Kisiel z Polską

20 lat temu zmarł w Warszawie wieloletni felietonista i Autor Tygodnika - Stefan Kisielewski.

08.03.2011

Czyta się kilka minut

Był najchętniej czytanym, choć znacznie rzadziej słuchanym publicystą PRL-u i początków wolnej Polski. Komuniści nie widzieli powodu, żeby go słuchać, bo ciągle powtarzał, że jest ich wrogiem. W wolnej Polsce nie słuchali go przyjaciele, bo mówił, że się z nimi kompletnie nie zgadza.

Był mieszaniną paradoksów. Jako skrajny liberał był najbardziej zagorzałym krytykiem ustroju, który z zapamiętaniem zwalczał problemy, jakie sam stwarzał. Ale po 1956 r. wszedł do peerelowskiego Sejmu, żeby mimo ograniczeń i koniecznych kompromisów próbować coś zrobić dla... socjalistycznej Polski.

Przez kilkadziesiąt lat był felietonistą "Tygodnika Powszechnego", od którego tekstów trzy pokolenia Polaków zaczynały lekturę pisma, będąc jednocześnie w nieustającym sporze z redakcją. O pryncypia i o głupstwa.

Pochodził z rodziny o tradycjach literackich. Ojciec, Zygmunt, legionista Piłsudskiego, był pepeesowskim felietonistą i średnim powieściopisarzem, ale stryj Jan August wszedł do historii polskiego teatru dwoma granymi do dziś dramatami: "W sieci" i "Karykatury"; był też pomysłodawcą i pierwszym dyrektorem legendarnego kabaretu "Zielony Balonik".

Stefan Kisielewski był z wykształcenia muzykiem, miał aż trzy dyplomy (z teorii, kompozycji i fortepianu), a także niemałe ambicje literackie, ale przeszedł do historii jako najwybitniejszy felietonista PRL-u. Na pytanie, kim byłby, gdyby nie komunizm, nieodmiennie odpowiadał: "Pewnie bym komponował".

Ale żył w XX wieku, więc nie miał wyboru. Był felietonistą, komentatorem, bywał politykiem. Przez 45 lat dorosłego życia w PRL-u próbował znaleźć w nim dla siebie miejsce. Chyba nigdy, nawet w najgorszych dla siebie czasach, nie rozważał emigracji.

Irzykowski i Rochefort

Jednym z najczęstszych gości w przedwojennym domu Kisielewskich był Karol Irzykowski, wybitny krytyk, nieco gorszy powieściopisarz. "Przepadałem za nim" - wspominał Kisiel. Kiedy dorósł, uznał Irzykowskiego za intelektualnego mistrza. Często przywoływał związaną z nim anegdotę. Podczas ogólnopolskiego zjazdu literatów pisarze postanowili wysłać Prezydentowi RP i Marszałkowi Piłsudskiemu depeszę "z wyrazami patriotycznej lojalności". Wszyscy byli za, z wyjątkiem Irzykowskiego. "Głosowałem przeciw, żeby nie było kompromitującej jednomyślności" - wyjaśnił.

Tej lekcji nie zapomniał nigdy. Z myślenia stadnego nie może wynikać nic dobrego, ale sprzeciw też nie powinien być sprzeciwem dla czczej negacji, prowokacją dla prowokacji, musi być w nim jeszcze jakiś sens. To była postawa klerka, chłodnego intelektualisty, walczącego sceptyka, podejrzliwie traktującego wszelkie zbiorowe uniesienia. Unikającego bezpośredniego zaangażowania w doraźną politykę, ale bacznie się jej przyglądającego i bezwzględnie krytykującego w imię obrony wartości najważniejszych. Taki był przez całe życie.

Miał jeszcze drugiego mistrza. Ostatnią wojenną zimę spędził w Skierniewicach na pędzeniu spirytusu. W przerwach czytał książkę o Drugim Cesarstwie we Francji. Autora nie zapamiętał, ale zafascynowała go postać Henryka Rocheforta, dziennikarza, który samotnie, posługując się tylko satyrą, ironią, kpinami, wypowiedział wojnę znienawidzonym ministrom Napoleona III. "Zalewał im sadła piórem, czesał pod włos i ciągnął za włosy jak mógł, ale zawsze wywijał się od ich gniewu i spadał na cztery łapy, aby prowadzić swój złośliwy proceder dalej. Chciałbym być takim Rochefortem - pomyślałem nie wiedzieć czemu" - napisał już po wojnie w jednym z felietonów.

W powojennej Polsce, w której trzeba było wybierać między kolaboracją z komunistycznym reżimem a walką, klerkowska postawa Irzykowskiego i kostium Rocheforta okazał się bardzo dobrym wyborem. Choć jeszcze częściej porównywano Kisielewskiego do Stańczyka, nadwornego błazna ostatnich Jagiellonów, który od blisko pięciuset lat jest w Polsce symbolem politycznego realizmu.

Pozytywizm tragiczny

Nie bał się mówić rzeczy skrajnie prowokacyjnych w momentach, wydawałoby się, najmniej do tego odpowiednich. Warszawa jeszcze dymiła, gdy wdał się na łamach "TP" w polemikę na temat sensu walki. W eseju "Porachunki narodowe", zaledwie rok po Powstaniu, za które naród zapłacił hekatombą krwi, a setki tysięcy warszawiaków (także sam Kisielewski) ruiną dorobku życia, domagał się, by "poddać pełnej rewizji sprawę wyłącznego i jednostronnego kultu bohaterstwa, jaki propaguje młodzież polska, wyrosła w okresie okupacji". Wiele osób odczytało ten tekst jako zdradę, chęć dołączenia do ludzi, którzy negowali szczerość intencji AK-owskiej młodzieży.

A on po prostu nie miał złudzeń, że w sytuacji, w której znalazła się po 1945 r. Polska, trzeba próbować znaleźć dla siebie jakieś miejsce w ramach porządku pojałtańskiego. Bo ta Polska, powstała z kaprysu Stalina, czy jej ustrój komuś się podoba, czy nie, jest jedynym państwem polskim, jakie istnieje na całym globie.

"Nic, nic nie mamy, jesteśmy wyzuci z wszystkiego. Nikt na świecie już o nas nie pamięta - tłumaczył tuż po wojnie Zygmuntowi Kubiakowi. - Kiedy usłyszałem, że tu w ogóle ma być jakiś rząd, choćby komunistyczny, że w ogóle ma tu być coś, co się będzie nazywało Polska, pomyślałem sobie: o rany, oni nam robią prezenty".

"Stąd pozytywizm polityczny Stefana - napisał Kubiak. - Jest to pozytywizm tragiczny".

Pluskwa nietykalna

Póki było to możliwe, trzymał się "Tygodnika". Mimo coraz większych ograniczeń ze strony cenzury, mimo ataków marksistowskich ortodoksów z jednej i katolickiego ciemnogrodu z drugiej strony, mimo trzymiesięcznego zawieszenia za rzekomą pornografię wojennej powieści "Sprzysiężenie". "Tygodnik" umożliwiał mu, jak powiadał, prowadzenie obrotowej dywersji: wśród marksistów i wśród katolików. "Nie kocham ani jednych, ani drugich, nie lubię bowiem ludzi pewnych siebie i swej racji - pisał. - Z pozycji »Tygodnika« wygodnie było pluć w talerz jednym i drugim, co też w miarę swych sił i pozwolenia gorliwie czyniłem".

Wypominano mu, że uniknął prześladowań, że za mało w latach stalinizmu i później wycierpiał. Do więzień trafiało się przecież za grzechy o wiele mniejsze, z rąk UB ginęli ludzie, którym przez myśl nie przeszłaby krytyka komunizmu. Jemu co najwyżej cenzura konfiskowała felietony. Najprawdopodobniej chroniło go to, że działał jawnie. Nawet tyrani muszą czasem znosić drwiny błaznów, gdyż prześladując ich mogą jedynie narazić się na śmiech pokoleń.

Sam Kisiel uważał, że przyzwyczajono się do niego. W myśl zasady, że jedynym pewnym sposobem na pluskwy jest polubić je. "Dzięki »Tygodnikowi« uzyskałem w Polsce Ludowej tytuł PLUSKWY NIETYKALNEJ" - pisał.

Wkrótce jednak okazało się, że nawet nietykalność pluskwy ma swoje granice. Po zamknięciu w 1953 r. "Tygodnika", podobnie jak cała redakcja, został na trzy i pół roku pozbawiony możliwości zarabiania. Znajomy psycholog pół serio zaproponował Kisielewskiemu zorganizowanie orkiestry w zakładzie dla umysłowo chorych, by sprawdzić wpływ muzyki na pacjentów. "Ostrzegam, że to ostatnia propozycja, jaką Polska Ludowa może panu złożyć" - mówił.

Wtedy, podobnie jak kilka jeszcze razy w życiu, kiedy partia komunistyczna postanawiała ukarać Kisiela za brak pokory, ratunkiem okazała się muzyka. "Muzyka jednak, mimo socrealizmu, była neutralna" - skomentował Kisielewski. Co do przyszłości publicystycznej był pesymistą. Uważał, że już nigdy nic więcej nie opublikuje.

Nadworny błazen PRL

W październiku 1956 r. wydało mu się, jak milionom Polaków, jak Jerzemu Giedroyciowi i Prymasowi Wyszyńskiemu, że wszystko idzie ku dobremu. Kiedy zaproponowano mu, żeby został jednym z pięciu katolickich posłów w komunistycznym parlamencie, zgodził się. "W obecnych warunkach nie wolno nikomu uchylać się od udziału w pracy państwowej, nawet pod pretekstem, że nie chce brać udziału w »budowie socjalizmu«" - pisał w "Gazecie Krakowskiej". "Kiedy zobaczyłem, że wraca Gomułka, prasa pisze, co chce, odchodzą sowieccy doradcy, wyjeżdża Rokossowski, proponują nam miejsca w Sejmie, zwracają »Tygodnik«, możemy tworzyć Kluby Inteligencji Katolickiej, uwierzyłem, że żyjemy w innym kraju" - mówił Adamowi Michnikowi.

W Sejmie ku zaskoczeniu wszystkich zapisał się do komisji planu, budżetu i finansów. Nękał ministra finansów pytaniami o "księżycowe" decyzje gospodarcze i o sprawy, którymi pełniący dekoracyjne role partyjni posłowie nie śmieli zawracać ministrom głów. Był rekordzistą pod względem liczby zgłaszanych interpelacji, choć żadnej nie udało się podczas obrad plenarnych odczytać. Pomagał przesiedleńcom z ZSRR. Arcybiskupowi wrocławskiemu Bolesławowi Kominkowi wyjednał zezwolenie na wydrukowanie pierwszego polskiego modlitewnika, interweniował, gdy lokalna władza "dla zasady" odmawiała zgody na budowę kościołów. Jako jedyny głosował przeciw uchwalaniu budżetu cenzury, a nawet przeciwko ustawie o rybołówstwie morskim. Dlaczego? "Bo ją przeczytałem!" - odparł.

Hansjakob Stehle, akredytowany w Polsce niemiecki dziennikarz, napisał o nim: "Hofnarr der Volksrepublik", nadworny błazen PRL.

W rezultacie niesmak

Na przełomie lutego i marca 1964 r. Antoni Słonimski i Jan Józef Lipski zaczęli zbierać podpisy pod protestem przeciwko zmniejszaniu puli papieru na książki i czasopisma oraz zao-

strzaniu cenzury w PRL. Trzydziestu czterech wybitnych pisarzy i uczonych uznało, że zagraża to rozwojowi kultury narodowej. Zażądali polityki kulturalnej zgodnej z konstytucją i dobrem narodu. Wśród sygnatariuszy byli Maria Dąbrowska, Maria Ossowska, Antoni Słonimski, Tadeusz Kotarbiński, Stanisław Cat-Mackiewicz, Paweł Jasienica, Karol Estreicher, Stanisław Pigoń, Melchior Wańkowicz, Jerzy Turowicz i Kisielewski.

W "Liście 34" nie było żądań radykalnych. Histeryczną reakcję wzbudziła nie jego treść, ale waga nazwisk pod tekstem. W komunizmie nie było dotąd obyczaju zbiorowych demonstracji przeciwko polityce państwa. Władze zorganizowały akcję podpisywania kontrlistu. Zebrano pod nim prawie tysiąc podpisów polskich pisarzy. Decyzją cenzury nazwisko Kisielewskiego i innych sygnatariuszy listu miało zniknąć z radia, telewizji i tygodników. Nie zmienił tego nawet fakt, że jeszcze przez rok był posłem do Sejmu, "najwyższego - jak stanowiła konstytucja - organu władzy państwowej".

Wtedy uznał, że polityczny eksperyment się nie udał, a dalsze udawanie, że można na Wiejskiej zrobić coś pożytecznego, jest oszukiwaniem wyborców i samego siebie. "W rezultacie niesmak i blisko 10 lat zmarnowanego życia" - podsumował.

Dyktatura ciemniaków

Gdyby Kisielewski nie miał żadnych innych zasług dla Polski, przeszedłby do historii za te dwa słowa: "dyktatura ciemniaków". Epitetem poczuli się obrażeni partyjni pisarze i funkcjonariusze aparatu, cenzorzy oraz osobiście Edward Gierek i Władysław Gomułka. Kisiel pisał nawet o wypaczonej karierze słów, które dotyczyły przecież tylko cenzorów.

Przemawiając podczas zebrania oddziału warszawskiego ZLP poświęconego zdjęciu z afisza "Dziadów" Kazimierza

Dejmka, mówił o fałszowaniu polskiej kultury i historii. Zamiast prawdziwej historii, dzieci uczą się w szkole jakichś bzdur. Dyrygowanie cenzurą jest aktem wandalizmu, mówił, to dowód skandalicznej dyktatury ciemniaków.

Wywołał burzę. W odpowiedzi w całej polskiej prasie ukazał się artykuł "Dyktatura ciemniaków". Cała Polska mogła przeczytać, że człowiek, który przez osiem lat piastował mandat posła na Sejm PRL, "natrząsał się urągliwie" ze święta 22 lipca.

8 marca milicja i ORMO rozpędziły zorganizowany na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego wiec w obronie wyrzuconych studentów: Adama Michnika i Henryka Szlajfera, których oskarżono o organizowanie antypaństwowych protestów. "Na czele z Kisielewskim są przedstawicielami dekadenckiej i elitarnej kultury dla »jaśnie wielmożnych«, a zarazem kumają się z siłami imperializmu niemieckiego" - pisano. W prasie rozpoczęła się antysemicka i antyinteligencka nagonka.

Katowicki sekretarz partii komunistycznej Edward Gierek na partyjnym wiecu orzekł, że osobnicy w rodzaju Kisielewskiego służą niepolskim interesom. "Jego ideałem jest restauracja Polski burżuazyjnej, antyradzieckiej" - mówił o Kisielewskim Władysław Gomułka.

Obrażeni poczuli się także tzw. nieznani sprawcy, którzy zaczynali właśnie odgrywać coraz ważniejszą rolę w polskiej polityce. Wieczorem 11 marca w zaułku na Starym Mieście czekało na niego kilku mężczyzn. "Wygłosili do mnie przemówienie ideologiczne, a potem powiedzieli: A teraz, sk..., za to dostaniesz" - opowiadał Kisielewski. Zaczęli bić, rękami i pałkami, a kiedy się przewrócił, kopać. Fachowo, po całym ciele, oszczędzając tylko głowę.

Pięć ton dynamitu

Kisielewski stracił pracę w wydawnictwie Synkopa, zerwano

z nim umowy na muzykę dla filmu, pozbawiono możliwości pisania w "Tygodniku" i w apolitycznym wydawałoby się "Ruchu Muzycznym". W socjalizmie wszystko było polityczne.

Rozgoryczony, postanowił opisać komunizm od środka. Planował 12 sensacyjnych powieści: o pijaństwie, erotomanii, chuligaństwie, zboczeniach itd., czyli o zjawiskach, których oficjalnie w PRL nie było. "Chciałbym komunizm utrwalić, bo przeminie i nikt nie będzie wiedział, co to było!" - mówił Stefan Kisielewski. Napisał - pod pseudonimem Teodor Klon - dwie: "Miałem tylko jedno życie", potem "Kobiety i telefon".

Było oczywiste, że na książki o mechanizmach władzy w komunizmie nie znajdzie w Polsce wydawcy. Powieść "Widziane z góry" - podpisana Tomasz Staliński (Tomasz to pseudonim Bolesława Bieruta, nazwisko Staliński tłumaczyło się samo) - ukazała się dopiero po czterech latach w Paryżu. Także kolejne, będące raczej politycznymi wykładami niż powieściami, publikował na emigracji, a później poza zasięgiem cenzury.

Pozbawiony pracy, zaczął pisać dziennik. Ale nawet w prywatnych zapiskach, których kolejne bruliony rozparcelowywał po rodzinie, nie mógł być szczery ("boję się, że on wpadnie w ręce UB"). Unikał nazwisk, pomijał wydarzenia mogące być wykorzystane przeciwko niemu lub innym, gdyby zapiski trafiły w ręce policji. "Jestem własnym cenzorem - pisał. - Czyżby nie było u nas tekstów niecenzurowanych, poza napisami w klozetach?!".

"Dzienniki" to także nieustająca polemika z "Tygodnikiem". Nie oszczędził pismu żadnej inwektywy. Sam pozbawiony możliwości zabierania głosu, zarzucał redakcji, że wydaje nudne, prowincjonalne pisemko. Uważał, że entuzjastycznie przyjmowane przez Turowicza reformy II Soboru Watykańskiego są na rękę komunistom, bo rozwadniają ludową warstwę katolicyzmu, najbardziej odporną na marksistowskie zaloty. "Dlaczego przyjaciele bardziej są denerwujący od wrogów?!" - pisał.

"Dzienniki" ukazały się pięć lat po jego śmierci. Dając wcześniej zgodę na ich druk, powiedział prezesowi Iskier Wiesławowi Uchańskiemu: "Wkładam ci pod d... pięć ton dynamitu".

"Publikacja »Dzienników« jest przykrym zaskoczeniem, w szczególności jest wielką krzywdą wyrządzoną Jerzemu Turowiczowi, ale nie tylko jemu" - napisał w liście do ks. Andrzeja Bardeckiego Jan Paweł II.

Solidarność mnie odstręcza

W 1980 r. do Solidarności nie wstąpił, choć trudno nie zachłysnąć się entuzjazmem, gdy zachłystuje się 10 milionów ludzi. "Jej robotniczy rodowód mnie trochę odstręcza - mówił. - Od Solidarności zalatuje marksizmem, bo jej członkowie są wychowani na takim myśleniu".

W Polsce publicyści dęli w trąby na cześć zbiorowej mądrości klasy robotniczej, a Kisielewski przekonywał, że robotnicy nie są wcale najważniejszą klasą w społeczeństwie. Są doskonałym narzędziem do obalania komunistów, ale nie ma co liczyć, że zgodzą się na reformy socjalistycznej gospodarki. Przecież to właśnie temu ustrojowi mają najwięcej do zawdzięczenia. Tylko w socjalizmie będą otrzymywać premie za pracę w zakładach, do których trzeba dopłacać. Uważał, że w kraju stojącym u progu przemian ekonomicznych najważniejsi muszą być menedżerowie i technokraci, a nie politycy, którzy się na gospodarce nie znają.

Przed wprowadzeniem stanu wojennego wyjechał do Francji. Po 13 grudnia nie miał żadnych wątpliwości, że trzeba wracać, choć przekonywano go, żeby został nad Sekwaną dłużej.

"W moim wieku trzeba już dbać o biografię. Zawsze może się zdarzyć głupi wypadek. I ja, który przeżyłem w Polsce najcięższe czasy, miałbym napisane w nekrologu »zmarł w Paryżu«. No przecież to nonsens jakiś" - żachnął się.

Okrągły Stół, polityczne porozumienie władzy i opozycji na początku 1989 r., też go nie zachwycił. "Sprezentował zbiór pobożnych życzeń bez pokrycia, a nie konkretny projekt zmiany ustroju własnościowego" - pisał w "Tygodniku". W nadejście wolnej Polski nie wierzył do końca. "Myślałem, że umrę w Polsce sowieckiej, a tymczasem... ha, ha, ha!" - mówił.

Kto nie zechce być liberałem - do obozu

Po 1989 r., w nowej Polsce, deklaracje członkowskie przysłało mu 11 różnych partii. Komitety Obywatelskie "Solidarności" trzech województw zaproponowały kandydowanie do Sejmu. Wpięcie w klapę znaczka z Kisielem przydałoby splendoru każdemu.

Najbliżsi przyjaciele dyrygowali Sejmem i Senatem, Adam Michnik stanął na czele największego niekomunistycznego dziennika, Tadeusz Mazowiecki został szefem rządu, Lech Wałęsa przysłał stałą przepustkę do Belwederu. W dodatku wszyscy nazywali Kisiela mistrzem, dzięki któremu nawet w najgorszych czasach PRL-u polskie życie umysłowe nie skarlało. Wydawało się, że to będzie jego czas. Okazało się - że nie był.

W wywiadach, felietonach, artykułach powtarzał po wielekroć, że Polska staje się coraz bardziej chorym człowiekiem Europy, a do łóżka chorego i słabego nikogo specjalnie nie ciągnie. W Polsce doszło do dziwacznego sojuszu dwóch najbardziej zachowawczych sił, starej nomenklatury i klasy robotniczej, przekonywał. Trzeba to szybko i wszelkimi dostępnymi środkami zmienić, bo historia zna wiele krajów do obłędu demokratycznych i do rozpaczy biednych.

"Ze społeczeństwa najemników zrobić społeczeństwo producentów można tylko odgórnie" - mówił. Jak zrobił to w Niemczech Ludwig Erhard, który przeprowadził reformę walutową w jeden wieczór, gdy amerykańscy generałowie wyjechali na weekend. Albo jak 40 lat wcześniej napisali ze Zbigniewem Mehofferem w programie Partii Wariatów Liberałów: "Jak przyjdzie właściwy moment, weźmiemy Polskę za mordę i wprowadzimy liberalizm. A kto nie zechce być liberałem - trafi do obozu". "Prawa człowieka? Człowiek nie ma żadnych praw, kiedy nie ma pieniędzy" - powtarzał.

Komu potrzebna jest Polska?

Na początku 1990 r. opublikował w "Tygodniku Powszechnym" artykuł "Komu potrzebna jest Polska?", chyba najbardziej dramatyczny z wszystkich ogłoszonych w wolnym kraju. "Potrzebna jest MNIE - to wiem na pewno" - pisał. Polska bez komunizmu, ale w obecnych granicach i układach. Nie Księstwo Warszawskie, nie Królestwo Kongresowe, nie Polska Jagiellonów czy Wazów, z Litwą, Białorusią i Ukrainą. "Niepotrzebna mi nawet (choć ją kochałem) Polska 20-lecia, suwerenna do absurdu - dodał, co brzmiało jak herezja. - Mimo, że była to Polska z naszymi ulubionymi, historycznymi miastami Wilnem i Lwowem".

To była kolejna prowokacja. W czasie, gdy nie odstawiono jeszcze kielichów wzniesionych na pohybel upadającemu porządkowi pojałtańskiemu, Kisiel po raz kolejny deklarował miłość do Polski wymyślonej przez Stalina. "Stalin był wielkim mordercą narodów, ale Polskę po II wojnie stworzył geopolitycznie logiczną" - pisał. Tak odważyło się wtedy mówić niewielu, nawet jeśli myśleli tak samo jak on. Zbyt łatwo wtedy szermowano oskarżeniami o zsowietyzowanie.

Nawoływał, żeby o ten "twór Jałty" dbać, bo kraj położony między Niemcami, najpotężniejszym obok USA i Japonii mocarstwem ekonomicznym świata, a Rosją, największym kolonialnym imperium, upadającym, ale ciągle zdolnym do militarnych szaleństw, nigdy nie będzie bezpieczny. Nie wierzył w przetrwanie zjednoczonej, demokratycznej i humanistycznej Europy, w okresie wzmagających się nacjonalizmów, separatyzmów narodowych i krwawych konfliktów. A poza tym - pisał - sytuacja Polski zawsze zaczyna być niebezpieczna, gdy stosunki Rosji i Niemiec stają się zbyt dobre, a ich przywódcy ściskają się na Kremlu. Kanclerz Niemiec Helmut Kohl i sekretarz generalny KPZR Michaił Gorbaczow zadeklarowali właśnie rosyjsko-niemiecką przyjaźń.

"Co więc będzie, gdy Polska po reformie stanie się krajem gospodarki rynkowej, ale gospodarki biednej? I komu będzie wówczas potrzebna?" - pytał retorycznie na zakończenie artykułu. Zostawiono go z tymi pytaniami samego. Nie było dyskusji ani polemik. Jak zwykle.

Kisiel w sprawach ogólnonarodowych

Urodził się 7 marca 1911 r. Zmarł 27 września 1991 r.

Nad trumną Kisiela ksiądz Janusz St. Pasierb przypomniał zapis w dzienniku Prymasa Wyszyńskiego z lutego 1968 roku: "Stefan Kisielewski w sprawach ogólnonarodowych".

To zdanie brzmi jak streszczenie całego życia Stefana Kisielewskiego, powiedział żegnając Kisiela ksiądz Pasierb.

Mariusz Urbanek (ur. 1960) jest pisarzem i publicystą, członkiem redakcji miesięcznika "Odra", autorem m.in. książek biograficznych "Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie", "Zły Tyrmand", "Kisiel", "Kisielewscy: Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek", "Waldorff. Ostatni baron Peerelu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Stulecie Kisiela (11/2011)