Kleryk na kozetce, rektor pod kozetką

Wbrew deklaracjom wychowawców rola psychologii w weryfikacji powołania jest bardzo duża i kontrowersyjna.

13.01.2009

Czyta się kilka minut

Jezioro Galilejskie / fot. Moshe Shai, Corbis /
Jezioro Galilejskie / fot. Moshe Shai, Corbis /

Po lekturze artykułu Macieja Müllera "Kleryk na kozetce" ("TP" nr 45/2008) o dokumencie Kongregacji Wychowania Katolickiego dotyczącego wykorzystywania nauk psychologicznych w formacji kandydatów do kapłaństwa, chciałbym  przedstawić refleksje praktyka.

"Czy zgadza się ksiądz na badanie psychologiczne polegające na rozmowie, przeprowadzeniu testów i wystawieniu pisemnej opinii?" - to pytanie pada przed rozmową kleryka z psychologiem.  99 proc. odpowiada: "Jeśli się nie zgodzę, to mnie wyrzucą". Zapytałem przełożonych, co jeśli kleryk faktycznie odmówi. Usłyszałem: "Nie ma takiej możliwości".

Zaufanie i lęk

Podjęcie badania w takiej sytuacji jest niezgodne z etyką zawodową. Brakuje podstawowego warunku: dobrowolnej zgody badanego. I nie przekonuje mnie argument, że skoro mężczyźni ci dobrowolnie wstąpili do seminarium, to a priori zgodzili się na badania.  Poruszamy się po terenie "dobrowolnego przymusu", więc wszelkie diagnozy (również moja) mogą naruszać sztukę, a wręcz etykę zawodową.

Podczas badania nie byłem rzecznikiem kleryka, ale instytucji kościelnej. Dylemat jest jasny: godząc się na warunki instytucji, zdradzałem zaufanie badanego. I to mimo że opinia nie była szczegółowym sprawozdaniem z wywiadu psychologicznego. A co dopiero, kiedy kleryk mówił: "Powiem szczerze o swoich problemach, ale proszę nie pisać o nich w opinii".

Opinii nigdy nie oddawałem przełożonym bez zaznajomienia z nią kleryka. Po latach pracy wątpię, czy szczegółowe omówienie wyników z klerykiem miało dla niego aż takie znaczenie (co sugerują rozmówcy "Tygodnika"), aby warto było poruszać się na krawędzi rozstrzygnięć etycznych. Najczęściej reagowali zaprzeczeniem lub cyniczną zgodą na wszystko. Osoby bez lęku stanowiły margines.

Jeżeli ludzie dobrowolnie przychodzący na terapię, słysząc interpretację psychologa, uruchamiają mechanizmy obronne, to co dopiero w przypadku badań obowiązkowych. Kleryk ma świadomość, że będzie oceniany przez psychologa dla instytucji, która w przyszłości będzie decydować o tym, czy stanie się on jej częścią, czy nie... Deklaracja przełożonych o "nieodnoszeniu problemów do powołania" większości kleryków nie przekonała.

Sito

Atmosferę wokół badań kreują sami klerycy, przełożeni oraz opowieści krążące po seminariach. Raz akcent pada na nadprzyrodzony charakter powołania i z góry ustaloną przez przełożonych seminarium rolę psychologa, a raz na uczynienie z wyników badania "sita". W pierwszym przypadku badania traktowano jako zło konieczne. U badanych obserwowałem wzrost mechanizmów obrony, drwiący stosunek do testów i czasem wysublimowaną złość wobec mnie - bo przecież na temat powołania i tak nie będę się wypowiadać. Pytania o motywacje ucinali: "Mam powołanie i już" lub "O tym rozmawiam tylko z ojcem duchowym". Ich reakcje bywały zadziwiająco podobne. W tej atmosferze trudno było badać psychologiczną stronę ich motywacji.

W przypadku traktowania badań jak "sito", które ma zdemaskować ich słabości (szczególnie tendencje homoseksualne), klerycy reagowali lękiem. Czasem pytani o przyczyny widocznego zdenerwowania, odpowiadali: "Boję się, że po tym co pan napisze, wyrzucą mnie". Wzmacniali swoją obronę: żadnych problemów, dylematów, zmagania się z seksualnością u siebie nie obserwowali.

Decyzja o przyszłości

Nie zgadzam się z opinią ks. Krzysztofa Pawliny, że w Kościele w Polsce narzędzia psychologiczne nie są nadużywane i że praktyki ich stosowania są "nawet delikatniejsze od nowych ustaleń Kongregacji". Może w warszawskim seminarium, którym kieruje ks. Pawlina, wygląda to inaczej. Moje doświadczenie mówi co innego. Zgoda kleryków, nawet pisemna, niczego tu nie zmienia.

Kolejny kontrowersyjny pomysł: kleryk idzie na terapię, a Kościół otrzyma "informację zwrotną". Nieraz trafili do mnie alumni poinformowani, że po zakończeniu terapii zaopiniuję ich dla ich instytucji. Znowu wbrew słowom ks. Pawliny spotykałem się z przypadkami kierowania na terapię osób, z którymi wspólnota i przełożeni mieli kłopoty, a delikwent "był na wylocie". Stawiano mu ultimatum: "Albo się zmienisz po terapii, albo odchodzisz". Zdarzało się też, że na psychoterapię wysyłano osobę, wobec której odpowiedzialny za formację przeżywał poczucie winy, ponieważ wcześniej jej nie usunął ze wspólnoty.

Sprzeciw budzi zastosowanie ekspertyzy psychologicznej dla "osiągnięcia pewności moralnej" przez biskupa decydującego o dopuszczeniu do święceń. Nie ma podstaw naukowych ani zdroworozsądkowych, żeby psycholog wyrokował o przyszłości człowieka.

Z artykułu w "Tygodniku" dowiaduję się, że badanie ma "wykryć możliwości rozwinięcia się w psychice młodego człowieka patologii". Owe patologie oznaczają przede wszystkim homoseksualizm. Tylko że nie istnieją testy, które wykrywałyby tendencje, a tym bardziej czyny homoseksualne. Nawet jeśli są skale dotyczące seksualności i płciowości (np. w teście Szondiego czy MMPI), to psycholog nie może jednoznacznie rozstrzygać na ich podstawie o czyjejś orientacji seksualnej. Gdybanie w tej materii to chybiona metoda. Również spowiednik nie zapewni, że penitent nigdy już danego grzechu nie popełni.

Fakt, że "nieprawidłowości ujawniają się dopiero po święceniach", to konsekwencja rozluźnienia mechanizmów obrony, uruchamianych w obawie przed wyrzuceniem z seminarium. Nie mogę się opędzić od myśli, że w tej formie badania psychologiczne tylko wzmacniają obrony u kleryków. W połączeniu z zaleceniem, aby "formatorzy wystrzegali się technik psychoterapii", efekt może być druzgoczący. Podstawową techniką psychoterapii jest przecież rozmowa. Gdyby formatorzy chcieli i potrafili umiejętnie i wystarczająco często rozmawiać z wychowankami, nie przenosiliby odpowiedzialności na psychologa.

Osoba trzecia

Nie jest to częste, ale zdarza się, że kandydaci do kapłaństwa lub siostry zakonne korzystają z psychoterapii. Jednak okoliczności jej podjęcia przypominają mi sytuację, kiedy na terapię trafia dziecko lub przestępca. Po pierwsze, terapię finansuje ktoś inny niż pacjent. Po drugie, to płacący widzi problem, a nie pacjent. Po trzecie, w relację terapeuta-pacjent ingeruje osoba trzecia, ów płatnik.

Realizm finansowy ma duży wpływ na motywacje pacjenta. Zazwyczaj człowiek decydując się na psychoterapię, dokonuje szeregu wyrzeczeń, przede wszystkim finansowych. Pieniądze, zamiast na przyjemności, przeznacza na swój rozwój. To nie tylko symbol, ale realne podjęcie odpowiedzialności za życie, chęć zmiany i gotowość do niej. Kiedy za terapię płaci seminarium, przejmuje odpowiedzialność za rozwój kleryka. Jednak w zamian oczekuje wierności: "My zapłacimy, a ty się wyterapeutyzuj i bądź zdrowszym członkiem naszej wspólnoty". Płacenie przez instytucję za terapię jest wieloznaczne. Nawet jeśli instytucja deklaruje chęć pomocy niezależnie od tego, czy pacjent w niej zostanie, czy odejdzie.

Scenę z gabinetu psychologicznego można sobie wyobrazić tak: kleryk leży na kozetce, a przełożony... pod kozetką przysłuchuje się, czy kleryk rozmawia o problemie, z którym trafił na terapię. Po sesji przełożony płaci, po czym wraca razem z klerykiem do seminarium, zastanawiając się po drodze, czy wychowanka można już dopuścić do święceń. A kleryk myśli, jak pokazać, że terapia pomaga, bo do tych święceń chce być dopuszczony. To oczywiście obraz przerysowany, ale dla wielu kleryków uwewnętrzniony: w terapii obecni są: on sam, psychoterapeuta i przełożony.

Często słyszałem od kleryka zgłaszającego się na terapię: "Bo mój przełożony uważa, że mam problem z..." albo "Bo psycholog napisał w opinii, że...". Twierdzili, że sami u siebie tego nie widzą. Ambiwalentnie reagowali na perspektywę mojego kontaktu z przełożonymi, którzy byli żywo zainteresowani postępami swoich podopiecznych.

***

Słusznie zauważa kard. Grocholewski "niestabilność związków rodzinnych". Dr Małgorzata Kostecka wprost mówi o dysfunkcyjnych rodzinach, z których rekrutują się przyszli księża. Fakt, że klerycy "mogą być nawet skierowani na kilkumiesięczną terapię", jest niewątpliwym postępem w myśleniu o formacji księży. Czasem jednak z dysfunkcyjnych rodzin mogą wychodzić ludzie z na tyle dużymi deficytami, że psychoterapia musi potrwać lata. Chyba że funkcjonuje zasada "lepszy rydz niż nic".

Autor jest psychologiem i psychoterapeutą, przez wiele lat współpracował z polskimi seminariami duchownymi - diecezjalnymi i zakonnymi. Artykuł podpisał pseudonimem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
Pellentesque purus massa, suscipit id lobortis non, vestibulum vitae tellus. Nullam in cursus velit, eget dapibus sapien. Etiam congue sem libero, nec mollis metus pulvinar in. Curabitur blandit tempus ante id aliquet. Integer eu massa a dui porttitor viverra… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2009