Ludożerca w zoo

Rok 1897, Tervuren pod Brukselą, Wystawa Światowa. Napisy upominają zwiedzających: „Zabrania się dawania pożywienia Kongijczykom, są karmieni”. To, jak patrzymy na mieszkańców innych kontynentów..

03.09.2012

Czyta się kilka minut

...ukształtowały w dużej mierze pokazy, które historycy nazywają „ludzkim zoo”.
Ekshibicje. Wynalazek dzikiego” – tak nazywała się poświęcona fenomenowi „ludzkiego zoo” wystawa w paryskim muzeum Quai Branly. Francuskie media przyznały jej nagrodę dla najlepszej wystawy roku.

Wpisy w księdze pamiątkowej zdradzają zdumienie widzów. „Ludzkie zoo”, które przyciągało niegdyś miliony zwiedzających, zostało niemal całkiem wyparte z masowej pamięci. Jak w ogóle było możliwe? Jak to się stało, że o nim zapomniano? I czy naprawdę wyzwoliliśmy się spod jego wpływu?

ODMIENNY W LUNAPARKU

„Ulubieniec kobiet i dzieci, Lionel, pół człowiek, pół lew, urodzony w Rosji, żywy” – tak w 1911 r. reklamuje nową atrakcję plakat na ulicach Paryża. Lionel nazywa się w istocie Stefan Bibrowski, urodził się pod Warszawą. Włosy porastające go od stóp do głów są skutkiem anomalii genetycznej – hipertrichozy.

Od XVIII w. kultura zachodnia narzuca ludzkiemu ciału coraz sztywniejszy gorset norm. Fizjologia stała się sprawą wstydliwą. Niepełnosprawnych zamyka się w domach i szpitalach. Przejawy fizycznej odmienności wydają się niestosowne, faux pas.

Jak każde tabu, ciało sytuujące się poza ścisłą normą nie tylko odpycha, ale i fascynuje. Świat spektaklu wykorzystuje tę fascynację. Nie przypadkiem słowa monstrum i monstrare (pokazywać) mają wspólne korzenie. W lunaparkach podziwiać można „kobietę z brodą” czy „siostry syjamskie”. Napiętnowane jako monstrualne, odgrodzone swoistym kordonem sanitarnym spektaklu, to, co nietypowe i usuwane na co dzień z widoku, zamienia się w prawomocny przedmiot obserwacji.

Przejawy odmienności często otacza się dodatkowo aurą zamorskiego pochodzenia. Umysłowo upośledzeni bracia Davis, urodzeni na farmie w Ohio, przebierani będą w egzotyczne stroje i pokazywani w cyrku Barnuma jako dzicy z Borneo. Przedstawiciele odmiennych „ras” budzą bowiem szczególną ciekawość. Nie są wszak tylko przypadkowym wybrykiem natury, lecz ilustracją jej przedziwnych reguł.

Egzotyczne nacje wydają się z zasady dotknięte monstrualną odmiennością, jakby przyroda puściła wodze fantazji przy tworzeniu całych narodów.

SARA BAARTMAN

Nic dziwnego, że przybysze z innych kontynentów pojawiają się w świecie spektaklu od dawna. Najsłynniejsza z nich, Saartjie Baartman, była dziewczyną Khoisan z Afryki Południowej. Miała 20 lat, gdy w 1810 r. zabrał ją do Londynu William Dunlop, lekarz brytyjskiej marynarki. Nie znamy jej prawdziwego imienia. Sarą Baartman nazwali ją Burowie, u których pracowała na farmie. Dunlop nazwał ją „Hotentocką Wenus” i za opłatą pokazywał nago w barach Picadilly. Sara miała częste u kobiet Khoisan wystające pośladki. Przedstawiana jako dziw natury, chodziła, siadała i wstawała na rozkaz. We Francji wpisała się w tradycję dziwactw pornograficznych, powstał nawet wodewil na jej temat. Skazana na życie z prostytucji, uzależniła się od alkoholu. Zmarła w pięć lat po przybyciu do Europy.

Ciekawość budziła jednak nie tylko wśród bywalców kabaretów, lecz i wśród sław nauki. W Paryżu badali ją Georges Cuvier i Étienne Geoffroy Saint-Hilaire – dwaj przyjaciele podzieleni płomienną polemiką na temat mechanizmów ewolucji.

W ruchach Sary Couvier dopatrzył się czegoś gwałtownego, co przywodziło mu na myśl ruchy małpy. Zanotował, że wstydziła się, gdy chciał, żeby rozłożyła uda. Gdy zmarła, kazał wykonać gipsowy odlew jej ciała, a potem osobiście przystąpił do sekcji. Oddzielił kości od mięśni. Mózg i organy rodne umieścił w szklanych naczyniach i zalał formaliną. Paryskie Muzeum Człowieka zdobyło nowe, rzadkie eksponaty.Szkielet i odlew ciała Sary Bartman pozostały na wystawie do 1976 r.

TEORIE RAS

Kiedy umiera Sara, nauka o człowieku jest w powijakach. Wkrótce jednak rozwijać się zaczyna nowa dziedzina, antropologia. Fascynuje ją różnorodność w łonie gatunku homo sapiens.

Drogę wyznacza teoria Darwina. Wydaje się, że rozmaite „rasy” można uszeregować na wielkiej piramidzie ewolucji, zwieńczenie której stanowi rasa biała, szczytowe osiągnięcie przyrody. Niektórzy wierzą, że w przypadkach atawizmu u dziecka mogą powrócić cechy z wcześniejszych etapów rozwoju ludzkości, obecne wciąż u ras „prymitywniejszych”. Zespół Downa, na przykład, określany jest jako mongolizm.

Co więcej, szczególne cechy fizyczne – kształt czaszki czy kolor skóry – wiązać się mają z określonymi zdolnościami umysłu. Biologia wydaje się zatem z góry wyznaczać kulturowy potencjał ludzkich grup.

Idea „rasy” prowadziła na moralne manowce – była też, warto przypomnieć, naukowo błędna. Główni teoretycy ras nie byli, nota bene, biologami. Nie był nim Renan, ojciec XIX-wiecznego naukowego antysemityzmu, który dokonał podziałów wewnątrz „rasy białej”. Nigdy zresztą nie powstała klasyfikacja, która by pogodziła uczonych. Podziały oparte na wyglądzie są mylące – grupy na pierwszy rzut oka podobne mogą być genetycznie bardzo odmienne, i odwrotnie. Różnice wewnątrz jednej grupy mogą też być większe niż różnice między członkami różnych grup. Termin „rasa” nie opisuje empirycznego faktu, lecz konstrukt myślowy – nie należy do świata biologii, lecz do historii idei.

Jak to się stało zatem, że teorie hierarchii ras opuściły karty naukowych publikacji i zawładnęły masową wyobraźnią? A może nauka nadała tylko nową formę ludowym uprzedzeniom?

Tak czy inaczej, do ich sukcesu przyczyniło się wydatnie „ludzkie zoo”.

ANTROPOZOOLOGIA

To Carl Hagenbeck, znany w Niemczech organizator ogrodów zoologicznych, jako jeden z pierwszych wpada na pomysł pokazania obok egzotycznych zwierząt również i ludzi. W 1874 r. w Hamburgu można podziwiać 30 reniferów i sześcioosobową rodzinę lapońską. Lapończycy mieli demonstrować wykorzystanie reniferów w kulturach Północy, okazali się jednak atrakcją sami w sobie. „Wystawa antropozoologiczna”, jak nazywa ją Hagenbeck, przyciąga tłumy.

Wkrótce Hagenbeck pokaże Syngalezów, Kałmuków, Somalijczyków. W jego ślady idzie dyrektor nowego Ogrodu Aklimatacyjnego w Paryżu, Albert Geoffroy Saint-Hilaire. Jego dziadek Étienne pół wieku wcześniej badał Sarę Baartman. Jego ojciec Isidore, współzałożyciel teratologii, nauki zajmującej się badaniem wad rozwojowych, wesprze wystawy w Ogrodzie swoim autorytetem.

Oto bowiem nauka i rozrywka zawierają pakt. Wystawy dostarczają naukowcom materiału do badań i popularyzują ich tezy. Przyobleczone w domniemane walory oświatowe, „ludzkie zoo” przyciąga coraz szersze kręgi widzów, pewnych, że nie tylko bawią się, lecz i uczą.

Ogród Aklimatacyjny może zapomnieć o trudnościach finansowych – w ciągu roku 1877 sprzedaje milion biletów.

RASIZM NA SPACERZE

Dla większości Europejczyków pierwszy kontakt z mieszkańcami innych kontynentów odbywa się zatem poprzez barierkę wybiegu, na którym zamknięci są „dzicy”. Argumentacja jest tu zbyteczna. Muszą być „dzicy”, skoro są za barierką.

W 1896 r. operatorzy braci Lumière kręcą w Ogrodzie Aklimatacyjnym jeden z pierwszych filmów, „Kąpiel Murzynów”. Paryscy mieszczanie kontemplują oto z bezpiecznego dystansu zachwycającą i przerażającą zarazem wizję odległych krain, wolnych od europejskich konwencji społecznych. Spektakl jest wyreżyserowany, choć ci, którzy tłoczą się przed wybiegiem, wierzą, że patrzą na świat realny.

W czasach, które uwięziły ludzkie ciała w surdutach, półnadzy „dzicy” uosabiają fantazmat nieokiełznanej seksualności – jak niegdyś „Hotentocka Wenus”. Nagość wystawionych na spojrzenia ciał nie budzi jednak oburzenia. Umieszczeni w zoo, „dzicy” nie należą bowiem do świata kultury, lecz przyrody.

Hagenbeck reklamuje swych Samoańczyków jako „populację całkowicie naturalną”.

By podsycić emocje, większość grup prezentuje się jako ludożerców. Kanibalizm to bowiem najwyższe tabu. Sama przyroda zdaje się zabraniać spożywania przedstawicieli własnego gatunku. Czy ludożerca nie sytuuje się zatem poza nawiasem swojego gatunku? I jeśli nie jest już człowiekiem, to kim? Strach przed ludożercą to strach przed symbolicznym wchłonięciem przez zwierzęcą część naszej istoty.

Jeśli darwinizm budzi takie emocje, to właśnie dlatego, że kwestionuje radykalną granicę pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Poszukiwanie „brakującego ogniwa” rozpala umysły. Zarazem jednak, by utrzymać zwierzęcość na dystans, Europa chce utwierdzić się w wierze w ewolucyjną przepaść, jaka ją dzieli od „dzikich”, uwięzionych na niższych szczeblach rozwoju.

Zachód przeżywa niepokojące zmiany. Rosnący przemysł wymaga zuniformizowanej siły roboczej. W nowoczesnych państwach narodowych lokalne odmienności piętnowane są jako zacofanie. „Ludzkie zoo” pomaga zdezorientowanym masom rzuconym do miast budować nową tożsamość, opartą na poczuciu wyższości wobec innych „ras”. Ilustruje zarazem przepaść między europejską normą a egzotyczną odmiennością, która w imię tej normy wymaga kontroli, kolonizacji, a czasem i eksterminacji. W 1853 r. Dickens pisze po jednej z wystaw: „Nazywam dzikim to, co winno zostać ucywilizowane, aby znikło z powierzchni Ziemi”.

Nowoczesność pogrzebała niewolnictwo, zabierając mu ekonomiczną rację bytu. Zrodziła nową formę eksploatacji – kolonializm. Hierarchiczna teoria ras to woda na młyn lobby kolonialnego. Jeśli odmówić innym natury w pełni ludzkiej, statusu ludzi cywilizowanych – wolno, ba, trzeba ich kolonizować, oswajać, tresować. Wynalazek „dzikiego” znajduje praktyczne zastosowanie. Nie tylko w Europie – w 1903 r. w Japonii przedstawia się Koreańczyków jako ludożerców i wystawia na pokaz. Kilka lat później Korea zostaje japońską kolonią.

Spektakle etnologiczne rozdają role – obserwatora i obserwowanego, dominującego i dominowanego. Dzięki nim podczas poobiedniego niedzielnego spaceru ideologia kolonialna zakorzenia się w kulturze masowej. „Ludzkie zoo” ugruntowuje ludowy rasizm.

Wiele cywilizacji budowało swą tożsamość w oparciu o obraz Innego. Starożytna Grecja znała swoich „barbarzyńców”, średniowiecze swoich „Saracenów”, pierwsze wieki wielkich odkryć swych „dzikusów”. Ich obrazy nie były jednak dotąd tak jednoznaczne. Delegacje rozmaitych egzotycznych ziem były przyjmowane na dworach, a Rousseau pisał o „dobrym dzikusie”. Dopiero w XIX w. stygmat niższości Innego zapada głęboko w masową wyobraźnię.

Sto lat po Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela zwiedzający Ogród Aklimatacyjny zaspokajają głód wrażeń, rzucając ludziom na wybiegu drobne przedmioty.

„Wstydzę się, że jestem biały... – to wyjątkowe świadectwo solidarności wyjdzie spod pióra pisarza Léona Wertha w 1912 r. – Wszyscy widzowie mają dumne poczucie białej wyższości. Ludzie, którzy cały tydzień mozolili się przy żałosnych obowiązkach, i po których cywilizacja przeszła tylko niczym warstwa lukru, mają instynkty handlarzy niewolników”.

OTA BENGA

Ota Benga urodził się w 1881 r., prawie sto lat po Sarze Baartman, nad rzeką Kasai w Kongu. Miał 23 lata, kiedy najemnicy ściągający podatek dla belgijskiego króla Leopolda zamordowali jego żonę i dzieci. Gdy Ota wrócił z polowania w puszczy, jego osada leżała w zgliszczach.

Schwytany do niewoli, Ota przykuł uwagę znanego amerykańskiego uczonego, Samuela Vernera. Verner poszukiwał Pigmejów, chciał pokazać ich na Targach Światowych w St. Louis. Ota od razu przypadł mu do gustu – zdrowy i silny ężczyzna z zębami spiłowanymi zwyczajem pigmejskim. Był rok 1904. Teoria Darwina zdążyła już przeniknąć do świadomości mas. Wystawa w St. Louis miała być, jak zapewniali organizatorzy, „głęboko naukową demonstracją etapów ewolucji człowieka”.

Po wystawie Ota wrócił do Konga i ożenił się po raz drugi. Gdy jego druga żona zmarła, ukąszona przez węża, dał się namówić Vernerowi na nową wizytę w Ameryce.

W Nowym Jorku szybko jednak stał się ciężarem dla Vernera, który odstąpił opiekę nad nim dyrektorowi zoo w Bronksie, Williamowi T. Hornadayowi. Ota miał pomagać w opiece nad zwierzętami, zaczęto go jednak nakłaniać, by jak najwięcej czasu spędzał w małpiarni. Wkrótce jej drzwi zatrzasnęły się za nim na dobre. Za towarzystwo dostał papugę i orangutana imieniem Dohong.

Napis przed klatką mówił: „Afrykański Pigmej, Ota Benga. Wiek 23 lata. Wzrost: 4 stopy 11 cali. Przywieziony znad rzeki Kasai, Wolne Państwo Kongo, południe Afryki Centralnej, przez dr. Samuela P. Vernera. Można go oglądać we wszystkie popołudnia września”.

„W Zoo w Bronksie Buszmen dzieli klatkę z małpami” – pisał „New York Times”. – „Przed klatką stale zbiera się tłum, który zwykle zanosi się od śmiechu”. Oty musiał pilnować policjant. W niedziele przez zoo przewijało się 40 tys. zwiedzających i istniała obawa, że tłum ciekawskich rozerwie go na strzępy.

Oburzenie wyrazili afroamerykańscy pastorzy. Czy umieszczenie Oty w klatce nie miało dowodzić, że Afrykanie są rasą niższą? „New York Times” drwił z konserwatyzmu pastorów, którzy nie uznawali teorii ewolucji. Tylko oni przejęli się losem Oty – środowiska naukowe nie zaprotestowały przeciw trzymaniu człowieka w klatce. Mimo to dyrektor Hornaday postanowił ustąpić.

Noce Ota nadal spędzał w małpiarni. Za dnia spacerował teraz jednak po zoo, ubrany w biały garnitur. Ludzie śmiali się, wykrzykiwali, kuksali go w żebra. Ota coraz gorzej znosił docinki. „Poszedł do saturatora koło woliery, żeby się napić wody, a gdy mu odmówiono, wpadł w straszną wściekłość – Hornaday pisał w liście do Vernera. – Walczył jak tygrys i trzeba było trzech ludzi, żeby odprowadzić go do małpiarni”.

Gdy Ota zrobił łuk, z którego strzelał do najbardziej natarczywych widzów, Hornaday uznał, że gra przestała być warta świeczki.

Ota Benga trafił do sierocińca dla kolorowych na Brooklynie. Szybko nauczył się angielskiego. Gdy jednak zaczął interesować się jedną z dziewcząt, odesłano go do Wirginii. Przyjęła go czarna społeczność miasta Lynchburg. Ota uczył chłopców polować, łowić ryby, zbierać miód dzikich pszczół. Dentyści zrobili mu nakładki na zęby i nie było już widać, że są spiłowane. Wziął chrzest, nauczył się grać w baseball i zatrudnił się w fabryce tytoniu.

Pewnego dnia jednak Ota Benga sprawdził cenę biletu na parowiec do Konga. Nie było mowy, by zarobił kiedyś podobną sumę (dr Verner od dawna nie dawał znaku życia). Zachowywał się, jak mówiono, coraz bardziej irracjonalnie i wrogo. 20 marca 1916 r. zamknął się w stodole w Lynchburgu, zdjął z zębów nakładki i strzelił sobie w serce z rewolweru. „Wolał popełnić samobójstwo, niż pracować na własne utrzymanie” – napisał dyrektor Hornaday w artykule dla „Biuletynu Zoologicznego”.

ZA BARIERKĄ

Antropologowie zaczynają jednak z czasem mniej interesować się szerokością nosa, a bardziej kulturą grup ludzkich. Wiarygodność danych zbieranych w warunkach „ludzkich zoo” wydaje im się wątpliwa. Podboje kolonialne otworzyły im zresztą szerszy dostęp do materiału badań.

„Ludzkie zoo” wkracza w nowy etap. Inny nie jest już tylko daleką legendą – trafia teraz na pierwsze strony gazet. I im bardziej bezwzględnie kroczą przez kontynenty wojska wielkich imperiów, tym bardziej krwiożerczy wydaje się „dziki”.

Niczym w krzywym zwierciadle, w nowych spektaklach odbija się bezwzględność kolonialnego podboju. „Dzicy” muszą wszak być brutalni, by usprawiedliwić brutalność, z jaką ich podbito, i podkreślić wspaniałość zwycięstw imperialnych armii. Nie wolno im zdradzać żadnych oznak „ucywilizowania”.

Gdy w 1894 r. Francuzi zdobywają Timbuktu, w Paryżu można podziwiać Tuaregów. Gdy Francja zdobędzie Madagaskar, pojawią się Malgasze. Rekordy popularności w Europie pobije jednak pokaz 90 „Amazonek” z armii Behanzina, pokonanego króla Dahomeju.

Objazdowe trupy docierają do Dublina czy Palermo – a także i do Warszawy (1899). Nie mamy może kolonii, chciwie chłoniemy jednak ich obrazy. Wśród dekoracji z papier maché kobiety wirują w tańcu, wojownicy staczają walki, czarownicy odprawiają rytuały. Rośnie konkurencja. By przyciągnąć tłumy, organizatorzy puszczają wodze fantazji.

Kim są ci wszyscy ludzie na wybiegu? Źle traktowani, nienawykli do noszenia skąpego odzienia w słotne dni, często chorują i umierają. A jednak, gdy „ludzkie zoo” coraz bardziej przeistacza się w teatr, niektórzy zostają autentycznymi aktorami.

Największą popularnością cieszy się „Dziki Zachód Buffalo Billa”. Buffalo Bill – były kapitan kawalerii William Cody – zatrudnia w nim Siuksów Lakota. Przez kilka miesięcy będzie u niego występować nawet słynny bohater bitwy pod Little Big Horn, Sitting Bull. Scenom napadów na dyliżanse towarzyszą tu popisy jeźdźców z Mongolii czy Gruzji. W 1906 r. trupa trafia nawet na Błonia w Krakowie, a mecz rozegrany przez jej aktorów z drużyną krakowskich studentów jest pierwszym międzynarodowym spotkaniem w dziejach polskiego futbolu. Wygraliśmy go 1:0.

Przedstawienia mają najróżniejszy charakter i położenie ich uczestników bywa rozmaite. Zdarza się nawet, że przejmują ster w swoje ręce. Nayo Bruce z Togo w 1900 r. zrywa kontrakt z niemieckim impresariem i przez 20 lat sam będzie organizować tournée, które zawiedzie go do ponad 220 miejsc Europy.

OD ZOO DO WIOSKI

Po czasie podboju nastaje czas misji cywilizacyjnej. Wystawy światowe mają wzbudzać podziw dla kolonialnych osiągnięć wielkich mocarstw, ilustrować drogę z ciemności ku światłu. „Ludzkie zoo” zamienia się w „murzyńską wioskę”. „Dzikus” stał się „tubylcem”. Oswojony, pracuje dla chwały imperium.

Wystawa Kolonialna 1931 r. ma być apoteozą tej wizji. Z samej Afryki sprowadzono półtora tysiąca „tubylców”. Nie ma już barier. Można przechadzać się wśród statystów, którzy tkają kilimy lub wyplatają koszyki. Pojawili się na wystawie ze względu na to, co robią, nie na to, jak wyglądają. Wciąż jednak na terenie wystawy wolno im nosić wyłącznie stroje ludowe.

Oficjalne spojrzenie zmieniło się zasadniczo i minister kolonii ubolewa nad niezdrową ciekawością widzów, którzy spieszą zobaczyć „niższe typy ludzkości”. Hierarchia nadal jednak pozostała. „Tylko kolonizator patrzy, i patrzy na siebie, jak patrzy – pisze Malek Alloulla. – Skolonizowany jest symbolicznie ślepy: porządek kolonialny odbiera mu wszelkie prawo spojrzenia...”.

Protestuje jedynie partia komunistyczna, Liga Praw Człowieka i surrealiści. André Breton, Paul Éluard i inni żądają opuszczenia kolonii. Wzywają do bojkotu Wystawy: „Chodzi w niej o to – piszą – by dać obywatelom kolonialnego mocarstwa poczucie własności, które muszą nabyć, aby bez sprzeciwu słuchać echa dalekich wystrzałów”. Wystawa trwa pół roku. Zwiedza ją osiem milionów ludzi.

OSTATNI KANIBALE

W Ogrodzie Aklimatacyjnym otwiera się jednocześnie ostatnia w Paryżu wystawa „autentycznych ludożerców”. Z Nowej Kaledonii przywieziono ponad stu Kanaków. Mają na oczach widzów żywić się surowym mięsem, dłubać pirogi w pniach drzewa, pływać w sadzawce. Kobiety o określonych godzinach tańczą z obnażonym biustem. Nie wszyscy pozostaną w Paryżu – gdy nagle zdechną w Ogrodzie wszystkie krokodyle, kilku Kanaków zostanie naprędce wysłanych do zoo we Frankfurcie w zamian za wypożyczenie tamtejszych gadów.

W archiwach zachował się list protestacyjny przedstawiciela Kanaków do francuskich władz. Czy nie rekrutowano ich po to, by na Wystawie Kolonialnej reprezentowali kulturę Nowej Kaledonii?

Alain Laubreaux, dziennikarz, rozpoznaje wśród nich znajomego. „Te dzikie bestie mają na imię Élisée, Jean, Maurice, Auguste, Germain, a nawet Marius. Ten był w Noumei odźwiernym w sklepach Ballende, tamten szefem sali w restauracji, jeszcze inny sternikiem na statku towarowym...”.

POGRZEB DLA SARY

Nim jeszcze historia Sary Baartman stała się symbolem epoki „ludzkich zoo” i posłużyła za kanwę filmu Abdellatifa Kechiche’a „Czarna Wenus”, dokument o jej życiu nakręcił reżyser z RPA, Zola Maseko. Był on jedną z ostatnich osób, którym dane było oglądać jej szczątki w magazynach Muzeum Człowieka. Z zakamarków podziemi przywieziono mu na wózku jej szkielet. Mózg i organy rodne – usłyszał Maseko – zaginęły.

Sprawa była drażliwa. Nelson Mandela wielokrotnie ponawiał prośbę u władz francuskich, aż w końcu szczątki zostały przekazane władzom RPA. Pogrzeb Sary Baartman odbył się 9 sierpnia 2002 r. nad rzeką Gamtoos, gdzie się urodziła, według zwyczajów Khoisan. Obecny był prezydent Thabo Mbeki. Wokół trumny przykrytej flagą narodową śpiewały chóry dzieci.

W podobny sposób symbolicznie pochowano w Kinszasie siedmiu Kongijczyków, którzy zmarli na grypę w Tervuren pod Brukselą w 1897 r. Do Chile powróciły szczątki Indian z Ziemi Ognistej.

Kolonialna przeszłość nie została jednak przepracowana w pamięci Europy – powiadają historycy z zespołu ACHAC, którzy od lat badają „ludzkie zoo”. Tymczasem, mówią, coraz więcej mieszkańców kontynentu wywodzi się z dawnych kolonii.

Stereotypy rodem z tamtej przeszłości rzucają się głębokim cieniem na ich – i nasze – życie.

ZOO I STADIONY

Wystawa „Ekshibicje. Wynalazek dzikiego”, którą odwiedziło ponad ćwierć miliona ludzi, nadała rozgłos badaniom ACHAC. Jej główny komisarz nie był jednak naukowcem, lecz piłkarzem. Lilian Thuram, słynny obrońca z Gwadelupy, po zakończeniu kariery poświęcił się walce z rasizmem.

Gdy latem 1998 r. Francja sięgała po puchar świata, Thuram był na boisku. Po ulicach Paryża defilowały postacie kolosów o czterech różnych kolorach skóry. Dziennikarze podkreślali w ekstazie, ile kolorów skóry miała francuska drużyna – nie zabrakło Bretończyka i Baska, potomków imigrantów z Armenii, Algierii czy Senegalu. Historykom entuzjazm ten przypominał czasy, gdy Francja roiła o połączeniu w łonie swego imperium przedstawicieli całej ludzkości, postrzeganej jako asortyment ras. Obok Thurama na murawę wyszedł Christian Karambeu, pomocnik z Nowej Kaledonii. Historia zatacza zaiste dziwne kręgi – jego pradziadek był jednym z Kanaków wystawionych na pokaz w 1931 r.

Z zoo na stadiony? Jeśli piłkarze pojawiają się w tej opowieści, to nie ze względu na falę miłości do piłki, jaka właśnie przetoczyła się przez Polskę. Kanakom czy Gwadelupczykom w Europie nadal trudno zrobić karierę poza rozrywką i sportem. Tylko tu, w strefie spektaklu, stereotypy, które rodziło „ludzkie zoo”, działają na ich korzyść, nie zaś przeciwko nim: siła, zręczność, rytm we krwi.

POWTÓRKA Z ROZRYWKI?

Dlaczego „Ekshibicje” przyciągnęły tłumy? Odpowiedź może pewien rodzić dyskomfort.

Dawne ilustracje nieuniknienie estetyzują bowiem „ludzkie zoo”, otaczają zabawną aurą retro. Owszem, jesteśmy do głębi oburzeni. Przyjemności świętego oburzenia towarzyszy jednak inna, pokątna przyjemność – nie tak znów różna od tej, jaka była udziałem naszych pradziadków. Potępiwszy moralnie spektakl, spokojnie sycimy nim oczy. Znów są oglądani i oglądający.

Kluczem do sukcesu francuskich historyków jest formuła „ludzkie zoo”, podejmowana z ochotą przez prasę. Historia musi czasem używać sugestywnych haseł. Nikt nie żąda już, by zachowała chłód. A jednak niebywała przemoc zawarta w tej formule niepokoi.

Co zrobić, by wystawa nie zamieniła się niechcący w powtórkę tej samej rozrywki? By nie wznosiła na nowo tych granic pomiędzy „nami” a „nimi”, których mechanizm pragnęła obnażyć? Aby wśród części widzów nie podsycała ekscytującego – choćby i nie w pełni uświadomionego – poczucia wyższości? I by wspomnienie dawnej dominacji nie przekładało się podświadomie na poczucie prawa do dominacji dziś?

Komisarze „Ekshibicji” zrobili wszystko, by bohaterom tamtego spektaklu przywrócić nazwiska, indywidualność, podmiotowość. W nieco dziecinnym geście wśród eksponowanych ilustracji powiesili lustra, które miały złagodzić podział na oglądających i oglądanych. Film zamykający wystawę mówił o uniwersalnym problemie odmienności – fizycznej, kulturowej, seksualnej. Czy każdy z nas nie jest dla kogoś Innym?

To cenna myśl. Lilian Thuram, który uczy o rasiżmie we francuskich szkołach, wie najlepiej, jak jest potrzebna dzieciom, których korzenie sięgają innych kontynentów. Potrzebna po to, by mogły konstruować swą tożsamość inaczej, niż z pozycji wiecznej. Rozdanie kart nie musi się powtarzać. Każdy może się znaleźć po gorszej stronie barierki.

Historia celowo prowadzi tu zatem ku pytaniom filozoficznym. Na uniwersalnym poziomie gubią się jednak inne, bardziej bolesne pytania – polityczne. O współczesne formy dyskryminacji rasowej. A także o dzisiejsze awatary tamtego egzotyzującego przedstawienia. Bo nawet jeśli dziś reguły gry są na pozór mniej drastyczne, rozdanie kart nie zmieniło się wiele.

TURYZM I ETNOGRAFIA

„Ludzkie zoo” wydaje się dziś szokującym przykładem poniżenia Innego, ponieważ odbiera mu głos i sytuuje go na poziomie zwierzęcia, obiektu do obserwacji. Wciąż jednak większość filmów etnograficznych o życiu Masajów czy Himbów niewiele różni się od filmów o życiu mrówek czy słoni. Lokalne zwyczaje przybliża komentarz zza kadru. Rzadko słyszymy czyjąś refleksję nad swoim własnym losem.

Czy turystyka etniczna nie powiela podobnego schematu? Zakup biletu do Nairobi czy Benaresu wydaje się nam dawać niezbywalne prawo obserwacji i fotografowania ich mieszkańców. Choć czulibyśmy się zażenowani, wymierzając aparat w nieznajomych na ulicy Warszawy czy Krakowa, ludzi o innym wyglądzie czy stroju uważamy za naturalny obiekt do zdjęć. Pozostanie nam album z wakacji, pełen zawłaszczonych wizerunków obcych osób. Kim są? Nigdy się nie dowiemy.

Cóż nawet, że zachwycamy się ich urodą. Na Wystawie Kolonialnej również wielu widzów było zachwyconych. Ksenofobia czy ksenofilia, w obu przypadkach Inny jest obiektem – podziwu, pożądania czy pogardy.

„Wioski murzyńskie” nie przeszły zresztą bynajmniej do przeszłości. W 1996 r. w parku safari koło Nantes produkująca herbatniki firma Saint Michel otworzyła „wioskę z Wybrzeża Kości Słoniowej”. Wobec masy protestów szybko ją zamknięto. Rok temu w Łodzi przy aquaparku Fala powstała nasza rodzima „wioska afrykańska”. Pomysłodawcą był radny pochodzący z Nigerii, John Godson. Studenci z Afryki uczyli w „wiosce” gry na bębnach, pletli warkoczyki i opowiadali bajki.

Cóż o tym sądzić? Zdaniem Godsona w Polsce nie ma rasizmu, tylko brak międzykulturowej kompetencji, zaś jego projekt jest edukacyjny. Bardziej niż o edukacji można tu jednak mówić o szerzeniu stereotypów. Gdy kilka lat temu prezydent Sarkozy wyraził żal, że w wyobraźni Afrykanina, skupionego na obserwacji niezmiennych pór roku, nie ma miejsca na ideę postępu, na całym kontynencie podniosły się głosy oburzenia. Czy folklorystyczna wizja Afryki promowana na łódzkim basenie nie niesie właśnie takiego obrazu?

Mamy tu jednak do czynienia ze świadomą grą, i widzów, i aktorów. Młodzieży w kąpielówkach nie przeszkadza, że ludowe bajki o lwach i gazelach opowiada po zajęciach student ekonomii czy prawa.

Podobnie i turyści, którzy na obrzeżach kenijskich parków narodowych odwiedzają przygotowane na ich wizytę zagrody Masajów, muszą się domyślać, że rozgrywa się przed nimi przedstawienie. Większości z nich wszystko jedno, czy po ich odjeździe Masaje włączają z powrotem Lady Gagę.

Nie zawsze jednak gra jest wzajemna. Wielu z nas pogardza spektaklem i w pogoni za „autentycznością” szuka ludożercy, który nie słyszał o sklepach Ballende. Pragniemy wyprzedzić agencje, które proponują wizyty w coraz odleglejszych, „nieskażonych” wsiach. Jakże głębokie bywa nasze rozczarowanie, gdy Inny zdejmuje tradycyjny kostium, aspiruje do domu z pustaków i strony na Facebooku. Jeśli jest artystą, nie chcemy, by mówił o tym, co nam wspólne – ma wyrażać koloryt lokalny. Zaspokajać nasz głód odmienności. „Wielokulturowość, odmienność, różnica kulturowa, religijna i etniczna, autentyczność, specyficzność – wylicza egipska socjolożka Nawal Saadawi – wszystko to stanowi nowe towary”.

Czy Inny podejmuje z nami tę grę w egzotykę, czy nie, odzieramy go z indywidualności i redukujemy do stereotypu. Nie jest partnerem relacji międzyludzkiej, lecz przedmiotem konsumpcji. Jak palma, słoń, piramida.

Gdy tak pomyśleć – jeśli w „ludzkim zoo” ktoś był na pewien sposób ludożercą, czy nie byliśmy to przypadkiem my?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2012