Luke Skywalker z Południa

Trwający trzy miesiące proces eliminacji demokratycznych kandydatów na wiceprezydenta otaczała tajemnica. Mówiło się o Hillary Clinton lub Johnie McCainie. Wybór Johna Edwardsa - błyskotliwego polityka o ogromnym uroku osobistym - wydaje się najbardziej logiczny. Demokraci i obserwatorzy już zacierają ręce na myśl o jego starciach z Dickiem Cheneyem, prawą ręką prezydenta Busha.

25.07.2004

Czyta się kilka minut

“Najbardziej pozbawiony znaczenia urząd, jaki poczęła wyobraźnia człowieka" - powiedział o swojej posadzie wiceprezydent w rządzie Jerzego Waszyngtona, John Adams. Od czasów Adamsa i Waszyngtona wiele się zmieniło. Tak zwany “veep" nie jest już tylko zapasową częścią mechanizmu władzy trzymaną w pakamerze Białego Domu na wypadek, gdyby pierwszy wśród równych przedwcześnie pożegnał się ze światem; manekinem obdarzonym przez konstytucję czysto tytularną funkcją przewodniczącego Senatu, odkurzanym i wprawianym w ruch przed mniej ważnymi pogrzebami, podrzędnymi rautami, tudzież rozmowami z zagranicznymi gośćmi kategorii B.

Logiczny wybór?

Bill Clinton swemu wiceprezydentowi, Alowi Gore’owi, wytyczył polityczne poletko, na którym “wice" odchudzał rządową biurokrację, zabiegał o poprawę norm ochrony środowiska, walczył z brzydkim nałogiem palenia tytoniu oraz... wymyślił internet. Kiedy prezydent Bush po zamachu na World Trade Center siedział bezczynnie przed tablicą we florydzkiej szkole niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, Dick Cheney wydał rozkaz zestrzelenia trzeciego samolotu, który zmierzał w stronę Waszyngtonu.

Podczas poprzedniej kampanii prezydenckiej kandydaci na “veepów" przejawiali wyjątkową aktywność. Być może wynikało to z faktu, że ani George W. Bush ani Al Gore nie są postaciami charyzmatycznymi jak choćby Bill Clinton, któremu wystarczy uśmiechnąć się i otworzyć usta, by wszyscy, niezależnie od pochodzenia społecznego, wykształcenia, płci i wieku, zamieniali się w słuch czując, że - choć nie powinni - chcą wierzyć w każde słowo.

Pretendentowi do fotela w Białym Domu pewnych rzeczy nie wolno mówić głośno. Bush i Gore musieli grać role polityków konstruktywnych, niekonfliktowych i najdoskonalej umiarkowanych. Atakowali się wzajemnie, ale tak, by zrobić wrażenie, że wcale się nie atakują. Radykalizm czy raczej jego namiastkę pozostawiali wicekandydatom: typowemu konserwatyście Cheneyowi i typowemu liberałowi Josephowi Liebermanowi.

Cheney zniechęcał co prawda do Busha kobiety oraz najuboższych Amerykanów, ale mobilizował prawe skrzydło Partii Republikańskiej, wielki biznes, posiadaczy broni palnej, przeciwników aborcji. Przyciągał pieniądze wpłacane przez lobbystów do wyborczej kasy w niepłonnej nadziei, że inwestycja zwróci się z nawiązką.

Lieberman nie zmobilizował nikogo. Pobożny Żyd, wsławił się jedynie przemówieniami poświęconymi - zamiast reformom szkolnictwa i opieki medycznej czy podwyżkom płacy minimalnej - Bogu oraz religii. Twierdził, że odgrywają one w życiu Amerykanów zbyt skromną rolę i chciał, by cały naród chwalił Pana równie intensywnie, jak on i jego rodzina. Jeśli wierzyć statystykom, obawy senatora były raczej bezpodstawne. 60 proc. Amerykanów uważa, że rola religii w życiu narodu stale rośnie, a za wierzących uważa się 96 proc. Płomienne mowy wywołały natomiast sporo protestów, m.in. żydowskiej Ligi Przeciw Zniesławianiu (ADL), która uznała, że Lieberman zbytnio obnosi się ze swoją religijnością, a sprawy wiary powinien zostawić zawodowcom. Inni zarzucali senatorowi, że postulując “odnowienie narodowego przymierza z Bogiem" próbuje modyfikować konstytucyjną zasadę rozdziału religii i państwa. W sumie: klapa.

Tym razem Dick Cheney będzie miał o wiele trudniejsze zadanie. Kandydat demokratów, senator John Kerry dobrał sobie jako partnera Johna Edwardsa - polityka elektryzującego zarówno media, jak partyjne doły. Trwający trzy miesiące proces eliminacji demokratycznych kandydatów na wiceprezydenta otaczała bezprecedensowa tajemnica. Tak ścisła, że w dniu ogłoszenia nominacji “New York Post" zbłaźnił się, dając na całą pierwszą stronę tytuł: “Kerry wybrał Dicka Gebhardta". W gruncie rzeczy nie wiadomo, kogo główny gracz brał pod uwagę. Mówiło się o Hillary Clinton, a nawet mandacie dwupartyjnym z senatorem Johnem McCainem na pozycji numer dwa. Dziś liczy się tylko fakt, że Kerry dokonał najbardziej logicznego z możliwych wyborów. Jego decyzję uznało za słuszną 67 proc. wyborców reprezentujących pełne spektrum politycznych preferencji. Jeden z ekspertów CNN zdążył porównać przyszłe zmagania Cheneya z Edwardsem do klasycznego filmowego pojedynku Dartha Vadera i Luke’a Skywalkera w “Gwiezdnych wojnach". Mroczny zausznik cesarza, szara eminencja imperium kontra młodzieńczy idealista walczący w obronie uciśnionych?

Czysty, ale adwokat

Ostatni raz wyborczy mandat demokratów otrzymało dwóch członków izby wyższej Kongresu, gdy pochodzący z arystokratycznego rodu zakorzenionego w Massachusetts senator o inicjałach JFK dobrał sobie senatora z południa Lyndona B. Johnsona. Demokraci najwyraźniej mają nadzieję, że historia się powtórzy.

Republikanie zarzucają Edwardsowi brak doświadczenia, podkreślają, że spędził w Senacie zaledwie sześć lat. Trudno jednak powiedzieć, czy przeciwstawienie niedoświadczeniu Edwardsa doświadczenia Dicka Cheneya, wciąż upierającego się, że Saddam Husajn miał kontakty z Al-Kaidą, zaszkodzi kandydatowi. Warto przypomnieć, że Roosevelt przed objęciem najwyższego stanowiska w państwie był gubernatorem Nowego Jorku, Clinton - Arkansas, a Bush - Teksasu i żaden z nich nie miał styczności z polityką zagraniczną.

Aby wzmocnić swoją kandydaturę, obecny prezydent mianował zorientowanego w sprawach zagranicznych Cheneya. Lewica nie omieszka przypomnieć, że w efekcie, zamiast walczyć z Al-Kaidą, administracja zrealizowała wieloletnie marzenia konserwatystów o podboju Iraku. Doświadczenie niekoniecznie idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem. Poza tym spora część elektoratu ma dość zawodowych polityków uwikłanych w wewnątrzwaszyngtońskie układy i poszukuje nowych twarzy. W tej grupie wyborców stosunkowo krótka senacka kariera Edwardsa może mu wyjść na dobre: otarł się o wielką politykę (zasiadał w Komisji do spraw Wywiadu), ale nie zdążył ubrudzić rąk.

Obóz Busha zarzuca Edwardsowi, że przed zdobyciem fotela w izbie wyższej zbił majątek na procesach sądowych jako adwokat. W Ameryce prawnicy są najmniej popularną grupą zawodową. Mają tak złą opinię, że tylko pięć procent obywateli chce, aby ich dzieci wykonywały najbardziej popłatną profesję. O niechęci do prawników świadczą nie tylko dane statystyczne, ale również oklepane dowcipy: “Jak się nazywa tysiąc zakutych w kajdany adwokatów na dnie oceanu? - Dobry początek!". Niechęć jest tak silna, że przekracza granice doczesności. Respondenci sondażu Gallupa, którym zadano pytanie “jaki zawód ma najliczniejszą reprezentację w piekle?", orzekli, że obok polityków i duchownych, najczęściej wędrują tam właśnie słudzy Temidy.

Co gorsza - podkreślają prawicowi komentatorzy - Edwards był tak zwanym “tropicielem karetek" (“ambulans chaser"), czyli specjalizował się w pozwach o odszkodowania za błędy w sztuce lekarskiej. Czy rzeczywiście: co gorsza? Być może zawodowa przeszłość zaszkodzi mu wśród lekarzy i wielkich korporacji, które również skarżył, ale jedno i drugie lobby zdecydowanie optuje za Bushem. Natomiast jeśli chodzi o średniozamożnych Amerykanów, sądowe sukcesy znakomicie uzupełnią image chłopaka z małego miasteczka na południu USA, który o własnych siłach zrobił karierę, po czym poświęcił się walce o prawa klienta. Wspomagał słabszych przeciw systemowi opartemu na darwinowskiej selekcji naturalnej, gdzie miarą pozycji w “hierarchii dziobania" są nie kły i pazury, lecz stan konta bankowego.

"Jestem jednym z was"

Demokraci zacierają również ręce na myśl o wiceprezydenckich debatach. Sztuka oratorska amerykańskich jurystów nie ogranicza się do żonglerki sylogizmami, muszą również odwoływać się do emocji ławników. Edwards poza umiejętnością celnego formułowania myśli, błyskotliwego zbijania argumentów przeciwnika i grania na uczuciach publiczności ma jeszcze ogromny urok osobisty. Nie bez kozery magazyn “People" uznał go za najseksowniejszego amerykańskiego polityka.

Zaś Cheney - jak pisała komentatorka “New York Times’a" Maureen Dowd - “nie mówi, lecz poucza basso profundo kierownika prywatnej szkoły dla chłopców z dobrych domów, ćwiczonym w zaciszu gabinetów władzy i sal konferencyjnych Halliburtona. Przemawia oszczędnie, cicho i z hipnotyzującą monotonią, smakując władzę. Z dolną szczęką odchyloną w bok, jakby chciał rzec: »zobaczcie - wystarczy, że mówię tylko połową twarzy. I tak musicie być posłuszni«".

Przede wszystkim jednak demokraci mają nadzieję, że Edwards - młodzieńczy mimo 51 lat, optymistyczny, tryskający energią, pochodzący z ludu południowiec - przysporzy głosów Kerry’emu - patrycjuszowskiemu, siwowłosemu arystokracie z północy - w stanach Dixielandu i środkowego zachodu. Wskutek archaicznej ordynacji wyborczej wyścig do Białego Domu wygrywa obecnie kandydat, któremu uda się przeciągnąć na swoją stronę garstkę (około miliona) niezdecydowanych wyborców z kilku zaledwie stanów tego regionu - wielkich ośrodków przemysłowych tak zwanego Pasa Korozji (Rust Belt). To o ich głosy toczy się walka, zgodnie z ich oczekiwaniami pretendenci układają programy, do nich mizdrzą się i zalecają. Choć wśród robotników fabrycznych Michigan, Ohio, Illinois czy Wirginii Zachodniej lewica powinna mieć przewagę, od mniej więcej połowy lat 80. zaczęły rosnąć tam wpływy republikanów.

W ekonomicznym interesie podupadłych materialnie mieszkańców prowincji leży zwycięstwo Partii Demokratycznej. Jednak naturalni sprzymierzeńcy odstraszają demonizowanym przez prawicę liberalizmem społecznym: stanowiskiem w kwestiach aborcji, praw gejów, posiadania broni palnej, konstytucyjnej ochrony amerykańskiej flagi, szkolnych modlitw, klonowania czy kary śmierci. Edwards na prowincję będzie jeździł w charakterze komiwojażera starszego kolegi - równy gość, swojak z Karoliny Północnej. “Jest kluczem demokratów do tej części Ameryki, która się przed nami zamknęła - uważa James Carville, legendarny doradca Clintona z okresu pierwszej kampanii wyborczej. - Sposób formułowania myśli, akcent, kolokwializmy, maniery, dosłownie wszystko mówi: »jestem jednym z was, rozumiem wasze problemy«".

Pozostaje zasadnicze pytanie: w jakim stopniu kandydatura wiceprezydenta decyduje o wyborze kandydata na prezydenta? Badań na ten temat nikt nie prowadził, ale można przypuszczać, że ostatecznie w stopniu niewielkim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2004