegoroczną Europejską Stolicę Kultury. Gdy myślę o tym mieście, od razu do głowy przychodzą mi: stolica wspaniałej wschodniej Słowacji, swoista brama na Węgry, piękne centrum z gotycką katedrą św. Elżbiety i wielki pisarz Sándor Márai – urodzony w Kassa. Jakie jest znaczenie Koszyc na kulturalnej mapie Słowacji?
Koszyce to miasto o szczególnej atmosferze i wielkiej tradycji kulturalnej. Przecinają się tam wpływy węgierskie, rusińskie i słowackie. Zawsze cierpiały przez swoje ekscentryczne położenie – są dość daleko na wschodzie, dość daleko od stolicy – i w ten sposób wiele koszyckich osobistości pozostało nieznanych. Myślę jednak, że właśnie to oddalenie umożliwiło im zachowanie pewnej autonomii w myśleniu i wolności w wyrażaniu siebie. Koszyce to wyjątkowy fenomen, niepowtarzalny oryginał, który w kontekście słowackiej kultury jest wciąż niedoceniany. To nie jest wina Koszyc, ale nas, całej reszty. One nic nie tracą, my bardzo dużo.
Czy opiewany przez Milana Kunderę czy György Konráda mit Europy Środkowej, wielokulturowego zakątka między Wschodem a Zachodem, jest popularny także na Słowacji, w tym „sercu Europy”?
Nad mitem Europy Środkowej na Słowacji raczej nie rozmyślamy. Jest przecież codziennym doświadczeniem. Bliskość różnych kultur czujemy wszędzie dookoła siebie, jako odniesienie do przeszłości, ale i dotykalną współczesność. Materializuje się w architekturze, słyszymy ją w muzyce, używamy w mowie.
Obawiam się tylko, czy ta różnorodność kultury w naszej przestrzeni przetrwa. Wszakże w ostatnich latach Słowacja zmienia się w jakiś zunifikowany monstrualny parking przy szlaku handlowym. Wśród pól coraz częściej pojawiają się ogromne magazyny firm transportowych, zmienia się krajobraz. Kiedy wjeżdżasz do miasta i widzisz te wszystkie reklamy, tracisz orientację w przestrzeni, nie wiesz, czy jesteś w domu czy za granicą. Wiem, że temat globalizacji istnieje od blisko trzydziestu lat i wszystko już było wielokrotnie powiedziane. Ale teraz unifikacja dotarła także do nas i zaczęła zamazywać różnorodność naszego świata. Nie wiem, czy da się to zatrzymać. Gdy widzę te ogromne konstrukcje, ten bezmiar betonu, wydaje mi się, że to proces nieodwracalny. Czasami mam poczucie, że tanio sprzedaliśmy Słowację.
W 2005 r., wraz z kilkudziesięcioma innymi artystami i naukowcami podpisałeś apel „1000 słów o wartościach i kulturze”, w którym diagnozowaliście stan słowackiej kultury i nauki, przypominaliście ich ważność, wytykaliście ignorancję polityków. „Ogłaszamy, że kultury do swojego życia potrzebujemy. Nie pozwólmy publicznej i życiowej przestrzeni przewalcować brakiem kultury” – pisaliście.
Od tego czasu wiele się nie zmieniło. Niektóre sytuacje przypominają komedię absurdu. W zeszłym tygodniu gospodarzowi popularnego telewizyjnego talk-show trzej muzycy wyjaśniali, czym jest muzyka klasyczna. Opowiadali o muzycznej przeszłości Bratysławy, mówili o Johannie Nepomuku Hummelu, Franciszku Liszcie, Antonie Rubinsteinie, Antonie Brucknerze, Béli Bartóku, Alexandrze Albrechcie. Przynieśli nawet zdjęcia, puszczali fragmenty nagrań Filharmonii Słowackiej. A on się dziwił, patrzył na nich jak na przybyszów z obcej planety. Miałem poczucie, że ze swojej niewiedzy był wręcz trochę dumny, reprezentował przecież tłumy.
Zrozumiałem, że i u nas w końcu odnieśli zwycięstwo „imagologowie”, jak ich nazwał Milan Kundera w swojej powieści „Nieśmiertelność”, i że i my definitywnie zgłupieliśmy. Jak pamiętamy, bohater powieści miał w radiu godzinną audycję o literaturze. Potem skrócili mu ją o połowę, wkrótce do dziesięciu minut, a w końcu musiał odejść z redakcji. Media, zarówno komercyjne, jak i publiczne, stały się niewolnikami wyników słuchalności czy oglądalności. Zrezygnowały ze wzbogacania myślenia swoich widzów i słuchaczy. Kręci się więcej seriali, zbuntowani artyści wreszcie mają zapewnione dostatnie życie, nie mają za to czasu zastanowić się nad sensem swojej pracy. Gdy nasz minister kultury zwrócił niedawno uwagę, że w programach telewizyjnych jest coraz więcej wulgarności i coraz mniej kulturalności, został oskarżony o ingerencję w autonomię prywatnych mediów.
Z drugiej strony muszę powiedzieć, że w ciągu ostatniej dekady powstało mnóstwo interesujących książek, spektakli, filmów, zorganizowano znakomite wystawy i koncerty. Pojawiło się wiele małych festiwali i imprez, za którymi stoją lokalne społeczności. Codziennie gazety informują o ciekawych premierach czy wydarzeniach.
Sztuka i kultura trafia bezpośrednio do ludzi, radości tworzenia nie da się powstrzymać. Szkoda tylko, że ta olbrzymia energia nie jest właściwie wykorzystana, że nie może znaleźć dojścia do największych mediów, które bardzo agresywnie formują kształt społeczeństwa. Ten brak równowagi deformuje obraz rzeczywistego stanu słowackiej kultury. To, co się oczywiście nie zmieniło, to politycy. Kulturę nadal ignorują, wolą polowania.
To smutne, ale w Polsce rzadko mamy kontakt z kulturą słowacką. Pojawiają się tylko książki Václava Pankovčína czy Pavla Rankova, słowackie filmy bardzo rzadko trafiają do kin. Co nas omija?
Słowacka kultura jest obecnie niezwykle różnorodna. Pokoleniowo i myślowo. Pojawiają się prądy, które nawiązują do tradycji, ale i takie, które wytyczają nowe kierunki, próbują prowadzić dialog z współczesnymi przemianami w sztuce. Długo mógłbym wymieniać artystów godnych polecenia. W muzyce: Romana Bergera, Petra Breinera, Ilję Zeljenkę, Vladimíra Godára czy Deža Ursiny’ego. W literaturze: Dušana Duška, Ballę, Karola Horáka, Zuskę Kepplovą, Janę Juráňovą czy Ivana Laučíka. No i oczywiście reżyserów filmowych: Mirę Fornay, Petra Kerekesa, Ivetę Grófovą czy mojego brata Marka. Te i wiele innych nazwisk mogą posłużyć jako drogowskaz do pierwszego spotkania ze słowacką kulturą. Zapraszam!

MARTIN ŠULÍK jest reżyserem, scenarzystą i pedagogiem. Urodził się w 1962 roku w Martinie, który w połowie XIX wieku był ośrodkiem słowackiego odrodzenia narodowego. Šulík chciał związać się z teatrem (ma w dorobku inscenizację „Matki” Witkacego), ale ostatecznie pochłonął go film. Ukończył studia reżyserii filmowej w bratysławskiej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych, gdzie obecnie wykłada.
Debiutował filmem „Czułość” w 1991 roku. Jego drugi film, „Wszystko, co lubię” (1992), był nominowany do Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego. Z kolei trzecim, „Ogrodem” (1995), wkroczył do kanonu kina środkowoeuropejskiego i rozpoczął trylogię, której dopełnieniem były „Orbis Pictus” (1997) i „Pejzaż” (2000), wszystkie w jakiś sposób opowiadające o tożsamości narodowej Słowaków. W robotniczym „Słonecznym mieście” (2005) na chwilę odwiedził śląsko-morawską Ostrawę, by później powrócić na wschodnią Słowację, do romskiej osady, pięknym filmem „Cygan” (2011).
Równie ciekawa, co fabularna, jest też dokumentalna twórczość Šulíka. Portretował wielkich twórców słowackiego i czeskiego kina: Juraja Jakubisko, Pavla Juráčka i Martina Slivkę. W realizowanym od ponad 10 lat cyklu „Złote lata sześćdziesiąte” (powstały już 32-godzinne filmy dla telewizji i 2 filmy kinowe – projekt jest kontynuowany) portretuje twórców i fenomen czechosłowackiej nowej fali.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Koszyce: małe wielkie miasto