Mówisz partia, myślisz pieniądze

Zawieszenie budżetowych subwencji dla partii przyniesie więcej szkód niż pożytku. Nie ukróci też procederu najbardziej w dobie kryzysu gorszącego: wydawania milionów na agresywną propagandę telewizyjno-billboardową.

10.02.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Kryzys, zanim dopadł gospodarkę, zaczął rządzić polską polityką. Jak na nim zyskać? Jak przekonująco odegrać rolę samoograniczającego się stróża państwowej kasy? Jak na grzbiecie kryzysu docwałować do kolejnej kampanii wyborczej - oto najbardziej palące pytania, jakie zadają sobie stratedzy polskich partii. Kryzysową koniunkturę wykorzystuje nie tylko opozycyjny PiS - z jednej strony strasząc wprowadzeniem euro, z drugiej przyjmując wizerunek partii skupionej na gospodarce - ale też, oskarżana jeszcze niedawno o przesypianie kryzysu, Platforma Obywatelska.

Świadczy o tym ogłoszony przez nią projekt ustawy zawieszającej na okres prawie dwu lat finansowanie partii politycznych z budżetu. Propozycja z punktu widzenia politycznego marketingu mistrzowska: oto największa polska partia nie tylko strzeże państwowej kasy, ale sama wspaniałomyślnie odejmuje sobie od ust, jednocześnie stawiając pod ścianą pozostałych.

Propozycja PO - zgłoszona nieco ad hoc, z wyraźną intencją zaskoczenia konkurentów - to jedynie namiastka tego, co jej politycy proponują od lat: trwałej likwidacji budżetowych subwencji i przeniesienia ciężaru finansowania partii na datki od osób fizycznych. Czyli rozwiązania, ktwóre wprowadziłoby rewolucję w systemie finansowania polskich partii.

Debata o tym, czy to budżet powinien być głównym żywicielem partii politycznych, trwa na całym świecie. O tym, że niełatwo rozstrzygnąć, który z systemów jest słuszny, świadczą przykłady innych państw. Skrajnie różne.

Jak to robią na świecie

Z jednej strony silna ingerencja państwa w działalność partii nasuwa wątpliwości prawne. Z tego właśnie założenia wychodzi się chociażby w Stanach Zjednoczonych, gdzie próby wprowadzania ograniczeń użycia prywatnych pieniędzy w kampaniach kończą się w Sądzie Najwyższym. W USA panuje wprawdzie przekonanie, że pieniądze potrzebne do prowadzenia działalności politycznej osiągnęły w ostatnim ćwierćwieczu wielkości patologiczne, ale z powodów prawnych, politycznych i mentalnych panuje tam inercja, która uniemożliwia zmiany (można by powiedzieć, że finansowanie kampanii w USA równie trudno zreformować jak polskie urzędy).

O roli prywatnych pieniędzy w wyborach amerykańskich można opowiadać anegdoty; tak np. kampanię kandydata Johna Kerry’ego opłacano w dużym stopniu z pieniędzy jego rodziny (a ożeniony jest z dziedziczką kojarzonej z produkcją keczupu rodziny Heintz). Karierę George’a W. Busha ułatwiły koneksje jego ojca z ludźmi reprezentującymi duży biznes. Jesienią 2008 r. okazało się też, że pomimo masowego zaangażowania drobnych płatników (jak nastoletni internauci), czym szczycił się obóz Obamy, większość środków zebranych na jego kampanię i tak pochodziła od wielkich sponsorów.

To, co w Stanach uznaje się za ustrojowy dogmat, spowodowało zmianę tendencji w sposobie finansowania partii w Europie - przypadki skandali politycznych w państwach Unii nie ominęły państw zamożniejszych i z dłuższą tradycją pluralizmu partyjnego niż Polska. Dość powiedzieć, że kłopoty z sądami po przyjęciu wpłat na rzecz partii miała w ostatnich latach śmietanka polityczna zachodniej Europy: były kanclerz Niemiec Helmut Kohl, były prezydent Francji Jacques Chirac oraz były francuski premier Alain Juppé. Kulisy rzucają światło na sposób myślenia elit politycznych tych krajów w poprzednich dekadach: widać wyraźnie, że niektórzy przywódcy uważali swoje partie za część państwa.

Inny przykład - pokazujący z kolei finansowe dysproporcje towarzyszące systemowi finansowania partii z prywatnych kieszeni - pokazuje ogłoszony kilka lat temu raport Rady Europy. Opisuje on, jak w 1993 r. rządząca na Słowacji partia zebrała więcej środków niż pozostałe dwadzieścia dwa ugrupowania razem.

Finansowanie partii z budżetu to zjawisko stosunkowo nowe, którego początki przypadają na przełom lat 50. i 60. (wzorem były Niemcy). Choć uregulowania w tym zakresie znacznie się od siebie różnią, liczba państw, które przyjęły budżetowy model finansowania, jest długa: poza modelem anglosaskim, gdzie finansowanie działalności politycznej z pieniędzy publicznych ma niewielki wymiar, dotacje z budżetu dla partii przyjęły się w ostatnich dekadach w wielu krajach europejskich.

Opinię, że państwo powinno wspierać partie finansowo, potwierdza wspomniany raport Rady Europy. Jak napisał w przedmowie do niego ówczesny Sekretarz Generalny Walter Schwimmer, niezależnie od tego, jakie zasady przyjmuje dane państwo, "powinny one zapewnić równe szanse wszystkim partiom rywalizującym na scenie politycznej oraz zagwarantować ich niezależność".

A równe szanse - jak dobitnie pokazuje przykład Słowacji - łatwiej zapewnić, przyjmując model finansowania z budżetu. Nic dziwnego, że od lat podnoszony przez PO postulat całkowitej rezygnacji z budżetowych dotacji natrafiał i natrafia na opór pozostałych, zwłaszcza mniejszych, ugrupowań. Nie inaczej sprawa ma się w przypadku ostatniej - łagodnej, bo zakładającej jedynie tymczasowe zakręcenie budżetowego kurka - propozycji.

Zawiesić czy nie

Dzisiaj subwencje - wypłacane w transzach co kwartał - przysługują partiom, które uzyskały w wyborach wynik powyżej 3 proc. poparcia, lub koalicjom, które przekroczyły próg 6 proc. Wysokość subwencji uzależniona jest od liczby głosów oddanych na partię w ostatnich wyborach.

Platforma Obywatelska proponuje zawieszenie subwencji na okres trzech kwartałów 2009 r. oraz na cały rok 2010. - Zaoszczędzimy w ten sposób 200 mln zł - zapewnia Sebastian Karpiniuk z PO. - Partie nie umrą, bo inne formy finansowania, choćby darowizny czy składki, zostaną utrzymane.

Jednak to właśnie subwencje stanowią dziś główne źródło finansowania rządzącej PO, opozycyjnego PiS-u, ale również - a może nawet w większym proporcjonalnie stopniu - partii mniejszych: PSL-u i ugrupowań niegdyś wchodzących w skład LiD-u.

Przeciw propozycjom PO najostrzej występuje Prawo i Sprawiedliwość. Jak mówi Tadeusz Cymański, obcięcie dotacji to powrót do finansowania partii przez osoby prywatne, a w konsekwencji sytuacja, w której o powodzeniu danego ugrupowania decyduje zamożność jej zwolenników. - Platforma chce upiec dwie pieczenie: zyskać poklask jako partia, która rezygnuje z dotacji, a jednocześnie wspierać się pieniędzmi swojego zaplecza - mówi Cymański.

Na całkowite wstrzymanie subwencji nie zgodzi się także koalicyjne PSL, które - jak twierdzi przewodniczący klubu Stanisław Żelichowski - o propozycjach Platformy dowiedziało się z mediów. - Na scenie politycznej jesteśmy obecni od lat - mówi Żelichowski. - Mamy struktury w każdym powiecie, pracowników w terenie. Gdyby zatrzymać subwencje z dnia na dzień, pracownicy nie dostaliby pieniędzy. Trzeba by też wypowiadać lokale.

Dlatego przedstawiciele PSL nieoficjalnie mówią: zgodzimy się na częściowe zawieszenie subwencji. Ale - dodają - niech duże partie odbierają sobie 50 proc., a mniejsze, takie jak PSL, 10 lub 20 proc. Podobne zdanie mają partie małe, istniejące dzięki niewielkim subwencjom. Choćby będąca niegdyś składową LiD-u Partia Demokratyczna, której los, jak mówi Janusz Onyszkiewicz, stałby się w przypadku przyjęcia nowego projektu niepewny. - Platformie łatwo składać takie propozycje, bo mogła odłożyć na swoich kontach wielomilionowe kwoty - mówi. - A partie małe, które dopiero teraz dostały szansę finansowania, będą miały problemy z przetrwaniem.

Prof. Marek Chmaj, konstytucjonalista i ekspert w dziedzinie finansowania partii w Instytucie Spraw Publicznych, zgadza się, że pomysł zawieszenia subwencji jest ryzykowny. - Może spowodować niepotrzebną desperację, zwłaszcza wśród mniejszych ugrupowań - ocenia. - I doprowadzić do powrotu finansowania partii przez osoby prywatne, które mogą oczekiwać czegoś w zamian.

Podobnego zdania jest Grażyna Kopińska z Fundacji Batorego. - Subwencje, co prawda, sprawiły, że polskie partie się trochę rozleniwiły - ocenia. - Pieniądze z budżetu są na tyle wysokie, że nie trzeba zabiegać o wpłaty członków i sympatyków. Ale z drugiej strony dzięki nim partie mają mniejszą skłonność do desperackiego poszukiwania funduszy u osób prywatnych.

Tę opinię zdaje się potwierdzać ogłoszony pod koniec stycznia raport Fundacji Batorego, która przez dwa lata sprawdzała zależność między datkami osób prywatnych na rzecz partii a ewentualnymi korzyściami, jakie te osoby mogły czerpać (obejmowanie stanowisk czy wygrywanie przetargów). Sytuacji nagannych nie wykryto. Wniosek? - Polski system finansowania partii z budżetu się sprawdza - uważa Kopińska. - Partie są po prostu "najedzone". Co oczywiście nie oznacza, że i w tym systemie nie ma patologii.

Kopińska dodaje jednak, że częściowe ograniczenie subwencji ma, zwłaszcza w czasie kryzysu, sens.

Takie też rozwiązanie wydaje się realne politycznie: pomysł całkowitego ich zawieszenia nie znajdzie zapewne w Sejmie zwolenników poza rządzącą PO.

Nie trwonić

Tym bardziej zasadne są próby oszczędności w innych sferach działalności polskich partii. Najlepiej zaś oszczędzać tam, gdzie gołym okiem widać marnotrawstwo: na słupach, billboardach czy w telewizorach. Wszędzie tam, gdzie topione są pieniądze podatników.

W pewnym sensie dochodzi bowiem do sytuacji kuriozalnej: Polak terroryzowany jest politycznym PR-em, a terror ów ma się dobrze dzięki jego własnym pieniądzom. Dzieje się tak, bo wydatki partii na reklamę podlegają niewielkim ograniczeniom. Sumy, jakie można wydać na kampanie, są ogromne (np. przed wyborami prezydenckimi - 12 mln zł) i, co ważniejsze, aż 80 proc. tej kwoty wolno wydać na reklamę. - Ta proporcja jest niedopuszczalna - ocenia Grażyna Kopińska.

Jak dodaje prof. Chmaj, polskie prawo sprzyja festiwalowi klipów i billboardów, które zastępują prawdziwą debatę: - Trzeba ograniczyć subwencje o 30-50 proc., odebrać bądź ograniczyć płatny czas antenowy w TV oraz zwiększyć obowiązkową sumę przeznaczaną przez partie na fundusz ekspercki, która wynosi dziś zaledwie 5-15 proc. - ocenia.

Grażyna Kopińska: - Partie powinny wydawać więcej na spotkania z wyborcami, debaty, słowem: na autentyczną wymianę idei. Taka zmiana spowodowałaby nie tylko symboliczne w czasach kryzysu oszczędności, ale też zmieniłaby styl kontaktu z wyborcami.

O tym, że podobne zmiany podejścia do finansowania kampanii są możliwe, świadczą przykłady innych krajów. Wprowadzanie regulacji normujących, w jaki sposób partie mogą otrzymywać i wydawać pieniądze, to - według wspomnianego raportu Rady Europy - tendencja ostatnich lat. Tendencja, która nie ominęła nawet Wlk. Brytanii, gdzie przywiązanie do bardziej wolnościowej wizji państwa niż w Europie kontynentalnej ma długą tradycję. Przykładem skrajnym jest Francja, w której zabronione są płatne spoty reklamowe oraz wieszanie płatnych billboardów (poza nielicznymi przeznaczonymi do tego miejscami).

Czy podobny, nawet mniej radykalny system mógłby przyjąć się w Polsce? O dziwo, tu właśnie można liczyć na konsens: wszystkie liczące się partie skłonne są poprzeć tego rodzaju rozwiązania. Zgoda panuje też w łonie koalicji.

Sebastian Karpiniuk (PO): - To nasz postulat programowy od lat.

Stanisław Żelichowski (PSL): - Powinniśmy, zamiast likwidować subwencje, iść właśnie w tym kierunku.

***

Jednak na razie polska rzeczywistość to bizantyjskie wydatki na reklamę, i to nie tylko przed wyborami (przykład świeży to kampania telewizyjna PiS, mająca przekonać Polaków, że partia prezesa Kaczyńskiego lubi kobiety oraz gospodarkę). W ostatniej kampanii parlamentarnej PO, PiS, PSL oraz LiD wydały w sumie ponad 100 mln zł. Co polski wyborca dostał w zamian? Dochodzące z telewizorów połajanki oraz ugruntowanie fałszywego podziału na Polskę liberalną i solidarną. Dzięki milionom na polityczny marketing dyktaturę nad wyobraźnią przeciętnego wyborcy sprawują, pospołu z posłami Palikotem i Kurskim, krawaty, garnitury, puste lodówki oraz maskotki z telewizyjnych spotów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2009