Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przytoczę dwa zdarzenia. Gdy prezydent Wiktor Juszczenko w kwietniu tego roku pierwszy raz odwiedził Polskę, nam, którzy wspieraliśmy Pomarańczową Rewolucję, wydało się ważne, by przy tej okazji przypomnieć władzom, a za pośrednictwem mediów i społeczeństwom obu krajów, o bliskości, jaka połączyła je w tamte listopadowe i grudniowe dni. Mieliśmy nadzieję, że temu właśnie posłuży spotkanie na Uniwersytecie Warszawskim. Bynajmniej nie chodziło nam o własne ambicje, po prostu byliśmy przekonani, że korzyści z takiego spotkania mogą być dla stosunków polsko-ukraińskich większe niż z kolejnych przemówień dygnitarzy. Okazało się to niemożliwe: na przeszkodzie stawał a to protokół warszawski, a to kijowski, to znowu względy bezpieczeństwa.
Drugie zdarzenie miało miejsce na początku lat 90., gdy Ernest Bryll był ambasadorem RP w Irlandii. Wpadł wówczas na pomysł, by w trakcie wizyty prezydent Irlandii Mary Robinson w Polsce zorganizować jej spotkanie z młodymi ludźmi zafascynowanymi Zieloną Wyspą, jej tradycją, kulturą, uczącymi się języka celtyckiego. I zderzył się z murem niezrozumienia w polskim MSZ. Do krótkiego spotkania ostatecznie doszło, ale - jak wspomina Bryll - kosztowało go to niemało wysiłku.
Te dwie historie pokazują, że przez ostatnie kilkanaście lat niewiele się zmieniło w głowach twórców naszej polityki zagranicznej. Jak pisze Boratyński, ciągle pozostają oni na etapie “oficjalnych wizyt międzypaństwowych, przy okazji których wypada coś podpisać". W połączeniu z ogromnymi ambicjami, jakie Polska żywi w polityce międzynarodowej, może się to skończyć rozczarowaniem.
GRZEGORZ PAC (Warszawa)