Mam 80 lat, czego tu się bać. Rozmowa z rosyjską działaczką praw człowieka

SWIETŁANA GANNUSZKINA: Bywało, że ktoś ośmielił się powiedzieć: „Nie chcę jechać do Rosji”. Na co usłyszał, że zastrzelą go na miejscu.

22.08.2022

Czyta się kilka minut

Nawet 2 mln obywateli Ukrainyz jej wschodnich regionów mogło trafić na teren Rosji po tym, jak zaczęła ona pełnowymiarową agresję przeciw sąsiadowi.  Na zdjęciu: cywile, którzy ukrywali się w hucie Azowstal, idą do niewoli.  Mariupol, 6 maja 2022 r. / LEON KLEIN / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Nawet 2 mln obywateli Ukrainyz jej wschodnich regionów mogło trafić na teren Rosji po tym, jak zaczęła ona pełnowymiarową agresję przeciw sąsiadowi. Na zdjęciu: cywile, którzy ukrywali się w hucie Azowstal, idą do niewoli. Mariupol, 6 maja 2022 r. / LEON KLEIN / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

KATARZYNA SYSKA: Ilu w Rosji jest oficjalnie uchodźców?

SWIETŁANA GANNUSZKINA: 31 marca 2022 r., tuż po inwazji na Ukrainę, mieliśmy w Rosji dokładnie 304 osoby ze statusem uchodźcy. Gdy to mówię w rozmowach z zagranicznymi mediami, tłumacze zwykle dopytują: „Chyba 304 tysiące?”. Bo nie do pojęcia jest, że tak ogromny kraj przyznał ochronę tak niewielu ludziom. Rosyjscy urzędnicy robią wszystko, by odrzucić składane dokumenty.

Dlaczego?

Zapytałam o to kiedyś Władysława Surkowa, wiceszefa administracji prezydenta. Był taki czas, gdy Surkow chciał oswoić społeczeństwo obywatelskie i przyszedł na spotkanie do Memoriału. Odparł: „Wiecie, jak u nas działa zarządzanie w państwie? Na zasadzie sygnałów”. Wtedy stało się dla mnie jasne, że problem nie tkwi w ustawach, lecz w tym, że w danej sprawie nie ma sygnału z „góry”.

Dlaczego nie ma tego sygnału?

Nasza elita władzy, z Władimirem Putinem na czele, cierpi na ksenofobię, boi się zewnętrznych wpływów, migrantów. Jeszcze przed wojną w Syrii słyszeliśmy od Putina, że Europa „jęczy pod naporem uchodźców”. Dlatego statusu uchodźcy Rosja nie daje prawie nikomu. Otrzymała go np. tylko dwójka Syryjczyków.

Te same mechanizmy dotyczą przyjeżdżających z Ukrainy?

Ukraińcy, którzy zaczęli do nas przyjeżdżać po aneksji Krymu i rozpoczęciu wojny w Donbasie, stanowią wyjątek. W 2014 i 2015 r. statusu uchodźcy Rosja udzielała tylko nielicznym pracownikom prokuratury i żołnierzom Berkutu [oddziałów policji, które tłumiły protesty na Majdanie – red.]; roczny azyl tymczasowy otrzymało ponad 300 tys. osób. Większość Ukraińców, którzy przyjechali do Rosji po 2014 r., otrzymała szybko rosyjskie obywatelstwo.

W 2014 r. w krótkim czasie zorganizowano ogromny tymczasowy obóz dla uchodźców w obwodzie rostowskim, w którym warunki były bardzo dobre, co potwierdzali przedstawiciele UNHCR i pracownicy naszego Komitetu Wsparcie Obywatelskie. Pod koniec 2014 r. w trybie natychmiastowym zarządzono jednak rozlokowanie uchodźców w rosyjskich regionach. Praktycznie w ciągu jednego dnia obóz opustoszał.

Jak wyglądało to rozlokowywanie?

Dzwonili do mnie z MSW – co się rzadko zdarza – i mówili: „Jeśli macie chętnych, pomożemy im się przenieść w inne miejsce. Np. na Magadan”. Pytam, czy to żart. W moim biurze była akurat uchodźczyni z Ukrainy, powiedziała, że chętnie poleci. Upewniłam się, czy wie, gdzie jest Magadan. Ona na to, że się tam urodziła i ma tam ciocię. To był cud. W naszej rzeczywistości czasem tylko cuda nas ratują. Ta kobieta zadzwoniła do mnie po roku, aby powiedzieć, że wychodzi za mąż za pilota.

Zdarzały się takie historie, ale częściej było inaczej. Regiony Federacji Rosyjskiej udostępniły dla Ukraińców pensjonaty, ale latem 2015 r. chciały wysłać własne dzieci na wakacje, więc zaczęły je zamykać. Zadzwonił do mnie niemiecki dziennikarz i mówi, że w obwodzie twerskim ludzi z pensjonatu bez uprzedzenia wsadzili do autobusów, zawieźli na dworzec kolejowy i powiedzieli: „Jedźcie, dokąd chcecie”. Zadzwoniłam do szefowej urzędu ds. migracji w MSW, przekazałam jej słowa niemieckiego dziennikarza. Ona na to, że nie wierzy cudzoziemcom. Do słuchawki telefonu przystawiłam telefon komórkowy, w którym słychać było płaczące dzieci. Zadzwoniła do gubernatora, uchodźców zakwaterowali.

Ale do końca 2015 r. skończyła się w Rosji wszelka pomoc dla uchodźców z Donbasu.

Potraktowano ich instrumentalnie, jak narzędzie propagandy?

Tak – to był czysto polityczny gest. Władze Rosji chętnie dawały obywatelstwo, ale, podobnie jak w przypadku Abchazji i Osetii, wolały, aby te osoby mieszkały u siebie. Żeby potem Władimir Władimirowicz mógł zerknąć w statystyki i ze zdumieniem stwierdzić: o, okazuje się, że tam mieszka tak dużo obywateli Rosji, przecież musimy ich bronić! Dlatego w tych miejscach rosyjskie paszporty rozdawano jak karty z talii – komu popadło.

Czy po inwazji Rosji na Ukrainę 24 lutego relacje z władzą nie stały się dla Pani obciążające?

Nie. Moja organizacja nie może sobie pozwolić na lekceważenie urzędów. Samodzielnie możemy rozdać potrzebującym pieniądze, odzież, jedzenie – jeśli je akurat mamy – ale nie możemy dać im statusu uchodźcy, dokumentów. Nie możemy więc nie współpracować z państwem, w naszym przypadku to konieczność. Oczywiście od wybuchu tej wojny – a ja ją od początku nazywałam wojną – problemów jest więcej.

Spotkały Panią represje za nazywanie wojny wojną?

Dostałam mandat, którego jeszcze nie zapłaciłam. Próbowałam się odwoływać, ale chyba będę musiała zapłacić, bo rozprawę apelacyjną wyznaczono na 1 lipca, kiedy nie było mnie w Moskwie, więc wyrok nabrał mocy prawnej. Po powrocie do Moskwy zapłacę, choć nie chcę swoimi mandatami finansować wojny.

Oleg Orłow z Memoriału wychodził na pikiety już pięć razy, dostał kilka mandatów i może się to skończyć sprawą karną. Teraz jest dużo spraw karnych nie tylko za używanie słowa „wojna”, lecz również za mówienie, że rosyjska armia zabija. O armii można mówić jak o zmarłych – albo dobrze, albo wcale.

Spodziewała się Pani, że Rosja zacznie tę pełnowymiarową już inwazję na Ukrainę?

Żyliśmy w wielkim napięciu, bo nasi politycy na czele z Putinem powtarzali, że nie zamierzają atakować. Doświadczyłam déjà vu – przypomniał mi się rok 1968. Moja córka miała wtedy półtora roku, siedziałam z nią na daczy, a mąż przywoził gazety i czytaliśmy zapewnienia, że Związek Sowiecki nie wprowadzi wojsk do Czechosłowacji. Na początku nas to uspokajało, a potem przestaliśmy w to wierzyć. Bo prawdę wystarczy powiedzieć raz. A jeśli coś wciąż powtarzają, a jednocześnie na granicy gromadzą się wojska, to zaczynasz rozumieć, że kłamią. Ta wojna to całkowite szaleństwo.

Dlaczego w ogóle niektórzy Ukraińcy trafiają do Rosji?

Proszę sobie wyobrazić: trwa bombardowanie, ludzie kryją się w piwnicach, brakuje wody, jedzenia, czasem nawet powietrza. Nagle drzwi się otwierają, wpada światło słoneczne, wchodzą jacyś mężczyźni i mówią: „Wsiadajcie do autobusów, zawieziemy was w bezpieczne miejsce”. Ludzie nie pytają, czy nie można pojechać gdzie indziej. Biorą, co jest. A wariantów nie ma – albo do Rosji, albo nigdzie.

To nie jest dobrowolny wybór. Raz czy dwa słyszałam, że ktoś ośmielił się powiedzieć, iż nie chce jechać do Rosji, na co usłyszał, że zastrzelą go na miejscu. Urządzają czystki jak w Czeczenii. Analogii z wojnami czeczeńskimi w ogóle jest dużo. Ludzie jadą więc tam, dokąd ich wiozą. Ale gdy już trafiają do Rosji, tych, którzy przychodzą do naszej organizacji, pytamy: chcecie tu się urządzić czy wyjechać? Większość chce jednak zamieszkać w Rosji.

Jest takie błędne przekonanie, że ludzie w sytuacji zagrożenia wybierają miejsce ucieczki ze względów politycznych. Ale najczęściej jadą do krewnych, znajomych – tam, gdzie ktoś może ich przyjąć. A obywatele Ukrainy często mają w Rosji bliskich i znajomych.

Jak taki wyjazd uzasadniają?

Po pierwsze, wielu mieszkańców Donbasu ma pretensje wobec Ukrainy. Mam wrażenie, że czują się przedstawicielami „rosyjskiego świata” bardziej niż my. Ich rodzimym językiem był rosyjski, chcieli mówić tylko po rosyjsku, i gdy z tego powodu spotykali się z jakąś krytyką, czuli się dyskryminowani.

Nie da się porównać tamtej sytuacji – po roku 2014 – z obecną. Teraz giną przecież dziesiątki tysięcy ludzi. Jednak wielu mieszkańców Donbasu kulturowo bardziej utożsamia się z Rosją niż z Ukrainą. Żyją w ciągłym napięciu i gdy słyszą wybuchy, są skłonni wierzyć, że to Ukraińcy ich krzywdzą.

Czy są gotowi przyznać, że to Rosja ostrzeliwuje ich miasta?

Nie. To znaczy myślę, że rozumowo mogliby to przyznać, ale i tak powiedzą, że nie wiedzą, kto strzelał.

Drugi czynnik to działanie propagandy. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nasza propaganda, która mnie wydaje się taka toporna, na wielu działa. Mieszkańcy wschodnich obwodów Ukrainy oglądają naszą telewizję, ale nie widzą naszej rzeczywistości. Paradoksalnie na nas telewizor działa słabiej niż na nich, bo my w Rosji możemy porównać obraz medialny i rzeczywistość. Pewien Ukrainiec opowiadał mi jakieś straszne historie i nagle zrozumiałam, że nie mógł być świadkiem tych wydarzeń, bo działy się jednocześnie w kilku miejscach. Więc poprosiłam, by opowiedział tylko o tym, co widział na własne oczy. On na to: „Wszystko widziałem na własne oczy. W rosyjskiej telewizji”.

A co pani powie na taką relację: „Siedzieliśmy w piwnicy, usłyszeliśmy na podwórzu »Allah akbar«, przeżegnaliśmy się i zrozumieliśmy, że przyszli nasi, Rosjanie”. W poczekalni naszego Komitetu, gdzie siedzi kilka osób, postawna Ukrainka mówi: „Zobaczyłam Ramzana Kadyrowa i zrozumiałam, że jesteśmy uratowani”. Nasza pracownica Czeczenka, której krewni zginęli z winy Kadyrowa, powiedziała wtedy: „Nie dam rady, przydzielcie mnie do kogoś innego”.

Trzeci czynnik, który na pewno ma znaczenie, choć nie jest dominujący: uchodźcy przybyli do Rosji nie znają naszych poglądów politycznych i dostosowują swoje wypowiedzi do sytuacji. Ale nasi współpracownicy mają duże doświadczenie w prowadzeniu wywiadów i często okazuje się, że uchodźcy są zadowoleni, że trafili do Rosji, bo „tu jest silny lider, a u nas władza się ciągle zmienia, tu jest porządek”. Czyli znowu: propaganda działa.

I ostatnia przyczyna, niepolityczna, o której już mówiłam: chcą zostać w Rosji, bo tu mają krewnych i znajomych.

Ocenia Pani te postawy?

Czasem to złożone sytuacje. W 2015 r. trafił do Komitetu Wsparcia Obywatelskiego mężczyzna z taką historią: mieszkał w Doniecku i było mu wszystko jedno, czy miasto będzie włączone do Rosji, czy zostanie przy Ukrainie. Uważał, że ta wojna go nie dotyczy. Ale w trakcie natarcia armii ukraińskiej zginęła jego sąsiadka w ciąży. Chwycił więc broń i dołączył do oddziału separatystów. Trafił do ukraińskiej niewoli, po czym w ramach wymiany jeńców po jakimś czasie wrócił do swojego oddziału do Doniecka. Zobaczył, że jego towarzysze to maruderzy, zajmują się rozbojem – więc zdezerterował. Trudno mi było jakoś mu pomóc.

Zapytałam mojego przyjaciela Jewhena Zacharowa [przewodniczący Ukraińskiego Związku Helsińskiego na rzecz Praw Człowieka – red.], co się stanie, jeśli wyślemy tego człowieka do Ukrainy. Odpowiedział, że trafi na ławę oskarżonych. A do Doniecka nie chciał wracać. Gdy opisałam tę historię, oberwałam ze wszystkich stron. Bracia demokraci krzyczeli: bronisz separatysty! Inni wysyłali go z powrotem do Doniecka, by walczył o swoją republikę, a nie siedział tu bezczynnie. Dla Ukraińców był zdrajcą. Z trudem udało nam się załatwić mu prawo pobytu w Rosji.

Jewhen Zacharow to niesamowity człowiek. Jestem mu wdzięczna, że jako Ukrainiec nie odwrócił się od nas i nie powiedział, że jesteśmy obywatelami kraju-okupanta i wszystkich nas trzeba zniszczyć. Jednakowo oceniamy wojnę i zachowanie władz. To wielkie szczęście, że nie ma między nami konfliktu. Bo mogli się od nas odwrócić i mieliby ku temu wszelkie podstawy. Zdarzyło się po 2014 r., że ukraiński aktywista nie chciał mi podać ręki. Nie było to dla mnie przyjemne, ale nie mogę powiedzieć, że czułam się obrażona. Miał prawo do takiego zachowania. W końcu ponosimy odpowiedzialność za naszą władzę.

Zdarzają się Ukraińcy, którzy z Rosji chcą jednak uciec?

Współpracujemy z prężną grupą wolontariuszy, którzy pomagają ukraińskim uchodźcom wydostać się z Rosji. Ale proporcja jest mniej więcej taka, że jedna osoba na dziesięć chce jechać do Europy.

To ci, którzy mają poglądy antykremlowskie?

Nie chodzi o poglądy. Ludzie potrzebują tu i teraz jakoś zorganizować sobie życie. Prosiliśmy Komisję Europejską o przyznanie nam pieniędzy dla tych uchodźców – nie otrzymaliśmy ich. Kilka razy dzwonili do mnie z KE i pytali, czy to, że pomagamy uchodźcom z Ukrainy w Rosji, nie jest udziałem w przymusowym przesiedlaniu Ukraińców. Nie rozumiem tego. Co to za logika? Przychodzi do mnie człowiek, który potrzebuje leków, a ja będę go pytać, po co do nas przyjechał? Pomagamy tym, którzy już są na terytorium Rosji. Nie bierzemy udziału w przymusowym przesiedlaniu.

Na pytanie, dlaczego uczestniczymy w polityce państwa, odpowiadam: nie uczestniczymy. Kontynuujemy naszą pracę z ludźmi, udzielamy im pomocy, której potrzebują w tym momencie. ­Nikogo tu nie ściągamy. Zabawne – wcześniej to władze rosyjskie zarzucały nam, że ściągamy do Rosji uchodźców.

W 2012 r., gdy Putin ponownie doszedł do władzy, łamiąc 81. artykuł konstytucji, odeszłam z Rady ds. Praw Człowieka przy prezydencie Rosji. Wychodziłam z założenia, że skoro to rada przy prezydencie, to powinnam móc mu coś doradzić. A doradzić mogłam tylko jedno: „Proszę nie łamać konstytucji”.

Z jakimi sprawami zwracają się do Was teraz uchodźcy?

Że nie dostali tych 10 tys. rubli, które Putin wszystkim obiecał, i po przyjeździe zostali bez środków do życia. Najgorsza jest jednak tzw. filtracja na granicy [rosyjska procedura śledcza, podobna jak podczas wojen w Czeczenii – red.]. Bo jak w wielu sprawach w rosyjskiej rzeczywistości, wszystko zależy od tego, kto konkretnie filtrację przeprowadza. Sadyści mają tam pole do popisu.

Czyli nie ma odgórnych instrukcji?

Problemem jest brak precyzyjnych kryteriów, kogo można, a kogo nie wolno przepuszczać. Prawdopodobnie są ogólne wytyczne, by najdokładniej sprawdzać mężczyzn, brać odciski palców, sprawdzać telefony, tatuaże i przesłuchiwać. Przesłuchania wyglądają różnie. Niektórzy skarżą się, że byli bici. Jednych puszczają po 20 minutach, innych trzymają po 5-6 godzin. Pytają o rozlokowanie ukraińskich wojsk. Nie wiem, po co ludzi, którzy siedzieli w piwnicach, męczyć pytaniami o takie rzeczy, skoro armia rosyjska ma sprzęt, drony. Kobiety mówią, że czuły się zagrożone, gdy kontrolowało je kilku uzbrojonych mężczyzn, pozwalając sobie przy tym na rubaszne zaczepki. O przemocy seksualnej mnie osobiście nikt nie opowiadał. Sprawdzają też, czy mężczyźni nie mają otarć na barku od broni.

Co się dzieje z tymi, którzy nie zostaną przepuszczeni?

Czasem aresztują za tzw. wykroczenie administracyjne. Np. za używanie niecenzuralnych słów w miejscu publicznym. Pomagaliśmy kiedyś w Kraju Krasnodarskim mężczyźnie, którego siedem razy pod rząd o to oskarżyli – kończył się jeden areszt i w momencie zwolnienia znów go aresztowali „za wulgaryzmy”. Nie było żadnych poważnych przyczyn, po prostu funkcjonariusze MSW go nie lubili, a poza tym jego żona – Rosjanka o jasnych włosach i niebieskich oczach – przeszła na islam. W końcu za siódmym razem wysłałam tam prawnika, który dosłownie „odbił” go z komisariatu po kolejnym zwolnieniu i zatrzymaniu.

W ten sam sposób „odbiliśmy” ostatnio dwóch Ukraińców. Szukali na nich cięższych zarzutów. Jeden miał wytatuowaną kobietę z pejczem. Rozmawiałam w jego sprawie z Tatianą Moskalkową, rzeczniczką praw człowieka Federacji Rosyjskiej. Pytałam, co ma Ukraina do kobiety z pejczem, bo mnie się kojarzy wyłącznie z pastereczką.

W tym czasie służby szukają dowodów, żeby taką osobę skazać już z artykułu kodeksu karnego. A przestępstwem jest np. bycie żołnierzem armii ukraińskiej.

Szukałam niedawno adwokata dla mężczyzny, który trafił do rosyjskiego aresztu śledczego. Bezskutecznie. Pewien prawnik powiedział mi, że do „tego aresztu” – Nowozybkowo w obwodzie briańskim, przy granicy z Ukrainą – adwokaci nie chodzą, bo mówi się, że tam trzymają cudzoziemców. Zrozumiałam, że „nie chodzimy do tego aresztu” należy czytać: „zalecają nam trzymać się z daleka od tego miejsca”. Ludzie, którzy trafiają do aresztów śledczych, przepadają.

Zdarza się, że ludzie znikają bez śladu?

Niestety tak. To jest najgorsze. Człowiek dojechał do granicy, a potem znika. Nie ma go w aresztach śledczych, nie wytoczyli mu sprawy administracyjnej, nic.

Próbujecie ich szukać?

Nie mamy jak. Piszę pisma do Moskalkowej. Np. piszę, że przyszła do mnie kobieta, która twierdzi, że jechała z synem, ona przeszła przez granicę, a syn nie. Dzwonią do mnie, mówią, że się tym zajęli, że wystosowali zapytanie do odpowiednich organów. I nic. Rozumiem, że nie dostali odpowiedzi. W ogóle Moskalkowa i rzecznicy regionalni to nasz ostatni kanał kontaktu z władzą.

Jaki jest stosunek Rosjan do uchodźców z Ukrainy?

Dostajemy dużo wpłat. Tylko wczoraj wpłynęło 170 tys. rubli. To jakieś dwadzieścia razy więcej, niż dostawaliśmy w poprzednich latach. Ofiarodawcy do wojny mają różny stosunek. Są tacy, którzy święcie wierzą, że tam czegoś bronimy, tylko nie wiedzą, czego. Wydaje mi się, że większość Rosjan wie, że nie walczymy tam z żadnymi faszystami. Mimo to, jeśli porównać tę wojnę z wojnami czeczeńskimi, gdy matki jechały na front i osobiście zabierały stamtąd swoich synów, to dziś takiego ruchu nie ma. Może dlatego, że wtedy jednak relacje między społeczeństwem a władzą były bliższe, bardziej bezpośrednie – szczególnie za Jelcyna, podczas pierwszej wojny czeczeńskiej. Jelcyn rozumiał, że jest jakoś zależny od narodu, bo to naród go wybrał. A Putin był już protegowanym Jelcyna, nie czuł zależności od narodu.

Przecież Rosjanie na początku masowo głosowali na Putina.

Nie, za Putina normalnych, całkiem uczciwych wyborów nigdy nie było. A Jelcyn za pierwszym razem uczciwie wygrał. Muszę to przyznać, choć nigdy na niego nie głosowałam, bo to był dawny działacz komunistyczny i populista.

Teraz ludzie boją się mówić, ale myślę, że coraz dobitniej do nich dociera, że to zbrodnicza wojna. A żołnierze kontraktowi idą do armii dla pieniędzy.

Dlaczego Pani mówi i działa bez auto­cenzury?

A czego mam się bać w wieku 80 lat? To by było śmieszne. Mam przewagę – moje dzieci nie mieszkają w Rosji. Wyjechały w 2000 r. Bardzo to wtedy przeżywałam. Ale gdy podczas jednego z procesów, na którym broniłam Czeczenki, podstawieni przez służby ludzie zagrozili mi, że dopadną moje dzieci, poczułam ulgę. ©


WYSŁANI DO ROSJI

Dwa miliony: tylu obywateli Ukrainy, pochodzących z jej wschodnich regionów, mogło trafić na teren Rosji po tym, jak 24 lutego rozpoczęła ona pełnowymiarową agresję przeciw Ukrainie. Co do tej liczby zgadzają się zarówno strona rosyjska, jak też ukraińska – i na tym kończy się ich zgoda. Władze ukraińskie twierdzą, że ludzie ci zostali przymusowo deportowani do Rosji z terenów okupowanych przez rosyjską armię i że jest to powtórka metody stosowanej w czasach komunistycznych, gdy wysiedlenia i deportacje były narzędziem powszechnie stosowanym – wobec jednostek i całych narodów.

Władze na Kremlu utrzymują z kolei, że ci obywatele Ukrainy zostali ewakuowani ze strefy wojennej z powodów humanitarnych, i że są Rosji za to wdzięczni. Urzędnicy z Kremla twierdzą też, że „ewakuowana” w ten sposób ludność jest z reguły rosyjskojęzyczna. Zważywszy, iż Rosja odmawia otwarcie Ukraińcom prawa do ich tożsamości i odrębności oraz że jawnie przygotowuje aneksję okupowanych od 24 lutego terenów ukraińskich, wygląda na to, że Kreml postrzega tych ludzi jeśli nie wprost jako Rosjan, to co najmniej jako przyszłych obywateli Rosji – niezależnie od ich woli.

Wśród tych dwóch milionów – sama ta liczba jest szacunkowa, gdyż nie wiadomo, ilu „ewakuowanym” udało się w międzyczasie wydostać z Rosji (czasem jest to możliwe) – zapewne są tacy obywatele Ukrainy, którzy mają poglądy prorosyjskie. Ale są też i tacy, jak pewna kobieta z Mariupola, o której losie opowiedział „Tygodnikowi” znajomy duchowny: jej rodzina, mieszkająca pod Żytomierzem, utraciła z nią kontakt wiosną, gdy Mariupol został oblężony przez Rosjan. Dopiero niedawno odezwała się, dzięki internetowym komunikatorom: dała znać bliskim, że żyje i że została wywieziona z Mariupola na Sachalin, wyspę na Oceanie Spokojnym u wschodnich wybrzeży Rosji. Poinformowała, że władze rosyjskie odebrały jej wszystkie dokumenty, przez co nie może opuścić Sachalinu. Co będzie dalej, nie wie.

SWIETŁANA GANNUSZKINA zajmuje się dziś losem takich właśnie ludzi – na ile tylko jest to możliwe. Gannuszkina, rocznik 1942, jest rosyjską obrończynią praw człowieka. Wieloletnia działaczka Memoriału, organizacji zajmującej się badaniami historycznymi i upamiętnieniem ofiar sowieckich represji, a także ochroną praw człowieka w krajach byłego Związku Sowieckiego (Memoriał oficjalnie zlikwidowano w Rosji w kwietniu 2022 r.). Założycielka Komitetu Wsparcie Obywatelskie (1990). Od lat 90. Gannuszkina dokumentowała naruszanie praw w Czeczenii. ©(P) WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Mam 80 lat, czego tu się bać