Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tytuł pierwszego filmu Jii Zhang Ke był niedyskretny, bo ujawniał, jakie są poznawcze ambicje reżysera. Nazywał się "Świat", rozgrywał zaś w autentycznym parku rozrywki nieopodal Pekinu, zbudowanym z replik najważniejszych budowli cywilizacji. Bohaterowie przechadzali się pomiędzy miniaturami wieży Eiffla i mostu Golden Gate, projektując swoje rozterki - a jakże - na cały świat. Jia sugerował, że ludzka melancholia przekracza wszystkie cywilizacyjne dokonania. Unieważnia kulturę, za nic ma inżynierię...
Nagrodzona dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji "Martwa natura" nie zakłóca tamtej logiki, a wręcz ją intensyfikuje. Znów oglądamy historię ludzi uwikłanych w bolesne miłości; znów fizyczne tło ich uwikłań każe postrzegać film na poziomie alegorycznym. Zamiast parku rozrywki mamy w "Martwej naturze" teren pod dalszą budowę Tamy Trzech Przełomów na rzece Jangcy. Miasteczko Fengjie musi zostać zburzone, mieszkańcy przesiedleni. Dwoje bohaterów niezależnie od siebie przybywa do Fengjie w poszukiwaniu współmałżonka: mężczyzna, by zacząć związek od nowa, kobieta, by na dobre z małżeństwem skończyć. Mijają się; nie ma zresztą potrzeby, by się spotkali. To tylko dwa losy wyłuskane z milionów. Jia otwiera film dokumentalną obserwacją pasażerów promu płynącego po Jangcy, trochę jakby chciał dać do zrozumienia, że tylko od jego decyzji zależy, którą z wielu historii opowie.
Jest w tym filmie i druga para bohaterów - samo Fengjie i Tama Trzech Przełomów. Pierwsze niknie, by drugie mogło się rozrastać. Wszyscy wiemy ze szkoły, że tło opowieści może wyrażać stany wewnętrzne bohaterów, ale u Jii to bohaterowie zdają się ucieleśniać jakąś głęboką prawdę o otaczającej ich rzeczywistości. Ich melancholia wypływa organicznie z rozpadającego się miasta. Nie mają oparcia w świecie, który roztacza się przed ich oczyma; są ontologicznie wydziedziczeni. Rozsypka jest w tym filmie uniwersalną figurą retoryczną, odnoszącą się i do świata wewnętrznego, i do samej fizycznej rzeczywistości.
Ktoś nazwał Jię "poetą ery globalizacji". Kto inny - "królem Szóstej Generacji chińskich filmowców". Wystarczy obejrzeć "Martwą naturę", by zobaczyć, jak łatwo te etykietki odpadają. Film wymyka się nie tylko kwalifikacji gatunkowej (jest przecież po części dokumentem), ale nawet samej ocenie. Irytuje i fascynuje jednocześnie; każe stawiać pytania uniwersalne, ale i doraźne. Jia jest reżyserem politycznym w tym sensie, że nieobojętne są mu przemiany zachodzące w jego własnym kraju. Ale jest też reżyserem apolitycznym, bo nie lokuje źródła ludzkiego cierpienia tylko i wyłącznie w owych przemianach.
Paradoksalnie najwięcej nadziei zawarł reżyser w tych scenach, w których przedmioty uwolnione od ludzkiego spojrzenia zaczynają żyć własnym życiem. Czy to wskazane napisem, czy uwolnione animacją komputerową od praw grawitacji, pozwalają wierzyć, że jest jeszcze w fizycznym świecie jakiś potencjał energii i tajemnicy. Bardzo możliwe, że w kinie Jii chodzi w gruncie rzeczy właśnie o otwarcie widzom oczu na to, co jedyne w swoim rodzaju; na świat.
MARTWA NATURA (SANXIA HAOREN), reż.: JIA ZHANG KE, scen.: Jia Zhang Ke, Na Guan, Jiamin Sun, zdj.: Nelson Yu Lik-wai, wyst.: Tao Zhao, Sanming Han, Zhubin Li i inni. Prod.: Chiny/Hong Kong 2006.