Like a rolling stone

"How do you feel? wyśpiewał Bob Dylan już na sam koniec koncertu, na bis, późnym wieczorem w sobotę. A wieczór był ciepły i dobry, koncert czysty, ostry rock i blues, bez nostalgii, bez rozpamiętywania dawnych przebojów, do przodu, z ledwie paroma wspomnieniami...

11.06.2008

Czyta się kilka minut

Marek Bieńczyk /
Marek Bieńczyk /

...gdy zatem na koniec Bob wydobył spod kapelusza swoje "Like a rolling stone" i band z hukiem wypuścił ze strun toczące się kamienie, pomyśleliśmy, nagle unosząc z innymi ręce i podskakując jak zające na trampolinie, że może jednak, że ta czystość o zmierzchu przetrwa do wieczora kolejnego, przeniknie nasze szyki, że będziemy czuli się dobrze i że Bob wyśpiewuje nam na pożegnanie tytuł tego tekstu do napisania, że niczym Mata Hari sugeruje coś ze sceny potajemnie, like a rolling stones, tak, pójdziemy ławą jak toczące się kamienie i wytłoczymy to zwycięstwo lub choć wyciśniemy remis. Nazajutrz, po powrocie z ostatnich zakupów tuż przed meczem, zobaczywszy w sklepie tylu ludzi w narodowych koszulkach, wpakowaliśmy do lodówki szampana, między czerwone ze śmiechu pomidory, choć przewidywaliśmy, jak się okazało dokładnie, wynik, co jest powodem nie do chluby, a szybkiej wizyty u psychiatry, i z trzepoczącymi sercami usiedliśmy na kanapie z kieliszkami wina wytrawnego jakościowego w dłoniach. I bęc. Przyszło, prysło, teraz trzeba trzymać się do czwartku aporii, to znaczy nie wiedzieć do końca.

Oczywiście, Niemcy byli lepsi, ale czy przeważył ostatecznie kaprys chwili, czy smutek topiki, odwieczny ponury wzór spotkań polsko-niemieckich? Już w dwóch meczach tego Euro kaprys zdawał się brać górę nad układem sił: niekonieczny karny dla Chorwatów, nieodgwizdany konieczny karny dla Szwajcarów. Czy poszło więc o sekundy, czy o długie trwanie? O spalony (no, jednak) przy pierwszej bramce, pudło Krzynówka w pierwszej minucie (igraszka losu sadysty, który od razu podsuwa wymarzony talerz, wiedząc, że więcej go nie poda), pudło Żurawskiego (którego obecności na boisku, gdyby wturlał tę piłkę do bramki, nie zdołałaby podważyć żadna choroba, żadna cholera połączona z galopującą gruźlicą). Czy raczej nic by nie pomogło, Niemcy i tak walnęliby bramkę, jeśli nie ze spalonego, to z innej pozycji w innej minucie? Aczkolwiek wyższość miłych kolesiów zza Odry była wyraźna, ich obecność na scenie mocniejsza, w rozwoju wypadków i niektórych dokonaniach naszej ekipy można się dopatrzyć pewnych podstaw do owej aporii, czyli niewielkiej choćby nadziei na nadchodzący mecz lub dwa.

W grze Polaków widać było bardzo wyraziście nagi kościec scenariusza, tak zwanych założeń taktycznych. Przypominało to spektakl aktorów nieszekspirowskich w rolach szekspirowskich. Trzymali się bardzo blisko wyznaczonej i uwewnętrznionej roli, ruchów scenicznych, lecz nie umieli nadać im autentycznego życia, otulić kośćca ciałem, recytować z ciała, a nie z pamięci. Poruszali się zbyt dokładnie w swoich powinnościach, nie przetworzyli próby w premierę, nie nadali jej realności.

To, co istotne w tym meczu, wydarzyło się, jak wiemy, na początku. Wtedy straciliśmy bramkę, ale wtedy też mogliśmy ją naprawdę strzelić. Choć w drugiej połowie siedzieliśmy sporo pod niemieckim polem karnym, choć Roger właściwie nie miał złej zagrywki, a parokrotne okiwanie lewego obrońcy na dwóch metrach było nowym od czasów Gadochy miniwyczynem w dziejach spotkań polsko-niemieckich, to mimo wszystko ta część meczu wydawała się czymś bardziej estetycznym niż realnym. Właśnie: próbą scenariusza, a nie prawdziwym spektaklem. Dlatego oglądaliśmy ją bez prawdziwych emocji, z gorączką, owszem, lecz bez poczucia uczestnictwa w niepowtarzalnym wydarzeniu.

Beenhakker, i chwała mu za to, zachował się jak artysta, może za bardzo jak artysta. To znaczy napisał sztukę dla polskiego futbolu nową, zwłaszcza w jego konfrontacjach z Niemcami i z Anglikami. Wykraczającą poza jego przyzwyczajenia z ostatniego ćwierćwiecza. Poza jego sławetne kłamstwo o polskiej specjalności, jaką jest rzekomo gra z kontrataku, wyprowadzana z głębokiej defensywy. Zrozumiał, że jest to tylko kokieteria umierających. Że boiskowa partyzantka ostatecznie nie popłaca; przynieść może wygrane bitewki (albo piękne agonie, jak w Dortmundzie), ale nie prawdziwe zwycięstwa. Że jest to w ogóle (dopowiadam) wariant polskiej historiozofii, który się nie sprawdza.

Na razie skonaliśmy, lecz może lepiej, że właśnie nie tak pięknie i heroicznie, a, po prostu, normalnie, ze zwykłej gorszości. Pozostaje jeszcze dać tym uwagom tytuł, lecz niech będzie to już tytuł tekstu o meczu z Austrią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej