Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W minionym tygodniu armia północnokoreańska wystrzeliła 170 pocisków na południowokoreańską wyspę Jeonpjong (Północ rości sobie do niej pretensje), zabijając dwóch żołnierzy i dwóch cywilów. Wybuchła panika. Strona południowokoreańska odpowiedziała ogniem artyleryjskim. Mieszkańcy Południa zdają się być bardziej spokojni od polityków. "Jesteśmy przyzwyczajeni do prowokacji, to rytuał, Północ musi co jakiś czas pokazać pazury, to syn Kim Dżong Ila, namaszczony już przez ojca na następcę, pręży muskuły" - takie głosy słychać z Seulu.
Ale sytuacja wygląda nieco bardziej skomplikowanie. Także w ostatnim tygodniu na Morzu Żółtym zaczęły się największe od 1953 r. manewry morskie sił USA i Południa. Bierze w nich udział lotniskowiec "George Washington" z 75 samolotami na pokładzie - czytelny znak, że Stany nie mają zamiaru ugiąć się przed szantażem Północy. Politycy i wojskowi obu Korei straszą się więc nawzajem, a Chiny, najpoważniejszy gracz w regionie, proponują konsultacje w ramach tzw. szóstki (obie Koree, USA, Japonia, Rosja i Chiny). Większość ekspertów uważa, że do eskalacji nie dojdzie: że Północ co jakiś czas będzie prowokować Południe, choćby w celu wymuszenia pomocy gospodarczej, USA będą demonstrować siłę, a Chiny pozostaną w roli mediatora. Tylko czy da się prowadzić pragmatyczną politykę wobec paranoicznego reżimu?