Los biedaprzedsiębiorcy

DANIEL DZIEWIT, przedsiębiorca: W polskim handlu i usługach zasadą jest przerzucanie kosztów na słabszego. Epidemia tylko obnażyła słabość tego systemu.

13.04.2020

Czyta się kilka minut

 / DONAT BRYKCZYŃSKI / REPORTER
/ DONAT BRYKCZYŃSKI / REPORTER

RAFAŁ WOŚ: Jest Pan badaczem tych rejonów polskiej gospodarki, które określiłbym jako bebechy kapitalizmu. To mało eleganckie, ale trafne określenie tego, o czym będziemy rozmawiać: małych sklepów franczyzowych, stacji benzynowych czy jeszcze mniejszych studiów paznokci. Co się tam teraz dzieje?

DANIEL DZIEWIT: Pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, to kruchość. Wiele było w minionych trzydziestu latach gadania o „polskim cudzie gospodarczym”.

Padały też inne określenia: „zielona wyspa”, „europejski lider wzrostu”, „Niemcy Europy Wschodniej”.

A mnie się polska gospodarka – a zwłaszcza te jej rejony, które od lat obserwuję – zawsze kojarzyła z siecią pająka. Pajączki tkały ją i tkały. Trzeba przyznać, że były w tym cholernie dobre.

Aż wiatr mocniej dmuchnął…

I sieć się porwała.

Krótko po wprowadzeniu pierwszych ograniczeń związanych z koronawirusem zadzwonił znajomy. Wcale nie żaden biedaprzedsiębiorca. Prowadzi kilka placówek gastronomicznych w modelu franczyzowym. Zatrudnia 300 osób. Mówi, że jeśli to potrwa dłużej niż trzy tygodnie, to po nim.

Bo?

Bo wziął kredytów na parę milionów. Wprawdzie ma kilka nieruchomości, ale zdaje sobie sprawę, że banki mu nie odpuszczą i prędzej czy później będzie musiał je spieniężyć. A przecież z pozoru jego sytuacja jest i tak lepsza od tych, którzy nawet w dobrych czasach żyli od ostrzyżonej głowy do ostrzyżonej głowy. Albo od zrobionych paznokci do masażu za 50 złotych z dojazdem do klienta. Sytuację tych ostatnich można przecież porównać do losu emeryta, któremu na konto nie wpłynęła emerytura. Ale koszty życia trzeba pokryć. A pamiętajmy, że w większości są to ludzie w wieku 40 plus. Czyli zazwyczaj z rodzinnymi zobowiązaniami. Do tego dochodzi cała masa ludzkich spraw. Na przykład konieczność płacenia alimentów – bo w życiu różnie bywa. Albo choroba. Albo wszystko naraz.

W naturalny sposób włącza się w takich chwilach mechanizm szukania winnych. Więc kto jest winny? Państwo, które z powodu pandemii wprowadziło ograniczenia? Ale co innego miało zrobić? A może oni sami, że się nie przygotowali na gorsze czasy? Ale z czego mieli odłożyć przy tak mikrych marżach zysku?

Takie myślenie donikąd nas nie doprowadzi. To na pewno nie jest tak, że pająk coś źle zrobił. W warunkach, jakie były mu dane, radził sobie imponująco. Nie można też powiedzieć, że wśród tych mikro-, mini- albo biedaprzedsiębiorców nie spodziewano się nadejścia gorszych czasów. Powiedziałbym nawet, że przeciwnie. Świadomość kruchości była tu – w tych rejestrach gospodarki – przez cały czas. Problem jest systemowy.

Możemy go jakoś nazwać?

Opisuję go od paru lat i przychodzą mi do głowy same angielskie nazwy: franchising, faktoring, leasing, outsourcing. Mówią coś panu te pojęcia?

Tak. Modele prowadzenia biznesu bardzo w naszych czasach popularne.

Gdyby one były tylko „popularne”, to nie byłoby problemu. Ale one były i są wszechobecne. I to był i jest największy problem z naszym polskim „cudem gospodarczym” ostatnich trzydziestu lat. To jest i było takie wieczne „zamiast”. Zamiast partnerstwa rozpowszechnił się u nas opresyjny system franchisingu. Zamiast porządnego rynku pracy pozwalającego ludziom godnie zarabiać, mamy leasing pracowniczy pozwalający wynajmować ludzką pracę „na godziny”. Albo outsourcing.

I co z tego wynika?

Gdyby porównać polską gospodarkę budowaną przez ostatnie trzydzieści lat do budynku mieszkalnego, to dostajemy dom, który z zewnątrz ma wyglądać ładnie i nowocześnie – stąd te wszystkie anglojęzyczne nazwy, ładne wystawy i kawałki ronda wokół sklepów wielkopowierzchniowych. Ale im niżej schodzimy, tym gorzej to wszystko wygląda. A tam, gdzie powinny być fundamenty, są właśnie wspomniane mechanizmy: franchisingi, leasingi, outsourcingi. Problem w tym, że one nie nadają się na bycie fundamentami zdrowego systemu.

Dlaczego?

Bo w polskiej praktyce to machiny do przerzucania kosztów. Silniejszy przerzuca na słabszego. Ten słabszy na jeszcze słabszego. I tak dopóki się da. W tym sensie nieporozumieniem jest zwalanie winy za rozpoczynający się kryzys na zarządzenia, które nakazały nam siedzieć w domach. Epidemia tylko obnażyła słabość systemu.

Możemy słabości tego systemu pokazać na przykładach?

Najbardziej jaskrawym przykładem machiny do zinstytucjonalizowanego wyzysku są galerie handlowe.

O tym była Pana pierwsza książka „Przeliczeni” z roku 2015.

Napisałem ją pod wpływem własnych doświadczeń bycia „galernikiem”. Pieniądze zarobione na dobrze prosperującej firmie szkoleniowej postanowiłem zainwestować w sieć salonów fryzjerskich. Szybko okazało się, że galeria handlowa nie jest tym, czym się na pozór wydaje, tylko schematem polegającym na skoszarowaniu 100–150 najemców pod jednym dachem i ciągnięciu z nich korzyści. A także na generowaniu olbrzymich strat dla tkanki społecznej funkcjonującej wokół.

Jak działa ten schemat?

Pokażę to na przykładzie Bielska-Białej, miasta mniejszego i raczej prowincjonalnego. Galerie nie pojawiły się tam od razu po przełomie, lecz dopiero dekadę później, gdy nasyceniu uległ rynek w wielkich miastach. W 2001 r. jednym podpisem władz samorządowych wyrażono zgodę na budowę jedenastu wielkopowierzchniowych sklepów w Bielsku-Białej.

I co w tym złego?

To było uderzenie w istniejące w mieście sklepy, bazary, cechy rzemiosł i drobne usługi. Podkopano bezpieczeństwo ekonomiczne tysięcy ludzi. Jedna decyzja o budowie galerii oznaczała dla tych ludzi konieczność dopasowania się do nowej rzeczywistości. Oczywiście przedstawiano to mieszkańcom Bielska w kategoriach wielkiej szansy. Powiadano: „Teraz wreszcie będziecie mogli rozwinąć skrzydła”. Albo stosowano szantaż: „Postępu nie zatrzymacie, musimy się zeuropeizować”. Albo pytano retorycznie „Czy chcemy wiecznie robić zakupy na śmierdzących bazarkach?”.


Czytaj także: Myślałem, że będzie gorzej - rozmowa z lekarzem Filipem Płużańskim


A nie musieliśmy się zeuropeizować?

Z bezpiecznej odległości mogło to tak wyglądać.

A z bliska?

Z bliska było tak, że to skoszarowanie handlu w galeriach handlowych było regresem.

Jak to?

Na własne oczy to widziałem i wysłuchałem na ten temat setek świadectw ludzi, którzy nie mieliby powodu kłamać. To właśnie w tych świątyniach handlu dochodziło do zasłabnięć pracowników w lokalach gastronomicznych. Działo się tak, ponieważ pompy były niewydolne i stężenie dwutlenku węgla wielokrotnie przekraczało normy. Odbiory techniczne były fikcją. Kapało na głowę. Infrastruktura nawalała. Mnożyły się absurdalne i nieracjonalne rozwiązania techniczne. Inne istniały tylko na papierze. Ale to dopiero początek. Toksyczne zjawisko galerii wychodziło daleko poza mury samego centrum handlowego.

Co to znaczy?

Już w trakcie obecnego kryzysu zadzwonił do mnie dziennikarz z „Gazety Pszczyńskiej”. To mały lokalny dwutygodnik. Właśnie wyzionął ducha i po 29 latach wyszedł jego ostatni numer.

To przykre.

Dla mnie tym bardziej, że byłem kiedyś redaktorem naczelnym tej gazety. Najpierw na etacie. Później jej wydawcą za złotówkę miesięcznej dzierżawy. Przypomniałem sobie tamte czasy, gdy na własne oczy widziałem, jak rynek reklamowy się kurczył z każdym rokiem. Wie pan, kto nas mordował?

Internet?

Właśnie że nie. Wykończyły nas lidlowsko-kauflandowsko-biedronkowo-żabkowe gazetki reklamowe. Dostawca nie musiał już wydawać pieniędzy w lokalnych gazetach, miał przecież reklamę w wielkonakładowych „reklamówkach”. Im słabsi byliśmy, tym oni byli silniejsi. Ogołocona z prasy lokalnej Polska prowincjonalna stawała się ziemią jałową, na której kwitnąć mogło tzw. dziennikarstwo natywne. Głoszące – oczywiście za odpowiednią opłatą – że Polacy „pokochali galerie handlowe”. Albo majtki, sandały i inne towary oferowane w tychże galeriach. W tych warunkach mógł rozwijać się bez trudu nowy typ samorządowca zwanego deweloperowcem, który dawał pozwolenia na budowę kolejnych galerii. Na dramaty ludzi wrabianych w tryby tej machiny nie miał nawet kto zwrócić uwagi.

Jakie to były dramaty?

Mechanizmy wyzysku można podzielić na typowe i nietypowe, tworzone ad hoc. Przykład tych ostatnich? Spotkałem zdesperowanego najemcę z jednej z galerii handlowych w Kielcach. Kiedyś prowadził usługę w lokalu przy głównej ulicy, ale gdy w mieście urosła galeria, przeniósł się tam. Wyszedł z milionowym długiem, ale udało mu się zachować biznes i przenieść znów na główną ulicę. Opowiedział mi o tym, jak co miesiąc dostawał fakturę za „korzystanie z placu budowy”. Tak to było oficjalnie nazwane, coś w rodzaju haraczu. Wszyscy najemcy dostawali takie faktury. Jego opiewała na 40 tys. zł miesięcznie. Najpierw płacił. Potem przestał, więc jego dług narastał. Dlatego stamtąd uciekł. I tak miał szczęście.

A mechanizmy systemowe?

Najważniejszym z nich było upowszechnienie się w Polsce modelu franczyzowego. W tych rejestrach polskiej gospodarki, o których mówimy, jest ich pełno. Nikt nie wie nawet, ile dokładnie.

Wyjaśnijmy tylko, że franczyza polega na działaniu pod rozpoznawalną marką, lecz de facto jako samodzielny podmiot gospodarczy i na własną odpowiedzialność.

Franczyza może być znakomitym pomysłem na biznes dla tych, którzy nie mają kapitału na reklamę i zbudowanie rozpoznawalności swojego zakładu. Może jednak stać się kolejnym mechanizmem do wyzyskiwania słabszych. I tak się właśnie stało w Polsce. U nas relacje między franczyzobiorcą i franczyzodawcą nie są z reguły żadnym „partnerstwem” czy „obustronną korzyścią”. Ich związek przypomina raczej relację dłużnika i banku. Z punktu widzenia dużego koncernu franczyza to także idealny sposób na outsourcing wyzysku pracowników.


Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "TP"


Co to znaczy?

Łatwo to pokazać na przykładzie działających w modelu franczyzowym stacji paliw, które stanowią olbrzymią część polskiego rynku. Rzeczywistość takich miejsc nawet przed kryzysem nie była różowa. Niskie zarobki, długie godziny pracy, brak umów. Ludzie się burzyli i przychodzili do przedsiębiorcy, który prowadził zakład. A on im autentycznie nie mógł pomóc. „A co pan myśli, że ja bym im nie podniósł? Tylko że wtedy faktycznie będę musiał zamknąć interes. Bo na koniec wyjdzie, że sam zarabiam poniżej płacy minimalnej” – żalił mi się kiedyś jeden z nich. Kierownik stacji i jego pracownicy przeciągają między sobą zbyt krótką kołdrę. Do tego cały czas stoi nad nimi franczyzodawca z całym arsenałem opresyjnych środków. Myśli pan, że dlaczego zanim pan zapłaci za paliwo, musi pan przejść serię pytań o muffinkę, kartę lojalnościową i kawę.

Bo muszą spytać.

Tak, muszą. A jak nie spytają, to franczyzodawca może nałożyć karę. Inny mechanizm kontroli to systemy motywacyjne. Stacja obiecuje premie dla pracowników. Gdyby te premie były, to ludzie faktycznie mogliby godziwie zarabiać. Ale żeby te premie wyrobić, to oni by musieli sprzedać tyle paliwa, że rafinerie nie są dziś nawet w stanie tego wyprodukować. Tak są ustawione te normy.

Trudno powiedzieć, kto tu jest w trudniejszej sytuacji. Biedaprzedsiębiorca czy biedapracownik.

Pod wieloma względami pozycja tego „kierownika” jest trudniejsza niż prostego pracownika. Sprzedawca może trzasnąć drzwiami i więcej się w robocie nie pojawić. Franczyzodawca wyjść z systemu franczyzy bez ryzyka popadnięcia w długi nie może. Wielu większych i mniejszych „przedsiębiorców”, których spotkałem na swojej drodze, ma kredyty. Oczywiście banki będą mówiły, że „nikt im tych kredytów nie kazał brać”. No pewnie! A skąd się wzięły te wszystkie argumenty w stylu „co to za biznes bez kredytu?”. Sam je pamiętam. Istniały banki wyspecjalizowane w oferowaniu przedsiębiorcom leasingów i kredytów na uruchamianie biznesu. Te wszystkie problemy w czasie dobrej koniunktury są zamiatane pod dywan. Ale teraz będą wybuchać. Już zaczęły.

Wracamy do pytania kluczowego: co teraz będzie?

Tu dochodzimy do najtrudniejszej części naszej rozmowy. Momentami chciałoby się odwrócić wzrok i nie widzieć ludzkiego cierpienia. Tu nie chodzi o to, że ktoś stracił pół miliona. Tu chodzi o to, że ktoś stracił pół miliona i jeszcze dom. I rodzinę. Albo musi się ukrywać. I to wszystko się kumuluje. Przychodzą wezwania. Z ZUS-u, z urzędu skarbowego, od banków. Poczucie własnej wartości leży w gruzach.

Nie wiemy, co się wydarzy. Oczywiście pająki znów będą tkały tę swoją sieć. Ale tu przydatność pajęczej metafory się kończy. Bo ludzie to nie pająki. A patrząc na model gospodarki, który właśnie opisaliśmy i na jego kruchość, możemy założyć, że takich sytuacji granicznych będzie więcej niż dotąd.

Ale co można zrobić?

Napisałem o tym książkę. Wyjdzie w maju. Zacząłem nad nią pracować na długo przed wybuchem epidemii. Postanowiłem oddać w niej głos tym, którzy się nie poddali. Doświadczyli w życiu sytuacji traumatycznych, od których włosy jeżą się na głowie. Ale przetrwali i dalej chce się im żyć. Może to zabrzmiało banalnie, może moralizatorsko, ale mnie się wydaje, że to jest najlepsze, co możemy teraz zrobić. Powtarzać do znudzenia, że „warto żyć”. Niezależnie od tego, co będzie.

Przyszło mi teraz do głowy, że dobrym początkiem takiego myślenia może być puenta, którą wyciągam z naszej rozmowy. Nie płaczmy po tym, co było. Bo to nie było aż takie dobre.

Prawda, że to dość zaskakująca puenta naszej rozmowy? ©℗

DANIEL DZIEWIT jest byłym dziennikarzem; obecnie pisarz i przedsiębiorca. Napisał trzy książki. „Przeliczeni” opowiadała o losie najemców lokali w galeriach handlowych, którzy wpadli w finansowe tarapaty. „Franczyza. Fakty i mity” opisywała realia tego modelu biznesowego. Najnowsza „Kiedy odchodzą…” ukaże się w maju.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2020