Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Taki to rok w moim życiu, że różne bliskie ciała wokół mnie zmieniały dotychczasowe statusy – przeistaczając się w ciała chore, słabe, wymagające szczególnej troski, budzące współczucie, ale i lęk o to, dokąd zaprowadzi je choroba. Szliśmy więc przez ostatnie miesiące dość niepewnie przed siebie, nieraz schodząc na przerażające manowce i nie wiedząc, czy uda się nam zawrócić. To wszystko nie było łatwe, szczególnie w roku 2020, gdy rzeczywistość wydaje się być zrobiona z papieru ściernego. Ostatecznie jednak – w połowie października – jesteśmy znów na znanych nam ścieżkach. Na razie.
Nigdy dotąd nie myślałam o innych – także obcych – przez pryzmat ich ciał. Nawet własne ciało długo niespecjalnie liczyło się w ogólnym rozrachunku. Jeśli myślałam o tym, kim jestem, to rzadko w roli podmiotu widziałam swoje ciało.
Bardzo późno zrozumiałam, że to poprzez nie jestem obecna w świecie – chyba dopiero wtedy, gdy rodziłam dzieci. Ciąże były czasem, w którym te obce sobie dotąd przestrzenie – moje ciało i mój umysł – znalazły punkty styczne. Gdy w moim ciele budowały się struktury innego, obcego życia – objawił mi się jakiś zbiór wspólny. I pomógł mi zrozumieć, że to ciało jest moją kotwicą w świecie. Poprzez ciało jestem.
Nie pamiętam, gdzie przeczytałam o metaforze głośnych i cichych ciał. Choroba, zwłaszcza tak niepojęta jak COVID-19, czyni ludzkie ciało głośnym. Zajęte przez wirusa organy sygnalizują swoje niezauważalne dotąd istnienie. Ci, którzy chorowali, mówią często o bólu całego ciała. Ich ciała krzyczą.
Maseczki na twarzach są dla mnie ciągłym memento mori i doprawdy chciałabym ze wszystkimi rozmawiać o tej śmierci, czy się jej boją i co będzie potem. Chyba zmieniam się w barokowego poetę metafizycznego, za dużo Księgi Hioba, za dużo Eklezjasty tej jesieni w mojej głowie.
Zaleciłabym ich za to Donaldowi Trumpowi, który najwyraźniej postanowił pokonać mit śmiertelnego ciała człowieka. Dedykuję mu cytat z – a jakże – barokowego poety metafizycznego. Daniel Naborowski przestrzegał w wierszu: „A żeś był, nieboszczyka imienia nabędziesz”, ja zaś, cytując go, składam wyrazy wielkiego współczucia wszystkim mężczyznom: albowiem to do was, panowie, skierował przesłanie prezydent USA: choruj jak mężczyzna, śmierć jest dla cieniasów! Zauważyliście to, prawda?
Trump nie tylko kobiety łapie za to, za co chce. Również mężczyzn. Ci jednak zaskakująco często się nie orientują, że są za cokolwiek trzymani. Tym gorzej dla nich. W uniwersum Trumpa słabość, a taką niewątpliwie jest choroba, nie ma racji bytu. Stąd triumfalny pochód przez prezydencki covid: wyzdrowieć w cztery dni powinien każdy prawdziwy mężczyzna. Boisz się choroby? Czujesz słabość w starciu z nią? Cóż, może nie jesteś wystarczająco męski, myślałeś o tym?
Toksyczne wzorce męskości reprezentowane przez Trumpa wywierają gigantyczny negatywny wpływ na zdrowie i życie wielu mężczyzn. Pokazowa lekcja (nie)chorowania na COVID-19 to tylko kolejny tego przejaw. Patrzyłam na tego starszego, otyłego, sapiącego mężczyznę, jak teatralnym gestem zdziera z pomalowanej na pomarańczowo twarzy maseczkę (namordnik?), salutując ojczyźnie w końcu wolny od krępujących go więzów, i było mi żal wszystkich nieszczęśników, którzy pod wpływem patriarchalnych kodów nie pójdą na czas do lekarza, nie rzucą picia, palenia, nie zadbają o swoją wagę, nie zmierzą ciśnienia, nie zbadają na czas prostaty, płuc i wątroby, nie przestaną się katować nieodpowiednim dla nich wyczynowym sportem, nie pójdą do psychiatry, nie porozmawiają z kimś bliskim. Trump pokazał, jak się obchodzić z przejawami słabości: eliminować je za wszelką cenę, nie licząc się z konsekwencjami.
Ten wzór walki z chorobą trzeba piętnować, dostrzec jego szkodliwość, koszmarny wpływ, bo inaczej… „dźwięk, cień, dym, wiatr, błysk, głos, punkt – żywot ludzki słynie” – barokowi poeci są najlepsi na jesień. Dobrze ich sobie poczytać nim inni poeci napiszą przedwcześnie nasze epitafia. Wszak memor esto quoniam mors non tardat (pamiętaj: śmierć się nie ociąga) – wnet i tak zginiemy w zupie. Ale lepiej później niż już. ©