Koniec celebry, nie koniec nadziei

Amerykanie wierzą, że Barack Obama przywróci prosperitę gospodarczą. Polaków w równym stopniu powinna interesować przyszłość przywództwa amerykańskiego na świecie.

21.01.2009

Czyta się kilka minut

Jeśli ktoś miał nadzieję na inspirujące słowa w przemówieniu inauguracyjnym nowego amerykańskiego prezydenta, to - jak zwykle - nie zawiódł się. Obama potwierdził raz jeszcze, że jest utalentowanym mówcą, ale także, że ma niezwykłą cechę łączenia w sobie sprzeczności. Tę ostatnią potwierdza już jego okres "urzędowania" jako prezydenta-elekta, gdy zaprosił do swej administracji zagorzałych Demokratów (np. na szefa swojej kancelarii), ale też Republikanina, szefa resortu obrony z administracji Busha; w przemówieniu zaś połączył podniosłe słowa o ideałach i wartościach z dość konkretnymi kwestiami, jak odchodzenie od ropy jako źródła energii. Brzemię trudności, z którymi musi się zmierzyć Ameryka jest - zdaniem Obamy - do podźwignięcia, ale nie tylko przez nowe władze, lecz przez wszystkich Amerykanów. Barack Obama, jak mało kto, jest wiarygodny w tym wezwaniu do wspólnego wysiłku i pracy.

Silne karty Obamy

Jeśli w George’u Bushu ogniskują się - w dużym uproszczeniu - wyobrażenia o Ameryki konserwatywnej i prowincjonalnej, a w polityce dogmatycznej, to Obama jest twarzą Ameryki otwartej i nowoczesnej, a w polityce - pragmatycznej. Tak jak w Polsce hasło IV Rzeczypospolitej (a szerzej rewolucji konserwatywnej) skompromitowały rządy PiS, tak światopogląd amerykańskich neokonserwatystów nie wytrzymał próby pod wpływem klęski tego, jak wizję dobrobytu i pokoju realizowano w Iraku. Ale na tym analogie między ruchem konserwatywnym w Ameryce i Polsce chyba się kończą. Amerykańscy Republikanie są formacją co prawda po przejściach, ale jednak samokrytyczną, a także na tyle pojemną, że mieści się w niej i były wiceprezydent Dick Cheney, i John McCain, którego wieloletni krytyczny stosunek do Busha był powszechnie znany. Gdyby nie potężny kryzys finansowy (a obecnie gospodarczy) republikański kandydat mógł w listopadzie ubiegłego roku z powodzeniem zagrozić elekcji Baracka Obamy.

Faktem jest jednak, że objęciu urzędu przez Baracka Obamę towarzyszy tak duże poparcie społeczne (także wywołane obecną niechęcią do Republikanów), że prawdopodobnie trudno będzie komukolwiek zmierzyć się z nim nawet w następnych wyborach. Na korzyść Obamy zostanie przecież policzony każdy wzrost gospodarczy, który nastąpi po kryzysie, i to niezależnie od tego, na ile przyczynią się do ozdrowienia gospodarki działania obecnej administracji.

Jest co prawda faktem, że Obama stoi przed wielkimi wyzwaniami, ale też - nie umniejszając wyjątkowości obecnej sytuacji -  nie jest tak, że nie można szukać żadnych paraleli między położeniem obecnego prezydenta, a niektórych jego poprzedników (np. prezydenta Nixona czy Reagana). Ma natomiast Obama atut, który nie jest dany każdemu amerykańskiemu prezydentowi, tj. przyjazny sobie Kongres. Jest to na tyle dar, co zadanie, bo z historii wielu krajów, także Polski, wynika, że tzw. kohabitacja bywa niekiedy łatwiejsza od trudności z własnymi kolegami partyjnymi (z którymi np. łączy prezydenta "szorstka przyjaźń"). Obama przekonał się w ostatnich tygodniach, że nie tylko republikańscy, ale też demokratyczni kongresmeni zaczęli odmawiać podpisywania się pod planami gospodarczymi swojego prezydenta-elekta. Trzeba zaś pamiętać, że to właśnie te plany są dziś dla Obamy priorytetem, a nie sprawy zagraniczne.

Ameryka skupiona na sobie

Szczególnie u szczytu swojej potęgi w latach dziewiećdziesiątych Ameryka była krytykowana za nadmierny interwencjonizm za granicą, i wielu nie chciało, by odgrywała rolę stróża światowego porządku. Wobec obecnych wyzwań gospodarczych istnieje prawdopodobieństwo, że ten postulat może przynajmniej częściowo się spełnić. Zmiana ekipy rządzącej następuje w Stanach, tak jak i w większości krajów świata, zazwyczaj z powodu niezadowolenia elektoratu nie z polityki zagranicznej, lecz polityki wewnętrznej, najczęściej kondycji gospodarki. Wyborcy amerykańscy chcą w trudnych czasach prezydenta zaangażowanego w sprawy codziennego człowieka, a nie geopolityki.

Tak było na przykład, gdy w listopadzie 1992 roku zwycięstwo w wyborach odniósł Bill Clinton, który przedstawiał się jako człowiek dbający o dobro zwykłego obywatela przez pryzmat gospodarki, i istotnie przede wszystkim tak jest pamiętany przez większość elektoratu. Ale Bill Clinton stał się również z czasem prezydentem ogromnie zaangażowanym w sprawy międzynarodowe, w tym w procesy pokojowe na Bliskim Wschodzie i w Irlandii Północnej - w obydwu przypadkach kładąc na szali własny autorytet. Jego interwencje militarne na Bałkanach i historyczna decyzja o rozszerzeniu NATO poszerzyły zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w sprawy Europy.

Podobnie jak Bill Clinton, także George W. Bush zaczynał prezydenturę z niewielką wiedzą i doświadczeniem w sprawach zagranicznych. I podobnie jak Bush ewoluował w kierunku "interwencjonisty" i globalnego policjanta. Dziś wiadomo, jak bardzo podzielił światową i amerykańską opinię publiczną w trakcie dwóch interwencji, ale mało kto pamięta, że hasłem jego i Condoleezy Rice (wówczas doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego) była na początku ich pierwszej kadencji powściągliwość (sic!).

Możemy spodziewać się, że z powodu powagi sytuacji ekonomicznej w kraju, Obama będzie chciał się skupić przede wszystkim na sprawach wewnętrznych. Ale przynajmniej niektóre jego słowa w przemówieniu inauguracyjnym dowodzą, że mówił również do reszty świata. Obama powiedział m.in., że Ameryka jest przyjacielem każdego na świecie, kto pragnie pokoju i godności. Po raz kolejny też (uczynił to w przemówieniu w dniu zwycięskich wyborów) zapowiedział jej zwycięstwo w wojnie z terrorystami; zwrócił się również z pozdrowieniem do świata muzułmańskiego zapowiadając nowe otwarcie.

I to właśnie część świata islamu, a ściślej region Bliskiego Wschodu, będzie stanowić wielkie wyzwanie zagraniczne nowego prezydenta. Z przebiegu konfliktu palestyńsko-izraelskiego w ostatnich tygodniach wynika, jak bardzo nawet działania zbrojne są tam uwarunkowane kalendarzem politycznym na drugim końcu świata. Nie jest przypadkiem, że Izraelczycy przeprowadzili akcję zbrojną w strefie Gazy podczas amerykańskiego "bezkrólewia", a zawieszenie broni nastąpiło kilka dni przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta USA.

Brzemię każdego prezydenta

Nie ulega wątpliwości, że złą opinię Ameryki na Bliskim Wschodzie potęgują w ostatnich latach szczególnie dwie kwestie: poparcie Ameryki dla Izraela oraz interwencja w Iraku. W przypadku tego drugiego konfliktu sytuacja stopniowo się poprawia - Irak nie jest co prawda oazą spokoju, ale jest krajem coraz bezpieczniejszym, w którym maleje liczba ataków terrorystycznych i który ma przynajmmniej szansę na stabilizację nawet, jeśli Irakijczycy zostaną pozostawieni sami sobie.

Inaczej ma się sprawa z zaangażowaniem w sprawy Izraela i Palestyny. Poparcie USA dla Izraela jest kamieniem węgielnym amerykańskiej polityki zagranicznej w regionie i nie może ulec zmianie. Ale z niepokojem należy patrzeć na bezwarunkowe poparcie dla wszystkich działań rządu izraelskiego, z czym właśnie mieliśmy do czynienia za prezydentury George’a Busha.

Taka wyraźnie ideologiczna postawa podważyła pozycję Stanów Zjednoczonych jako wiarygodnego pośrednika, która ma pewien dystans do obu stron konfliktu (co nie zmienia jego sojuszniczej roli w stosunku do Izraela). W oczach świata arabskiego i muzułmańskiego nieograniczone poparcie dla nadmiernie opresyjnych metod Izraela (mającego miażdżącą przewagę nad sąsiadem) w walce o zapewnienie sobie bezpieczeństwa jest źródłem poczucia upokorzenia i - co najmniej - niechęci do USA. Co więcej traci na tym amerykańska możliwość wpływania na bieg wypadków.

Trzeba oczywiście pamiętać, że to za czasów George’a Busha i rządów Ariela Szarona publicznie ogłoszono, że celem polityki USA oraz Izraela jest stworzenie państwa palestyńskiego. Tym niemniej cel ten wydaje się oddalać w przypadku, gdy zmasowany atak Izraela powoduje znacznie liczniejsze ofiary wśród arabskiej ludności cywilnej niż wśród członków Hamasu. O ile krótkoterminowe korzyści, które odniósł Izrael w wyniku niszczenia siatki terrorystycznej dają się uzasadnić i zrozumieć, o tyle strat na taką skalę wśród ludności  cywilnej nie da się wiarygodnie uzasadnić jako proporcjonalnych. Szkody w wizerunku Izraela i USA w regionie i na świecie są  w tym konteście niewspółmierne.

Nawet jeśli w obecnej sytuacji dualizmu władzy na terenie Palestyny (radykalny Hamas w strefie Gazy i umiarkowany Fatah na Zachodnim Brzegu Jordanu), nie da się w krótkim czasie osiągnąć kompleksowego porozumienia, to niezbędna jest rola USA powstrzymująch spiralę przemocy. Właśnie podczas "okresu przejściowego" w Stanach Zjednoczonych widać było, iż Europa nie jest w stanie wywrzeć odpowiedniego nacisku na żadną ze stron (a szczególnie na Izrael).

Tragiczne wydarzenia z Gazy i jej okolic z przełomu ubiegłego i obecnego roku pokazują jak bardzo jest potrzebne mądre zaangażowanie amerykańskie w tamtym regionie i na świecie. Jeśli Barack Obama będzie miał odwagę podjąć nie tylko te wyzwania, które rokują nadzieję na szybkie korzyści w sondażach (jak wycofywanie wojsk z Iraku), to może to być autentyczne przywództwo. Na razie znamy niektóre z zamierzeń nowej administracji. Wiemy też, że na wstępie zbudowała ona sobie popularność na opozycji do poprzedniej administracji, co jest zrozumiałe w obecnej sytuacji. Nowy gospodarz Białego Domu jest, jak powszechnie wiadomo, antytezą  poprzednika. Jest jednak coś, co łączy go z tym George’m Bushem, który obejmował urząd przed ośmiu laty: jest to względny brak doświadzenia.

Nie można więc - nawet na podstawie skomponowanej administracji - określić na pewno, jakim prezydentem będzie Barack Obama. Można mieć tylko nadzieję, że jak najlepszym - i to nie tylko dla Ameryki, ale też dla reszty świata.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]