Lód i wrzątek

Trafiła w moje ręce powieść Jurija Andruchowycza Moscoviada i byłem nią po prostu oczarowany. Tej książki nie można by wydać za sowieckiego panowania. Natychmiast zamówiłem przez Merlina wszystkie inne książki Andruchowycza, które się ukazały po polsku, i trochę się zawiodłem; w kolejnych powieściach przeszedł on niestety na postmodernizm.

05.06.2005

Czyta się kilka minut

Ten postmodernizm - tak podejrzewam - pomógł mu nie pisać o tym, co się dzieje dzisiaj na Ukrainie; nie chodzi mi oczywiście o spory Juszczenki z panią Tymoszenko. Odwiedziła mnie polsko-niemiecka para przyjaciół w powrotnej drodze ze Lwowa. Lwowem samym, czy raczej jego zachowanymi konturami, byli oczarowani. Zameldowali mi, że cmentarz Obrońców został bardzo ładnie odtworzony, nawet płaskorzeźba ku czci amerykańskich lotników wróciła, nie ma tylko lwów na postumentach. W mieście natomiast widać biedę i straszliwa przepaść zieje między takimi lokalami jak Grand Hotel czy Georgea lwowską ulicą.

Odwiedził mnie też hiszpański pisarz David Torres, autor wstępu do hiszpańskiego wydania mojej “Prowokacji". “Prowokacja", esej o nieistniejącym dziele na temat Zagłady, które miał napisać uczony niemiecki nazwiskiem Aspernicus, ukazała się najpierw w Niemczech, ale nie miała tam - powiedziałem to Torresowi - ani jednej recenzji. A teraz oglądam otwarcie berlińskiego pomnika ku czci Żydów pomordowanych podczas Holokaustu - i odbywa się ono nadzwyczaj uroczyście.

Uskarżałem się przed Torresem na stosunki panujące dziś w Polsce i na to, że nie ma już żadnych barier dla nieprawości. Uspokajał mnie tłumacząc, że w Hiszpanii jest podobnie; pocieszenie mało skuteczne. Biorę gazetę - telewizji polskiej ze względów zdrowotnych nie oglądam - i od razu na pierwszej stronie nowa afera, generał do aresztu, narkotyki w Centralnym Biurze Śledczym i tak dalej. Przed wojną w polskiej policji nigdy nie zdarzyło się coś takiego. Musi przecież znaleźć się ktoś, kto tych złodziei powsadza - czy to znaczy, że jedna połowa policji wsadzi za kratki drugą połowę?

Czytałem inteligentny artykuł w “Heraldzie", który tłumaczył, że wszystko to jest syndrom posttotalitarny i że społeczeństwo posttotalitarne dzieli się na tych, którzy dążąc do osobistych zysków przy okazji podnoszą gospodarkę, i tych, którzy tylko rabują i kradną, co się da, jakby zupełnie zanikły kryteria moralności. Ludzie szli dzisiaj tłumnie przed naszymi oknami na procesję Bożego Ciała; czy to znaczy, że oni żyją w dwóch oddzielnych światach i że w godzinach wolnych od zajęć religijnych robią zupełnie co innego? Byłoby to dziwaczne i niezrozumiałe. Kiedy młody człowiek wrasta w życie, wierzy oczywiście, że wszystko jest takie, jak mówią i piszą; potem się okazuje, że jest zupełnie inaczej. Ale myśmy utracili elementarne kompasy. Kłamstwa marksistowskie wrzucono do głębokiej jamy, zastąpiła je straszliwa żądza gotówki. Intelektualiści, bardzo nieliczni w Polsce, biczują, owszem, naszą rzeczywistość, ale żaden nie pokazuje dróg wyjścia.

Niemiecka Akademie der Künste zaprosiła mnie na członka zwyczajnego. Upewniwszy się, że będzie to akt czysto formalny, bez żadnych przykrych dla mnie konsekwencji, i że nikt nie będzie się ode mnie niczego domagał, wyraziłem zgodę. W rezultacie otrzymuję bogatą korespondencję; właśnie zaproszono mnie na otwarcie nowego berlińskiego domu Akademii. Nie pojadę oczywiście na to otwarcie ani na żadne wieczory autorskie, ale list otwarł mi oczy na względy, jakimi Akademię darzą władze niemieckie. A równocześnie czytam, że w dawnym Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu gnieździ się zarówno zarząd Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, jak i tak zwany Zlep, czyli neo-Związek Literatów założony w stanie wojennym, oraz PEN Club na dokładkę, i że choć w Polsce mamy ponad trzy tysiące zarejestrowanych pisarzy, ledwie trzydziestu utrzymuje się z pióra. W Niemczech jest jednak inaczej, mimo pięciu milionów bezrobotnych.

Moc polskich młodych literatów, poetów zwłaszcza, żyje jakby odciętych niewidzialnymi murami od Warszawy. Niby ktoś daje jakieś stypendia, ale to krople dżdżu na pustyni. Klepią wszyscy biedę, ale się nie skarżą - i to mi się podoba. Dorota Masłowska wyszła na rynek z nową książką, która nazywa się “Paw królowej". Kawałki jej czytałem w “Lampie"; czy ona mi się podoba, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia, to będzie i tak hit. Powiem ostrożnie, że Masłowska ma talent na pewno, brakuje jej tylko bagażu życiowego czy intelektualnego, który zbiera się przez dziesięciolecia.

Wracając do gości; miałem przedziwną wizytę Anglika, który osiadł w Krakowie i mówi nawet trochę po polsku. Przeczytał mój “Wysoki Zamek", gdzie wspomniałem o lwowskiej cukierni Zaleskiego, i domagał się, bym mu o niej jak najdokładniej opowiedział, ponieważ chce ją opisać na łamach prasy angielskiej. Poznał wnuka właściciela tej cukierni i zdobył serię fotografii obrazujących jej przedwojenną wspaniałość. Oczy wyszły mi na wierzch ze zdziwienia: co może Anglików obchodzić nieistniejąca polska cukiernia, choćby i najwspanialsza? Rozmawialiśmy trochę jak gęś z prosięciem, poruszyła mnie tylko wiadomość, że w lokalu cukierni mieści się dziś McDonald’s.

Takie mam w ostatnich tygodniach wizyty: Hiszpan, Anglik i jeszcze Czech, czyli mój tłumacz z Pragi Pavel Weigel... Przeżyłem też dziwną przygodę związaną z Chinami. Tłumaczą tam teraz dwie moje książki, jedną na Tajwanie, drugą w Pekinie, obie na dialekt mandaryński. I nagle tłumacze zaczęli bombardować mojego sekretarza rozlicznymi pytaniami. Sens niepozornych łacińskich wtrąceń, którymi rutynowo i bez premedytacji faszeruję moje teksty - przecież łacina to belkowanie polskiego języka! - okazał się dla nich niezrozumiały, ponieważ wpływy rzymskie nigdy nie doszły do Państwa Środka i łacina jest dla nich czymś takim, jak dla nas pismo węzełkowe Inków. Trzeba było wyjaśniać najprostsze zwroty i powiedzenia, takie jak argumentum ad hominem czy si duo faciunt idem, non est idem. Nie miałem świadomości, że rozziew między naszymi kulturami jest tak głęboki, zwłaszcza że w obszarze fizyki atomowej Wschód z Zachodem doskonale się porozumiewa. W takich chwilach widać, jak bardzo różnolity jest twór zwany ludzkością, który liczy już sześć i pół miliarda osobników.

Na lekcjach fizyki pokazywano nam takie doświadczenie: bierze się dużą probówkę z wodą i wkłada się do niej kilka kawałków lodu, który pływa po powierzchni. Kiedy się dno tej probówki podgrzeje bunsenowskim palnikiem, woda zaczyna u dołu wrzeć, a u góry dalej jest lód. Lód, a równocześnie wrzątek - podobnie wygląda nasz świat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2005