Martwe sezony

Z Bieszczadami to ja zawsze miałem niejednoznacznie.

28.06.2021

Czyta się kilka minut

Kiedyś dostałem zaproszenie na osiemdziesiąte urodziny Czesława Miłosza do eleganckiego lokalu w Krakowie. Pomyślałem, że kogo jak kogo, ale Miłosza powinien poznać każdy porządny człowiek, jeśli tylko nadarzy się okazja. Pojechaliśmy starym białym maluchem do Gorlic, a potem autobusem.

Lokal był duży, pełno w nim było ludzi i jedzenia. Stało wszędzie. Na stołach, na parapetach, chyba nawet na krzesłach i na korytarzu. Rozglądałem się onieśmielony i oszołomiony, ale nigdzie nie mogłem wypatrzeć Jubilata. W końcu Redaktor wziął mnie za ramię, popchnął w tłum i powiedział: „To jest ten młody pisarz, panie Czesławie, wie pan…”. Rozejrzałem się jeszcze bardziej w poszukiwaniu i dopiero po dłuższej chwili dostrzegłem, że Poeta patrzy na mnie z dołu i się uśmiecha spod tych swoich słynnych brwi. Rany, ależ mnie zdjął podziw i szacunek dla jego potęgi zamkniętej w ciele tak niewielkim. Naprawdę musiał zadzierać głowę. „Aaa, pan z Bieszczad! Od razu widać, opalony, zdrowy!”. Poklepał mnie po ramieniu i poszedł sobie.

Zachwiałem się od tego klepnięcia, ponieważ byłem tuż po ataku kamieni nerkowych. Dopiero co wstałem z łoża boleści, popijałem tylko wodę i dwoiło mi się w oczach. M. odprowadziła mnie gdzieś na bok i usadziła w ciszy i przewiewie, żebym ochłonął po tych Bieszczadach i podziwie dla zdrowotności. „Nie zdążyłem mu powiedzieć, że mieszkamy w Beskidzie Niskim” – westchnąłem. „Nie martw się. I tak nikt nie wie, gdzie jest cały ten Beskid Niski” – odpowiedziała M.

Tak więc niejednoznacznie mam z Bieszczadami, ale czasem mnie ciągnie. Boże broń nie w sezonie, bo wtedy to jednak lekka ludożerka. Wszyscy na sportowo, znaczy się w kolorowych butach, co wyglądają, jakby na bose stopy je pozakładali, w krótkich gaciach i ciemnych okularach. Zupełnie jak w Sopocie.

Ale w tak zwanych martwych sezonach – jak najbardziej. Kiedyś w listopadzie wstałem jeszcze po ciemku i pojechałem. Niebo jak na tę porę roku było pięknie wygwieżdżone i trzymał lekki przymrozek. Pomyślałem, że wylezę na Caryńską i sobie popatrzę na wschód, zachód, północ i południe, żeby doświadczyć karpackiej rozległości. Sam wobec bezmiaru, znikomy, zbędny, a jednak w komunii z pięknem wszechświata. Dnieć zaczęło gdzieś koło Cisnej. Na szosie ledwo kilka dostawczych aut z miejscowymi blachami. Dojechałem do Wyżnickiej i zostawiłem auto. Zamarznięte błoto przyjemnie kruszyło się pod stopami. Trzeszczały lusterka kałuż. Buki były już bezlistne. Po prawej, za Bukowym Berdem, podnosił się ni to złoty, ni to srebrny blask. Był lodowaty i czysty. „Jakoś wyleziesz” – pomyślałem. Jak okiem sięgnąć, wszystko było znieruchomiałe. Jak to o świcie. Jeszcze ciemne, ale już wyraziste. I żywego ducha. Nawet ptasiego ani zwierzęcego cienia. No ale w końcu wylazłem. W pełnym słońcu. Jakżeż wiało na tej grani. Myślałem, że mnie porwie. Przykucałem, przywierałem do gigantycznego grzbietu połoniny. Wydawało mi się, że tak jest bezpieczniej, że w tej bydlęcej pozycji lepiej widać na wschód, zachód, północ i południe. Majestatyczny bezruch ziemi i kolosalny napór powietrza.

Wtedy ich zobaczyłem. Szli we trójkę granią od wschodu. Musieli się wspiąć od Przysłupia Caryńskiego. Spory kawałek. Wyruszyli na pewno przed świtem. „Bieszczadzcy romantycy” – pomyślałem i skwapliwie dodałem brzydkie słowo. Naciągnąłem kaptur i postanowiłem ich przeczekać. „Przyjdą i pójdą”. Nawet trochę zlazłem ze szlaku. No ale się nie obyło bez tego idiotycznego „dzień dobry”. W listopadzie, o świcie, na szczycie Caryńskiej. A zaraz potem: „Ach, to pan… szkoda, że nie mamy książek, podpisałby pan...”. Dziewczyna miała na sobie czerwony sztormiak, a pod czarną czapką jasne włosy. Wykonałem jakiś gest i głupio się uśmiechnąłem. „Taa, byłoby super na tej piździawie…”. Ale nie powiedziałem tego głośno.

Same dwuznaczności z tymi górami. Dwa dni temu musiałem pojechać na sam koniec bieszczadzkiego worka. Do Bukowca. Przyjaciele wędrowali tydzień przez góry i tam kończyli wyprawę. Pojechałem przez Żmigród i Duklę. Prawdziwe Bieszczady zaczynają się w Komańczy, na rzece Osławie. W tym miejscu zawsze dopadają mnie wspomnienia. W latach 70. minionego wieku nad rzeką, zaraz przy szosie, było dzikie pole namiotowe. Można było rozbić namiot i miejscowa Milicja Obywatelska nie robiła trudności. Biwakowało najczęściej długowłose towarzystwo, ówcześni hipisi, uwiedzeni legendą bieszczadzkiej wolności. I ja byłem wtedy hipisem przez rok czy dwa, zanim mnie to nie znudziło, bo w końcu odkryłem, że cała ta wolnościowa brać przypomina zwyczajną sektę. Jak zresztą większość braci mających na celu naprawę świata.

Snuliśmy się po górach bez grosza. Odżywialiśmy się leśnym runem i suchym chlebem jak prawdziwi derwisze, eremici oraz mistycy. Tam, na tym dzikim polu namiotowym niejaki Mahatma zrobił mi pierwszy zastrzyk dożylny (następne robiłem sobie już sam i potrafię to robić do tej pory). Mahatma pochodził z Tczewa albo Elbląga. Miał długą brodę i rzeczywiście przypominał jakiegoś jogina. Tak mi się wówczas wydawało. To były czasy sprzed półprzemysłowej produkcji kompotu, ale przy każdej zagrodzie rósł zagon maku, nie to co teraz. A polska kontestacyjna myśl chemiczna potrafiła z tego maku wytwarzać całkiem konkretny narkotyk. Potrzebne były jedynie żyletka, łyżka, zapalniczka, trochę wody i oczywiście strzykawka. Boże broń nie jednorazowa. Ale nie podzielę się z Państwem szczegółową instrukcją. Tak, Bieszczady to wieloznaczne góry. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2021