Krótka historia destabilizacji

Płynące z Ukrainy obrazy zwiastują nieodwołalny koniec rzeczywistości, którą znaliśmy i w której przynajmniej część z nas czuła się bezpiecznie. Ład oparty na liberalnej wizji społecznego porządku zachwiał się w posadach.

28.02.2022

Czyta się kilka minut

Times Square w Nowym Jorku. / JOSHUA EARLE / UNSPLASH
Times Square w Nowym Jorku. / JOSHUA EARLE / UNSPLASH

Według oficjalnej wersji zdarzeń, 11 września 2001 r. o godz. 7.59 czasu nowojorskiego, boeing 767 wystartował z lotniska w Bostonie i dokładnie czterdzieści minut później uderzył w północną wieżę World Trade Center. Po kwadransie drugi boeing, który także wystartował z bostońskiego Logan International Airport, wbił się w wieżę południową. Północna zawaliła się o 9.59, południowa natomiast o 10.28.

Istnieje jednak także wersja alternatywna, w myśl której wszystko potoczyło się (czy raczej toczy) zupełnie inaczej. Wedle tej drugiej interpretacji, oba samoloty uderzały w wieże WTC tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy, miliony, a nawet miliardy razy, wieże zaś z tą samą częstotliwością ulegały zniszczeniu. Co więcej: to się wciąż, bezustannie, codziennie wydarza. W każdej minucie, również w tej, w której powstaje niniejsze zdanie, oraz w tej, w której jest czytane. Samoloty uderzają w wieże, wieże się zapadają. A potem wszystko zaczyna się na nowo.


ATAK NA UKRAINĘ | CZYTAJ NA BIEŻĄCO W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Wbrew pozorom, nie jest to żadna egzotyczna teoria spiskowa, głosząca na przykład, że istnieje niezliczona ilość światów alternatywnych kontrolowanych przez jakieś tajne organizacje i że stąd się właśnie bierze upiorna powtarzalność zamachów 9/11. Nic z tych rzeczy, to po prostu dość oczywista konstatacja, że rozwój technologii informacyjnych gruntownie przemodelował nie tylko architekturę świata, w którym żyjemy, ale także nasz sposób jego doświadczania. Radykalna innowacyjność (entuzjaści tego pojęcia powinni pamiętać, że jest moralnie dwuznaczne) ataku na Amerykę w 2001 r. polegała nie tylko na tym, że do jego realizacji zastosowano środki wcześniej nieużywane, czyli potężne pasażerskie samoloty. W istocie znacznie intensywniejsza jakościowa zmiana dokonała się w warstwie masowej percepcji. Obrazy upadających wież, zapętlane permanentnie w kanałach przez 24 godziny nadających informacje, wywoływały podprogowe wrażenie, jakby wraz z tym monumentalnym pomnikiem kapitalizmu destrukcji ulegała także konwencjonalna, linearna struktura czasu. Jakby zanikał naturalny porządek zdarzeń, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są wprawdzie płynne – bo przechodzą w siebie nawzajem – ale zarazem w oczywisty sposób rozróżnialne, granice pomiędzy nimi pozostają bowiem wyraźnie zaznaczone.

A przecież dwadzieścia jeden lat temu rozwijający się dopiero internet nie przypominał nawet w ułamku dzisiejszej globalnej sieci, oplatającej szczelnie każdy bodaj centymetr ludzkiego życia. Dwadzieścia jeden lat temu można było wyłączyć telewizor i z ulgą powrócić do oswojonej czasoprzestrzeni. Dzisiaj, w epoce ekspansji smartfonów i mediów społecznościowych, nie ma już takiej możliwości, a w każdym razie jest ona poważnie ograniczona.

Jeden z najciekawszych współczesnych medioznawców, amerykański teoretyk Douglas Rushkoff, ukuł nawet specjalny termin dla tej szczególnej kondycji generowanej przez rozwój technologii cyfrowych: szok teraźniejszości. Za sprawą podłużnych urządzeń z wielofunkcyjnymi wyświetlaczami nastąpiła bezprecedensowa kondensacja czasu. Wszystko wydarza się tu i teraz. Cokolwiek zaistniało w wirtualnym polu, będzie, w zależności od tego, co postanowią algorytmy, powracać w nieskończoność. Nie ma ucieczki, nie ma wyjścia. W tego rodzaju warunkach monstrualnemu przeciążeniu – jak się nietrudno domyślić – ulegają nie tylko procesory, wciąż zastępowane bardziej wydajnymi modelami, ale także, a może przede wszystkim nasze umysły i emocje.

Koniec końca historii

Dziś, w takim wirtualnym zwielokrotnieniu, płyną do nas z Ukrainy wstrząsające obrazy i informacje zwiastujące nieodwołalny koniec rzeczywistości, którą znaliśmy i w której – pomimo ewidentnych mankamentów – przynajmniej część z nas czuła się względnie bezpiecznie.

Pierwszym akordem głębokich transformacji, które wydarzyły się w zachodnim świecie w ciągu ostatnich dwóch dekad – a których kolejnym etapem stała się rosyjska ­inwazja na Ukrainę – były właśnie ataki na WTC. Kiedy ów akord ­wybrzmiewał, Ameryka cieszyła się niekwestionowaną ­pozycją światowego lidera, Rosja wydawała się całkiem niegroźna, Chiny były państwem na dorobku, a Unia Europejska przygotowywała się do rozszerzenia granic między innymi o państwa z byłego bloku sowieckiego. Wciąż aktualnie brzmiała słynna diagnoza Francisa Fukuyamy o „końcu historii”. Zdecydowanie bardziej zniuansowana, niż by to sugerowała tytułowa fraza jego głośnego dzieła, niemniej z ducha optymistyczna, radośnie zwiastująca finał żmudnego procesu poszukiwania ustroju najlepszego z możliwych. O globalnym ociepleniu, owszem, rozmawiano, niemniej w powszechnej świadomości dominowało przekonanie, że po pierwsze poradzimy sobie z jego skutkami, a po drugie, że problem jest wciąż gdzieś hen, daleko za horyzontem tego, co widoczne.


Tadeusz Iwański: Oto jak prezydent Ukrainy przestał być sympatycznym Wową z medialnym uśmiechem, a stał się coraz bardziej pochmurnym i zmęczonym – ale także zdecydowanym – liderem Ukrainy.


Zawalenie się wież WTC było więc symbolicznym końcem „końca historii”, fundamentalną rewizją i reorganizacją wyobrażenia o dziejowej teleologii, która przywieść nas miała do punktu szczęśliwej niezmienności. Zamachy 9/11 odsłoniły także istnienie potężnych sił, kłębiących się gdzieś za symbolicznym murem okalającym zachodnią cywilizację, które znalazły wreszcie metodę, żeby ów pozornie nienaruszalny mur rozszczelnić. Sił nieprzyjaznych, wściekłych, mających mniej lub bardziej zasadne żale, gotowych wszakże na działania, których radykalizmu nie jest w stanie utemperować nawet instynkt samozachowawczy. Czyli ten psychologiczny bezpiecznik, który przez półwiecze zimnej wojny stanowił dla obu zwaśnionych stron niepodważalne gwarancje istnienia.

Fantomowe fundamenty

Pomimo tego, przynajmniej nam, mieszkankom i mieszkańcom Europy Środkowo-Wschodniej, wydawało się wówczas, że Stany Zjednoczone, choć upokorzone tym krwawym spektaklem odtwarzanym wciąż na nowo we wszystkich mediach świata, już za moment odzyskają kontenans i pozycję niekwestionowanego lidera. Być może zbyt mocno zaangażowani byliśmy w celebrowanie zbliżającego się akcesu do Zjednoczonej Europy (co wydarzyło się niecałe trzy lata ­później), żeby zwracać nadmierną uwagę na sygnały z tła świadczące, że globalnie realizują się zupełnie inne scenariusze.

Również kryzys finansowy w latach 2007-2008 dotknął nas tylko pośrednio i z pewnym opóźnieniem. Co nie zmienia faktu, że dla reszty zachodniego świata była to kolejna intensywna destabilizacja, zdecydowanie bardziej głębinowa i brzemienna w skutki aniżeli fiasko „wojny z terroryzmem” i postępujące za tym ograniczanie swobód obywatelskich w zamian za obietnicę bezpieczeństwa. Okazało się wówczas, że pod podszewką pozornie trwałych instytucji, mających teoretycznie dbać o społeczny dobrostan, pomnażać wspólny majątek i pracować na rzecz lepszej przyszłości, toczy się gra o zupełnie inne stawki. Okazało się także, że cała ta budowla, na której przywykliśmy polegać, budowla będąca warunkiem możliwości myślenia o lepszym jutrze, ba, o jakimkolwiek jutrze, może w krótkim czasie runąć, bo jej fundamenty składają się z fantomowej materii. W odróżnieniu od wcześniejszych kryzysów tego rodzaju – co diagnozował w jednym z esejów opublikowanych w tamtym czasie Zygmunt Bauman – ten najświeższy cechował się absolutną bezalternatywnością. Wszystkie inne modele zostały już wypróbowane – i nie zadziałały. Nie było więc czym zastąpić niewydolnej machiny, nie istniała żadna nieprzetestowana dotąd ewentualność.


Wojciech Konończuk: Walka Ukraińców o wolność jest walką nas wszystkich


Poczucie rozczarowania, zakleszczenia i domknięcia, a na dodatek anihilacji wyobrażeń o lepszej (czy w ogóle jakiejkolwiek możliwej) przyszłości, wzmocniły jeszcze rządowe gwarancje dla banków połączone z utrzymaniem systemowego status quo. Podporządkowane logice zysku za wszelką cenę rynki – a zatem główne siły kształtujące strukturę naszego świata – nie tylko nie zmodyfikowały pod wpływem kryzysu swojej hierarchii wartości, ale wręcz jeszcze mocniej pracować zaczęły na rzecz dotychczasowego paradygmatu.

Szok teraźniejszości

Diagnoza, że to właśnie w odległych konsekwencjach tamtego kolapsu – przede wszystkim kolapsu zaufania do polityczno-biznesowych elit i instytucji – należy poszukiwać źródeł późniejszej ekspansji prawicowego populizmu i stopniowego demontażu liberalnej demokracji, nie jest jakoś szczególnie oryginalna. Dodajmy jednak do tego wspomniany „szok teraźniejszości”: postępującą komercjalizację sieci, rozwijające się media społecznościowe, masową dostępność smartfonów, a więc internetu, pod ręką, przez 24 godziny na dobę. I coraz śmielej sobie poczynające ­algorytmy, mające jeden cel – jak najdłużej utrzymać naszą uwagę przy urządzeniu. Co za tym idzie – rozszczepianie się społecznego uniwersum na coraz bardziej skonfliktowane grupy i grupki konsolidujące się wokół tożsamościowych totemów. ­Dalej – ­będące tego konsekwencją wojny światopoglądowe, ­rosnące po wszystkich stronach licznie porozstawianych barykad przekonanie, że tylko tutaj, tylko „u nas” jest dobro i prawda, wszędzie indziej natomiast królują zło i kłamstwo.

Co mamy w efekcie? Kompletną atrofię debaty, zamianę rozmowy na perswazję, a wymiany myśli na impetyczne reprodukowanie własnego stanowiska. Bez żadnej uważności na innego, który staje się już tylko wirtualnym awatarem uosabiającym wszystko, co wrogie i zagrażające.

Równolegle z tymi procesami – których opis zająć mógłby opasłe tomy, zresztą już je zajmuje, przykładem choćby książki Rushkoffa albo „Wiek kapitalizmu inwigilacji” Shoshany Zuboff – tektoniczne płyty globalnej polityki ulegały dyskretnemu, ale zdecydowanemu przemieszczeniu. Ameryka wycofywała się stopniowo z roli światowego lidera, Chiny metodycznie realizowały plan zajęcia jej miejsca, Rosja zaś pielęgnowała sen o dominacji i potędze, starając się zarazem stopniowo wcielać go w życie, „rozpoznawać bojem”, na co można sobie w danej chwili pozwolić: a to w Gruzji, a to na Krymie.

Wybór Trumpa na prezydenta USA stał się symboliczną ekspresją chaosu, jaki w pewnym momencie ogarnął zachodni świat. Pandemia koronawirusa natomiast, która wybuchła kilka lat później, zadziałała niczym klasyczne serum prawdy: gwałtownie wydobyła na powierzchnię wszystkie starannie zakrywane aspekty współczesności. Na nowo przypomniała to, co kilkanaście lat wcześniej ujawnił kryzys: reguły tego świata napisane zostały przez bogatych i potężnych dla bogatych i potężnych. Zysk jest wartością najwyższą, przed którą skłonić czoło muszą nawet takie deklaratywnie priorytetowe wartości, jak choćby życie i zdrowie najstarszych i najsłabszych. Prawo silniejszego wciąż obowiązuje na wielu obszarach tak zwanego cywilizowanego świata.

Czas apokalipsy

Już tylko to, co powyżej, w zupełności wystarczyłoby, żeby zrozumieć, skąd wzięły się gwałtownie ekspandujące w ostatnich latach fantazje apokaliptyczne. Jest to skądinąd jedna z naturalnych konsekwencji szoku teraźniejszości. Załamanie się tradycyjnego porządku następstwa, rozmontowanie linearnego sposobu doświadczania czasu wprowadza konfuzję i poczucie przeciążenia, które stają się w końcu nie do wytrzymania. Wizja apokalipsy – bogato i różnorodnie opracowywana od dawna przez popkulturę – paradoksalnie niesie ze sobą nie tylko pożogę, ale również obietnicę wyzwolenia. Jest wszak – rzecz ujmując z jeszcze innej strony – ekstatycznym porzuceniem tego wszystkiego, co przytłaczające i paraliżujące: uwikłania w kredyty, bezrobocia, biedy, dojmującej niepewności, braku perspektyw, poczucia upokorzenia, niższości i krzykliwej niesprawiedliwości systemu społecznego premiującego bogatych i silnych.

Coraz wyraźniej obecna w powszechnej świadomości wiedza o zbliżających się konsekwencjach kryzysu klimatycznego – choć nauka mówi tu o procesach stopniowych, a nie punktowych – doskonale zsynchronizowała się w zbiorowej wyobraźni właśnie z apokaliptycznym fantazmatem. Wbrew temu, do czego starają się nas przekonać twórcy filmu „Nie patrz w górę” – apokalipsa wylewa się wprost z mediów społecznościowych, serwisów streamingowych, portali prasowych i księgarskich półek.

I znowu – atmosferę schyłku wzmacnia szok teraźniejszości. Dojmująco realne, wytworzone przy pomocy najnowocześniejszych komputerów obrazy globalnej zagłady powracają do nas zapętlone w nieskończonej teraźniejszości na ekranach smartfonów i laptopów. Ziemia – a wraz z nią cała ludzkość – niszczeje raz po raz trawiona ogniem albo rozjuszonym oceanem występującym z brzegów. W filmach i serialach na miejsce dzisiejszego świata wkraczają postapokaliptyczne neoplemienne wspólnoty oparte wyłącznie na przemocy.

W zalewie fake newsów, propagandy emitowanej przez najrozmaitsze ośrodki wpływu, teorii spiskowych i komercyjnych reklam udających rzetelne materiały informacyjne znika nasza zdolność rozróżniania tego, co rzeczywiste, od tego, co za rzeczywistość podstawione. Znika poczucie stabilności i przewidywalności, konieczne, żeby trwała struktura społeczna, a zatem żeby nie doszło do wojny wszystkich ze wszystkimi.

A więc wojna

Tymczasem na wskroś cyniczne i pragmatyczne mocarstwo – teza o szaleństwie Putina jest bowiem raczej wyrazem naszej bezradności w uznaniu, że ktoś może otwarcie zachowywać się w ten sposób – realizuje krok po kroku, metodycznie, swój plan poszerzania pola wpływu. Słowo „wojna”, nawet po atakach na WTC traktowane przez długi czas niczym relikt dawnej, ciemnej przeszłości, jest dziś odmieniane na wszystkie możliwe sposoby we wszystkich możliwych mediach. Nie tylko zresztą odmieniane – wydarza się nieustannie tu i teraz, kiedy na ekranach naszych smartfonów i laptopów wciąż od nowa mkną opancerzone rosyjskie wozy i czołgi, a dziwnie wzdychający Władimir Putin wygłasza kolejną mowę złożoną z półprawd i kłamstw po to tylko, żeby propagandowo uzasadnić pogwałcenie wszystkich reguł cywilizowanego świata.

Bez wątpienia dwie dekady wystarczyły, żeby rzeczywistość stała się całkowicie nieprzewidywalna i niepewna. Ład oparty na liberalnej wizji społecznego porządku wydaje się chwiać w posadach. Nadchodzi wielka reorganizacja. Widoma niezdolność Zachodu do zapobiegnięcia przemocowemu łamaniu ustaleń, których gwarantem sam się uczynił – czego nie przykryją przecież powierzchniowe ruchy w postaci spóźnionych sankcji i strzelistej retoryki – zwiastuje niestety, że faktyczny demontaż Ukrainy jako niezależnego państwa to dopiero początek.

Czym będzie ta wojna w epoce cyfrowego kapitalizmu, mediów społecznościowych i szoku teraźniejszości? Jak oddziała na zbiorową wyobraźnię, jak wpłynie na nasze relacje, przeżycia, lęki, obawy, fantazje i sny? Już dzisiaj – jak twierdzą P.W. Singer i Emerson T. Brooking w pasjonującej książce „LikeWar. The Weaponization of Social Media” – świat wirtualny jest terenem działań zbrojnych realizowanych innymi instrumentami. Wojna ogarnia zatem nas wszystkich, wszyscy stajemy się obiektem wojennej agresji. Apokaliptyczne emocje, dezinformacja, pogłębiające się antagonizmy – to tylko niektóre jakości używane w służbie wojennej ekspansji, której dokonuje się dzisiaj nie wyłącznie, a nawet nie przede wszystkim przy użyciu pojazdów opancerzonych i maszerujących armii.

Istnieje cały szereg badań pokazujących, jak drastyczny wpływ na psychiczny dobrostan – a co za tym idzie: na pozostałe obszary życia – ma wojna rozgrywająca się w bezpośredniej bliskości (cóż to znaczy w epoce wirtualnej?). Zaburzenia lękowe, PTSD i depresja to nieodłączne składowe wojennego i postwojennego krajobrazu – mówi o tym choćby duży raport „Mental health consequences of war” opublikowany w lutym 2006 r. na łamach „World Psychiatry”. Wszystkie te badania dotyczą jednak świata, w którym istniało jeszcze klasyczne czasowe następstwo, a granica pomiędzy tym, co realne, a tym, co wyobrażone, była wyraźnie zaznaczona. Dzisiaj te parametry już nie obowiązują.

Witajcie więc w epoce radykalnej nieprzewidywalności, o której jak na razie można powiedzieć tylko tyle, że nie jesteśmy na jej nadejście w żadnym razie przygotowani. I nie mamy pojęcia, co nas czeka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista i filozof, znany m.in. z anteny Radia TOK FM, gdzie prowadzi w soboty Sobotni Magazyn Radia TOK FM, Godzinę filozofów i Kwadrans Filozofa, autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata” oraz „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2022