Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Obawy niektórych generałów budzi wprawdzie wypowiedzenie wojny USA po japońskim ataku na Pearl Harbour, ale to chyba niepokój przesadny, skoro na Dalekim Wschodzie Japończycy idą od zwycięstwa do zwycięstwa, a nieprzygotowana do wojny Ameryka ma mniej czołgów niż Polska w 1939 r. W samych Niemczech nastroje są dobre: wojna nie wydaje się uciążliwa, płace w przemyśle rosną, bezrobocia nie ma, rozbudowuje się narodowo-socjalistyczne państwo opiekuńcze.
Panowaniu “Tysiącletniej Rzeszy" nie zagraża nikt i nic.
W taki zimowy dzień 1942 r. do “bloku księżowskiego" w Dachau (to w tym obozie koncentracyjnym przebywa najwięcej aresztowanych kapłanów) wkracza SS-man i wywołuje więźnia numer 25487. Więzień wstaje, ubiera regulaminową obozową czapkę. Żegnają go modlitwy współtowarzyszy, przekonanych, że idzie na śmierć - jeśli nie szybką, od kuli czy na szubienicy, to powolną, np. podczas eksperymentów pseudomedycznych. Ale stanie się inaczej. Więzień nr 25487 na kilka dni przestanie być numerem i znowu będzie Henri Kremerem, księdzem katolickim, w przeszłości znanym publicystą. Jego “przepustka" z obozu (“urlop", jak powie gestapowiec) do rodzinnego Luksemburga ma trwać dziewięć dni.
W ciągu tych dziewięciu dni ks. Kremer musi dokonać wyboru: albo pójdzie na współpracę z władzami i pomoże w rozbijaniu od wewnątrz Kościoła w Niemczech (Luksemburg jest częścią Rzeszy), albo wróci do obozu, przy czym skutki decyzji odmownej poniesie także jego rodzina. Jest jeszcze jedno wyjście: Kremer ma możliwość ucieczki do Szwajcarii. Ale wie, że jeśli ucieknie, zginąć mogą jego towarzysze z “baraku księżowskiego".
Ks. Kremer, bohater filmu Volkera Schlöndorffa, istniał naprawdę. Nazywał się Jean Bernard. Naprawdę dostał “przepustkę" z Dachau i propozycję współpracy. W zamyśle władz nazistowskich miał stać się elementem ich polityki wobec Kościoła i Watykanu.
Dla nazistów Kościół katolicki i Stolica Apostolska stanowiły bowiem pewien problem, choć głównie natury taktycznej. Strategia była jasna: w dłuższej perspektywie wszystkie Kościoły w III Rzeszy miały zostać sprowadzone do podobnej roli jak Cerkiew prawosławna w ZSRR - instytucji podległej i kontrolowanej, kierowanej przez ludzi uległych władzy. Problemem dla nazistów było tylko pytanie, jaką drogą dojść do takiego celu?
W sytuacji, gdy ok. 60 proc. Niemców deklarowało przynależność do którejś ze wspólnot ewangelickich, a ok. 30 proc. do Kościoła rzymskokatolickiego, wywołanie otwartej wojny z religią i z Kościołami, a także z Watykanem, nie leżało w interesie władz Rzeszy. Zwłaszcza, że trwała wojna i niektórzy nazistowscy przywódcy mieli nadzieję, że uda się pozyskać przynajmniej część hierarchii obu wyznań - a może nawet papieża Piusa XII - do taktycznego sojuszu: “krucjaty" przeciw bezbożnym bolszewikom.
Polityka władz Rzeszy wobec niemieckich Kościołów (na terenie okupowanej Polski sytuacja była już zupełnie odmienna) oscylowała zatem między dwoma biegunami: próbami pozyskania ich dla swych celów z jednej strony oraz otwartą wrogością i represjami wobec niepokornych duchownych z drugiej.
Wobec ewangelików naziści podjęli nawet próbę utworzenia propaństwowego “Kościoła Rzeszy" (evangelische Reichskirche), z własnym “biskupem Rzeszy" (Reichsbischof); próba udała się tylko częściowo. Z kolei w działaniach podejmowanych wobec niemieckich katolików - którzy w odróżnieniu od ewangelików (podzielonych na kilkanaście osobnych Kościołów) byli częścią Kościoła powszechnego - naziści musieli uwzględniać stanowisko Watykanu.
Sytuacją idealną z ich punktu widzenia byłoby zatem zebranie choćby niewielkiej grupy wiarygodnych niemieckich księży, którzy, przykładowo, wystąpiliby publicznie z memorandum popierającym politykę III Rzeszy. Wbijając tym samym “klin między niemiecki Kościół a Watykan" - jak powiedział otwarcie funkcjonariusz Gestapo w lutowy dzień 1942 r. księdzu Kremerowi, gdy położył przed nim pióro i czystą kartkę papieru...