Kadisz za Lolę

Janina Katz /fot. R. Gądek, B. Malowicki

18.10.2006

Czyta się kilka minut

BARTOSZ STASZCZYSZYN: Zanim zadebiutowała Pani jako poetka i powieściopisarka, zajmowała się Pani przekładaniem literatury polskiej na język duński. Kiedy zaczęła się Pani przygoda z tłumaczeniami?

JANINA KATZ: To się stało jednej nocy; czytałam po duńsku "Armię Konną" Babla, a ponieważ polskie tłumaczenie Pomianowskiego znałam prawie na pamięć, nagle straciłam świadomość, czy czytam po polsku, czy po duńsku. I przyszło mi do głowy, że duński to język, który świetnie nadaje się do tłumaczenia. Przekłady pozwoliły mi przetrwać. Żyjąc na przymusowej emigracji, musiałam znaleźć coś, co odbiłoby mnie od dna.

- Wyjechała Pani z Polski w 1968 roku. Najpierw mieszkała Pani w Niemczech, w małym miasteczku Murnau, i pisała Pani hasła do niemieckiego słownika literackiego. Jak radziła sobie Pani zaraz po wyjeździe z Polski?

Wcale sobie nie radziłam. Uczyłam się niemieckiego, ale wciąż nie wiedziałam, gdzie będę: czy wrócę do Polski, czy zostanę w Niemczech. Nie miałam pojęcia, czy gdziekolwiek osiądę na stałe. Z Polski wyjechałam na paszporcie turystycznym, tak jak moja matka. Wielu ludzi, którzy chcieli wyjechać, najpierw starało się o paszporty turystyczne, aby nie palić za sobą mostów. I ten turystyczny paszport był później kulą u nogi.

- Dlaczego?

Nie miałyśmy żadnego normalnego statusu. Byłam turystką, Żydówką z Polski. W tamtym okresie Żydzi z Polski nie byli turystami, tylko imigrantami. Tak było w Niemczech i tak było w Danii. Ja także w Danii poprosiłam o azyl.

- Dlaczego wyjechała Pani z Niemiec? To był z góry założony plan?

Przecież Pan wie, że w życiu nigdy nic nie jest z góry zaplanowane. Byłam wówczas w stanie umiarkowanej rozpaczy, nie wiedziałam, co ze sobą zrobię. To, że wyjechałam do Danii, było przypadkiem. Kończył mi się paszport i wiza niemiecka, a ja wciąż byłam zawieszona między powrotem do Polski i... nie wiadomo czym. I nagle ta Dania! Przypadek. Cała moja emigracja była przejściem z jednej nierzeczywistości w inną nierzeczywistość. Tylko że nierzeczywistość - to zdaje się określenie Brandysa - w Polsce znałam, ta zaś, w której się znalazłam, była mi zupełnie obca.

- Czy duńscy wydawcy chętnie sięgali po polskich autorów?

W latach 70. w Danii powstała literacka dziura, niewielu zagranicznych autorów tłumaczono, jeszcze mniej wydawano. Natomiast wcześniej, po wojnie, ukazało się wiele polskich książek, na przykład w 1946 r. ukazała się "Nie-Boska komedia" Krasińskiego. "Pan Tadeusz" został przetłumaczony na duński podczas wojny przez Valdemara Rordama, poetę oskarżonego o kolaborację z Niemcami. Zastanawiające, że jednocześnie ten człowiek tłumaczył ów niezwykle patriotyczny utwór. Ponoć jest to najlepszy spośród wszystkich przekładów Mickiewiczowskiego arcydzieła. Czytając go, słyszy się "Pana Tadeusza". A język duński w żadnej mierze nie jest podobny do polskiego.

- Tłumaczyła Pani Różewicza, Konwickiego, Mrożka...

Najpierw był Różewicz, potem Herbert, Szymborska, Mrożek, Konwicki, Brandys, Ewa Lipska i Grzegorz Wróblewski, który mieszka w Danii. Często żartuję, że to ja go wymyśliłam. Kiedyś wydawnictwo, dla którego tłumaczyłam, oraz Centrum Pomocy dla Uciekinierów organizowały konkurs na najlepszą książkę. Dostałam do recenzowania trochę maszynopisów po polsku i po angielsku, a kiedy już zupełnie nie miałam siły, wzięłam kolejny maszynopis z postanowieniem, że czytam jeden, ostatni wierszyk. I przeczytałam. Później przetłumaczyłam sześć z tych wierszy na próbę, a Grześ wygrał konkurs, po czym wyszła książka w moim tłumaczeniu.

Jako tłumaczka dokonałam cudu, jeśli chodzi o wydawanie Herberta. W Danii jest tylko jedno wydawnictwo - stale na skraju bankructwa - które wydaje tłumaczoną poezję, zwykle pojedyncze tomiki. Ja wydałam pięć tomików poezji Herberta oraz "Martwą naturę z wędzidłem". Chyba żaden inny zagraniczny poeta nie doczekał się tak wielu duńskich tłumaczeń.

- Od przeszło trzydziestu lat mieszka Pani w Kopenhadze i pisze po duńsku. Czy próbuje Pani pisać jeszcze prozę lub wiersze po polsku?

Kilkanaście lat temu nagle zaczęły mi "wyskakiwać" wiersze po polsku. Posyłałam je mojej przyjaciółce Ewie Lipskiej i jeśli ona je akceptowała, wysyłałam te wiersze do wrocławskiej "Odry". Wszystkie tam się ukazały.

- Z Polski wyjechała Pani w 1968 roku. Nie chciała Pani wrócić po 1989?

Wielokrotnie myślałam o powrocie. Ale w 1989 roku miałam pięćdziesiąt lat - jak to strasznie brzmi! Jeszcze raz zaczynać życie od początku? Po raz pierwszy do Polski przyjechałam w 1990 roku. To była podróż na pigułkach - bardzo się denerwowałam. Kiedy wylądowałam w Warszawie, nic mi ona nie mówiła. Odnalazłam się dopiero w Krakowie. Rozpoznałam się na krakowskim Rynku. W "Moim życiu barbarzyńcy" pisałam, że mój patriotyzm jest malutki, ogranicza się do gór na południu i wybrzeża na północy. I do Krakowa.

Polska A.D. 1990 była krajem zupełnie innym od tego, który opuszczałam. Kiedy przyjechałam pierwszy raz, nawet powietrze w Krakowie było lepsze, później już można było pić wodę z kranu, ludzie byli uprzejmi, jedzenie dobre. I te księgarnie pełne książek. To były niesamowite wydarzenia. Tylko że ja nic w tym celu nie zrobiłam, nie ja zmieniałam tę Polskę. Wracać na gotowe? Do kraju, który ktoś za mnie wywalczył?

Z Izraelem jest trochę podobnie. W każdej chwili mogę wyjechać do Izraela i zostać jego obywatelką, bo według tamtejszego prawa jeśli jest się Żydem, to do Izraela się po prostu wraca. Kiedy w 1972 roku po raz pierwszy tam przyjechałam, to także był "gotowy" kraj. I ja też nic w nim nie zrobiłam. A wykonano tam olbrzymią pracę: to kraj zbudowany na piaskach, bagnach, moczarach, malariach, szakalach etc. I co? Znowu przyjeżdżam, znowu idę do szkoły, znów uczę się języka...? To byłoby sztuczne przedłużanie młodości, a później - sztuczne przedłużanie tymczasowości. Kiedyś trzeba to przerwać. Początek lat 70. był okresem, kiedy właśnie zaczęłam tłumaczyć. Nie miałam siły na nic nowego, chciałam zostać tam, gdzie byłam.

- Prócz opowieści o żydowskim losie Pani książka jest także przewodnikiem po powojennym Krakowie, po Kazimierzu...

Pamiętam Kazimierz z okresu, kiedy to były ruiny. Przez wiele lat spędzonych w Polsce mieszkałam na Starowiślnej 57. W młodości bardzo często chodziłam na cmentarz Remuh. Z traw tu i ówdzie wystawały głowy nagrobków. I była koza, która się tam pasła. Kiedy było ciepło, zabierałam książki i siadałam obok tej kozy: ona w jednym kącie cmentarza, ja w drugim. Ulica Miodowa i ta część Kazimierza, w której teraz siedzimy, znana była z kurewskich melin. Zresztą sąsiedzi mojej matki, czyli nasi współlokatorzy, byli zawodowo związani z tą profesją. Brama naszego domu była "dobrą" bramą, lecz kiedy w nocy wracałam z różnych zabaw, panie podejrzanej proweniencji kuliły się w jej kącie i wzajemnie ogrzewały.

Tu, przy Szerokiej, była kamienica, która nie miała dachu i ostatniego piętra, została jedynie resztka klatki schodowej, sterczącej do góry kilkoma stopniami. Napis ostrzegał, by uważać, bo spadają cegły. I faktycznie - spadały. Kiedy przyjechałam do Polski po 21 latach, zobaczyłam, że w tej kamienicy mieści się galeria sztuki i za grosze kupić można autentyczny obraz Malczewskiego. To był pierwszy znak, że zaczyna się tu dziać coś bardzo dobrego.

- "Moje życie barbarzyńcy" traktuje o niepamięci, o odchodzącym świecie wspomnień. Od duńskiego wydania tej książki minęło 13 lat. Czy ten czas zmienił coś w postrzeganiu przeszłości? Czy wyjaśniły się zagadki, które nurtowały Panią podczas pisania?

Nie, nic z moich wątpliwości się nie wyjaśniło i nic się już nie wyjaśni. Z czasem wyjaśnia się coraz mniej. Dopóki matka żyła, mogłam ją pytać o różne rzeczy. Mądrzy ludzie zaczynają wcześnie pytać. Ja zaczęłam późno i dowiedziałam się tyle, ile się dowiedziałam. A teraz już nie bardzo jest kogo pytać. Wciąż nie wiem, czy prawda o mojej przeszłości to zdjęcia, na których stoję uśmiechnięta i szczęśliwa u boku mamy, czy okresy nieporozumień, które przechowuję w pamięci.

- Wciąż towarzyszy Pani to uczucie poznawczego rozdarcia?

To nawet nie jest rozdarcie. Bardzo rzadko istnieje jedna prawda o czymś. Życie chyba na tym właśnie polega, że wokół istotnego faktu, jakiegoś małego kawałka losu narasta masa dygresji. Moje całe życie jest dygresją albo wieloma dygresjami. Po tym labiryncie można chodzić tylko do pewnego momentu, dopóki ma się na to siły.

Bardzo żałuję, że nigdy nie nagrałam rozmów matki z jej przyjaciółmi. Jak oni ze sobą rozmawiali! Ale nie można nagrywać starszych ludzi, bo znaczyłoby to ni mniej, ni więcej, jak tylko: "Cześć starzy, to już pora do grobu. Ja to tylko nagram i będzie OK". Nie mogłam tego zrobić. Bardzo chciałam, aby moja matka zaczęła pisać, na pewno byłaby dobrą pisarką, ale ona nie miała na to najmniejszej ochoty.

- Pani matka często opowiadała o wojennych przeżyciach?

Moja mama była bardzo dziwną osobą, bardzo chętnie mówiła, a opowiadała niespotykanie wesoło.

W pokoju, który wynajmowałyśmy zaraz po wojnie, zbierała się zawsze grupka znajomych słuchających jej opowieści. Gdyby ktoś stał za drzwiami i słyszał te wybuchy śmiechu, pomyślałby, że ona opowiada przeżycia z kabaretu. Było w tym coś frywolnego. Myślę, że to, w jaki sposób mówiła, wiązało się bezpośrednio z życiem w socjalizmie. Tam niezbędny był dystans.

- Jako mała dziewczynka chciała Pani zostać świętą, później wstąpiła do ZMP, aby kilka lat później zostać darwinistką...

Jako dziecko chciałam być świętą lub chociaż zakonnicą. Byłam niezwykle spójną osobowością; katolicyzm, komunizm, żydostwo łączyły się we mnie w jedną wspaniałą całość. Powinnam dostać schizofrenii, ale byłam pełna harmonii i nadziei.

- Jak w "Senniku współczesnym" Konwickiego: "Moją religią jest nadzieja, którą można zmieścić w każdym wierzeniu"...

Ładne. Moją siłą była nadzieja na to, że jakoś to będzie, to ona spajała we mnie wszystkie, często przeciwstawne przekonania. Z wiekiem mi przeszło: zrobiłam się bardzo dogmatyczna. To zabawne, jak człowiek się mentalnie "faszyzuje" na starość. Teraz już niczego nie łączę: jest wróg, jest przyjaciel (śmiech). Ale to czasy są takie, jakie są - paskudne.

- Pani wojenny los wiąże się z drugą, polską matką, która zaopiekowała się Panią w czasie, gdy rodzice przebywali w obozie w Płaszowie. Czy próbowała Pani odnaleźć ją po wojnie?

Próbowałam ją odnaleźć dwa razy. Za pierwszym razem się to nie udało, autobus, którym jechałam, utknął w błocie zaraz za Krakowem, więc musiałam wrócić. Kiedy po latach przyjechałam do Polski, znów próbowałam odnaleźć Marię. Lecz kiedy dotarłam do Dobczyc, gdzie mieszkała, powiedziano mi, że nie żyje.

Zaraz po wojnie, jako dziecko, przyjechałam do Krakowa z dwiema matkami: Marią i Lolą. Nie wiem, jak moja mama to wszystko wytrzymała. Byłam dla niej potworem, bezinteresownie ją raniłam. Później już się wyciszyłam, po prostu byłam normalną, niemożliwą nastolatką. To mieściło się w ramach przeciętności.

Dopiero teraz próbuję o tym napisać w nowej - ostatniej w moim życiu - powieści. Kilka lat temu zostałam "matką chrzestną" dla obrzezańca. Przez siedem lat obserwowałam, jak się rozwijał. Fascynował mnie jego stosunek do matki oraz matki do niego. Przez pierwsze sześć lat życia kontakt dziecka z matką jest najintensywniejszy, później stopniowo zanika. Potem na plaży w Izraelu obserwowałam dzieci, które kochały swe matki absolutną, bezwarunkową miłością, a matki kochały je w dokładnie ten sam sposób. W tym było wszystko. Nigdy tego nie miałam. Kiedy spotkałam moją matkę po wojnie, miałam sześć lat. Przed wojną byłam półrocznym dzieckiem, nie mogłam nic pamiętać. Potem rodziców spotkało getto i obóz, a mnie wzięli nowi rodzice, ludzie, którzy mnie ratowali. Byłam przywiązana do mojej drugiej, polskiej matki, przez co nie mogłam pokochać Loli w sposób tak bezwarunkowy.

Straciłam czas, kiedy żywi się największą, najbardziej bezwzględną miłość. Tego w życiu nie miałam i moja matka tego nie miała. To Niemcy nam naprawdę zabrali. I także o tym jest moja książka. O mojej matce i miłości do niej. Bowiem "Moje życie barbarzyńcy" to także kadisz, kadisz za Lolę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (43/2006)