Jeszcze bym sobie pożył

ANDRZEJ STRUMIŁŁO: Mówię do syna: zrób mi trumnę bez gwoździ. Żeby został tylko popiół. Drewno świerkowe, na kołkach, lekkie, żeby nie było ciężko nieść.

28.08.2017

Czyta się kilka minut

Andrzej Strumiłło w swoim domu, Maćkowa Ruda / TOMASZ TOMASZEWSKI / FOTONOVA
Andrzej Strumiłło w swoim domu, Maćkowa Ruda / TOMASZ TOMASZEWSKI / FOTONOVA

Justyna Dąbrowska: Czy na starość się mądrzeje?

Andrzej Strumiłło: Mądrość wymaga selekcji myśli, a to prowadzi do milczenia.

Jednak bardzo mi zależy, żebyśmy nie milczeli, tylko rozmawiali. Niech mi Pan opowie, jak to jest mieć tyle lat.

To nie takie proste. To stan zwątpienia, stan swoistej tolerancji, pogodzenia się. Jak już wiemy bardzo dużo, trudno dokonać wyboru. Kiedy mnie pytają, w co wierzę, bardzo trudno mi powiedzieć, czy jestem za „Tygodnikiem Powszechnym”, czy za ojcem Rydzykiem, czy przyznaję rację wielkiemu Buddzie, czy szukam innych rozwiązań. Za dużo w swoim życiu widziałem. Widziałem ludzi, którzy poświęcali wszystko dla idei, i nic z tego dobrego nie wynikło. Jestem człowiekiem pełnym wątpliwości.

Czyli te sprawy nie porządkują się wraz z wiekiem?

Próbuję je porządkować, próbuję szukać osi, tego idealnego celu, do którego należy zmierzać. Ale nadal trudno mi go sobie wyobrazić.

Mógłby Pan mi jakoś go chociaż przybliżyć?

Gdzieś przeczytałem – nie wiem, czy prawdziwy – ostatni list Alberta Ein­steina do córki, w którym pisze, że największą siłą motoryczną wszechświata jest miłość. A wszystko pozostałe jest nieistotne. Tyle że miłości nie da się w żaden sposób zapisać za pomocą wzoru. Może to jest odpowiedź na pani pytanie? Mnie się wydaje, że to właśnie stosunek do drugiego człowieka najbardziej się liczy. Nie tylko dziś, ale w ciągu całego naszego życia: miłość do matki, miłość do ojca, miłość do ojczyzny, miłość do ziemi, miłość do pięknej kobiety, miłość do własnych dzieci, miłość do służby społecznej, do przyjaciół. Uczucie przywiązania i wierności, potrzeba stwarzania siebie poprzez innych – to jest najważniejsza historia w naszym życiu, jaka nam się przydarza.

Podobałoby mi się, gdyby tak było.

Nie jestem z wykształcenia psychologiem ani analitykiem, nie jestem inżynierem ani alchemikiem duszy, chociaż mówią, że artysta zawsze coś z tego ma. Jednak biorę odpowiedzialność za swoje słowo. Bez tego nie wyobrażam sobie siebie ani świata.

A skąd się Pan taki wziął? Co Pana ukształtowało?

Nie wiemy, skąd pochodzimy. Genetycznie tkwię gdzieś na obszarach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Z inicjatywy Czesława Miłosza, Tomasza Venclovy i mojej powstała księga historyczna o Wielkim Księstwie Litewskim. To jest dla mnie bardzo ważny punkt w życiorysie, który jest początkiem, środkiem, a może i końcem mego życia, czyli sumą wszystkiego. Mój ojciec i dziad pochodzili z ziemi mińskiej. Babcia – z Witebska. Matka urodziła się w Auksztocie, to jest północna Wileńszczyzna, chrzczona była w kościele w Powiewiórce, w którym chrzczony był również Józef Piłsudski. A ziemia mego dziadka Sudaty graniczyła z ziemią dzierżawioną przez Piłsudskich z Zułowa. Geograficznie, jak pani widzi, jestem zupełnie usprawiedliwiony.

Należę do kultury polskiej, posługuję się językiem polskim, ale bardzo lubię melodykę języka białoruskiego i litewskiego, mam wielu przyjaciół po tamtej stronie granicy. Ta granica jest dla mnie bolesna. Urodziłem się w Wilnie, wychowałem na ziemi wileńskiej i nowogródzkiej. To ziemia obciążona klimatem sentymentalizmu i romantyzmu. Zna to pani pewnie od Tadeusza Konwickiego. Niewielu ludzi w Polsce wie, co znaczy słowo „rojst”, a ja wiem.

Bagno, czytałam u Konwickiego.

No właśnie. W młodości lubiłem włóczyć się po polach, po lasach, łowić ryby.

A wojna? Jaki ślad zostawiła?

Wybuchła, kiedy miałem dwanaście lat. Byłem w harcerskiej drużynie obrony przeciwlotniczej, robiłem plakaty, jak się bronić przed nalotem. Wojna zostawiła we mnie masę śladów. Były dramaty rodzinne, śmierć, chowanie się, ucieczka przed wywiezieniem. Moja mama sfałszowała mi metrykę urodzenia. Zamiast mieć lat piętnaście, miałem czternaście, dzięki temu mnie nie wywieźli do Niemiec. Pracowałem jako pracownik niemieckich kolei, budowałem tory na linii Lida-Baranowicze. Po aresztowaniu ojca uciekłem stamtąd. Udało się nam przyjechać do Polski, do Lublina. W Lublinie na zakończenie wojny, 9 maja, maszerowałem przed Bierutem w defiladzie na Krakowskim Przedmieściu.

Pamięta Pan swoje uczucia?

Wielką radość, że to koniec. Ale wiedziałem, że to wszystko nie jest takie proste. Byłem oportunistą, który potrafi się świetnie przystosować do różnych warunków. Zachłysnąwszy się wolnością, zacząłem szukać miejsca, gdzie by się osiedlić. Chciałem być artystą.

Skąd Pan to wiedział?

Bo moja znakomita mama, jak miałem pięć lat, czytała mi „Don Kichota” Cervantesa. Moje pierwsze prace to wiatraki i Don Kichot.

W Święcianach, gdzie mieszkaliśmy, było liceum pedagogiczne i była szkoła ćwiczeń – tam mnie mama posłała do pierwszej klasy. Miałem sześć lat. Po dwóch tygodniach zostałem przesadzony do klasy drugiej. Przyszedłem do domu i mówię: „Mamo, jak tak dobrze pójdzie, to do Bożego Narodzenia skończę szkołę”.

Mając lat dwanaście zdałem do gimnazjum w Lidzie. Ale wtedy właśnie zaczęła się wojna i wszystko się dramatycznie skotłowało. Ojciec musiał uciekać, potem został aresztowany, po śledztwie w nowogródzkim więzieniu wysłano go na roboty leśne do obozu w Komi w ZSRR. Tam po roku umarł, w wieku 46 lat. Był rok 1945. Więc może sobie pani wyobrazić, że przyjechałem do Polski dobrze wyedukowany.

Nie miał Pan wątpliwości, czym są Sowiety.

Wiedziałem, czym są Sowiety, czym są Niemcy, jak wygląda ten świat.

Kiedy przyszli Rosjanie, to gimnazjum lidzkie natychmiast przestawiono na rosyjski. Przyjechali wykładowcy ze wschodu, „wastocznicy”. Trzeba było używać języka rosyjskiego. Skądże młody człowiek miał go znać? Próbowałem błyskawicznie uczyć się i dostosować do sytuacji. Było tam kółko artystyczne – potrzebne, bo przecież trzeba było robić propagandowe obrazy. Malowaliśmy defiladę narodów Związku Radzieckiego i Woroszyłowa na koniu. To była moja pierwsza lekcja malarstwa, bo dostałem farby olejne – kopyta konia Woroszyłowa wyszły mi nieźle. W czasie wojny dużo rysowałem: uciekinierów, bieżeńców, drzewa. Ale też kostiumy historyczne, bo ideałami mojego malarstwa byli Matejko, Kossak, a przede wszystkim Grottger ze swoją heroiczną „Polonią” i „Lituanią”.

Co było dalej?

Długo żyję, więc miałem różne okresy w życiu. Parę razy przestawiałem zwrotnicę. Kierunek może został utrzymany, ale tory i pojazdy się zmieniały. I szybkość. Kiedy w 1945 r. trafiłem do Polski, chciałem studiować. Zdałem specjalny egzamin z języka polskiego i historii Polski, który pozwalał mi zaliczyć uprzednie białoruskie i rosyjskie edukacje. Mieszkaliśmy w schronisku Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Łodzi. Mieliśmy pokój, w którym mieszkało 11 osób. Codziennie była wydawana darmowa zupa. Zapisałem się na wydział humanistyczny uniwersytetu. Chciałem studiować historię sztuki. Ale po pół roku zapisałem się do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, którą wtedy utworzono. Tam spotkałem Władysława Strzemińskiego. Był filarem tej szkoły, apostołem awangardy. Zupełnie niezwykła postać. Nie ma pani pojęcia, ile ja bym mógł opowiadać o Strzemińskim, ale to byłby osobny odcinek naszej rozmowy.

To był Pański mistrz?

Był, jest i nim pozostanie. Nie spotkałem na swojej drodze człowieka, który byłby bardziej charyzmatyczny, bardziej przekonany o swojej słuszności, bardziej logiczny w swoim wywodzie i bardziej współczesny w swoim myśleniu. Niezwykły i bardzo dzielny człowiek. Służył w wojsku carskim w czasie I wojny światowej, bronił linii Biebrzy, fortyfikacji w Osowcu, tam został ciężko ranny i dostał najwyższe odznaczenie za waleczność – Krzyż Świętego Jerzego.

Byli jeszcze inni mistrzowie w Pana życiu?

Niektórzy moi koledzy. Mistrzem skupienia, finezji i harmonii był Jerzy Nowosielski. Na pewno wywarł na mnie ogromny wpływ.

A nauczyciele życia?

Pytanie ciekawe, ale muszę się zastanowić, bo odpowiedź jest bardzo trudna. Kto właściwie może być nauczycielem naszego życia? Moim nauczycielem jest Czesław Miłosz. Jego los jest mi bliski, jego pochodzenie i spojrzenie na świat. Jak ktoś mnie pyta, jak to jest z tym życiem, odpowiadam słowami Georges’a Clemenceau, że jak ktoś za młodu nie był socjalistą, to na starość zostanie świnią. Bertolt Brecht z kolei mówił, że „człowiek hołduje chętniej dobru niźli złu, lecz warunki nie sprzyjają mu”.

I Pan się z tym zgadza?

Oczywiście. Strzemiński mówił: „Każdego człowieka należy uważać za dobrego. Zakładaj, że w nim tkwi dobro. Jeżeli on popełni coś nie tak, to już jest jego wina, nie naszego osądu”. I ja tak zakładam.

Pan ma mnóstwo witalności. Jak Pan to robi?

Nie wiem. Nawet kiedyś napisałem, że „kopię mózg własny, idąc naprzód”. Wiem, że to jest jakaś forma egocentryzmu... Człowiek chce być, chce coś znaczyć, chce zrobić, chce być zauważony.

Chce zaistnieć?

Tak.

I to Pana napędza?

W jakiś sposób. W końcu ten egoizm, ta moja galopada, ten mój ogień wewnętrzny, który pani spostrzegła, w sumie służy komuś. Ciągle coś robię dla innych.

Oglądaliśmy książkę, którą Pan teraz przygotowuje.

„Manhattan”. W tym roku wydałem też książkę o Maćkowej Rudzie, o tajdze syberyjskiej i Kraju Chabarowskim. Wydałem też piąty tom poezji. Mam już pomysły na następne książki. Następny tom poetycki będzie minimalistyczny, ascetyczny, monumentalny przez prostotę i powściągliwość. Tak jak sztuka Strzemińskiego, unizm, albo najpiękniejszy i najważniejszy dla mnie obraz XX wieku: „Czarny kwadrat” Malewicza.

Długo Pan żyje?

Dziewięćdziesiąt lat. Bo ja wiem, czy to długo? Jeszcze człowiek chciałby pożyć. Nawet długo. Ale nie za długo. Wie pani, jak się ma tyle lat co ja, to czuje się ciężar czasu. To ogromna liczba informacji, ogromna liczba przeżyć – taki gąszcz, w którym się trudno poruszać. Młody człowiek, dwudziestoletni, nic nie wie, choć myśli, że wie – więc jest pewien siebie i swojej wiedzy. On z przekonaniem twierdzi, że jest tak, tak i tak. A ja nie bardzo mogę tak powiedzieć, bo widziałem różne rozwiązania, różne zachowania, różne wartości, różne światy. Cholernie dużo podróżowałem, jakbym pani zaczął wyliczać, toby była cała litania. Ile razy byłem w Azji? W samych Indiach jedenaście razy, cztery razy w Chinach, cztery razy w Nepalu, cztery razy w Mongolii, i jeszcze w Japonii, w Tajlandii...

Andrzej Strumiłło i jego dzieła, Maćkowa Ruda / ANDRZEJ SIDOR / FORUM

 

Czego Pan tam szukał?

Człowiek zawsze szuka odpowiedzi na pytania: jaki jest świat, w którym kierunku zmierza, co sam zrobił, jacy są ludzie, jakie są wartości, jakie są możliwości? W Mongolii, na wysokogórskiej wyprawie do Ałtaju, zdobywałem szczyt. Byłem na pierwszej polskiej wyprawie w Himalaje Wschodnie.

Chodziło też o przyrodę?

Tak, między innymi. Na pewno obcowanie z inną przyrodą, ze śniegiem, z lodowcem, z dżunglą, ze skałami. Chciałem też sprawdzić swoją siłę, możliwość zaadaptowania się w tych ekstremalnych warunkach. Byłem w czasie zimowej wyprawy Andrzeja Zawady pod Mount Everestem. W Wietnamie była okazja wyjazdu, gdzie można było się nabawić ameby, dostać w łeb i jeszcze dostać łatkę sympatyka reżimu komunistycznego. Ale pojechałem do Wietnamu, żeby zobaczyć, jak to wygląda naprawdę. Byłem na 17. równoleżniku, na froncie amerykańskim i na rzece Lǐxiān w czasie konfliktu chińsko-wietnamskiego. Widziałem różne rzeczy, które opisywał Steinbeck z tamtej strony, a ja widziałem je z tej strony.

I nadal Pan uważa, że w człowieku jest więcej dobra?

Tak, nadal tak uważam, chociaż ważne są warunki, w jakich człowiek żyje. Czy zło ma wielką siłę? Trudno powiedzieć. Łyżka dziegciu może zepsuć beczkę miodu. Jeden zły człowiek może zniszczyć los wielu dobrych.

I co wtedy robić?

Walczyć miłością. Mówi się: „Jeśli ktoś cię uderzy, nadstaw drugi policzek”. Ale mówi się też: „Oko za oko, ząb za ząb”.

Zależy, który Testament się czyta.

Tak. Nie wolno być obojętnym wobec zła, ale jednocześnie jestem bardzo ostrożny, jeśli chodzi o piętnowanie i karanie, bo można się pomylić.

Wróćmy do dziewięćdziesiątki. Niech mi Pan jeszcze opowie, jak to jest?

Jak pani widzi. Człowiek jest zgarbiony, ma zapalenie zatok, ma obolałą nogę, zużyty staw kolanowy, różne defekty wewnętrzne.

A co z duchem?

Duch jest pełen przeżyć, wysycony. Już nie chcę podróżować, bo uważam się za naładowany akumulator. Jak mu jeszcze się czegoś doda, to wybuchnie. Jestem wypełniony doświadczeniem. Teraz muszę emanować z siebie te refleksje i spostrzeżenia. I to właśnie gwałtownie robię. Bardzo się śpieszę, bo wiem, że nie zostało mi wiele czasu, a mam cholernie dużo rzeczy do zrobienia. I w sztuce, i w poezji.

Myśli Pan na co dzień o przemijaniu?

Oczywiście, że myślę. Myślę o nieubłaganym końcu. Wiem, że pokolenia przemijają. Wystarczy pójść na cmentarz. Pokażę pani moją fotografię cmentarza w Queens, który się zlewa z wyrastającą za nim panoramą Manhattanu w jedno. Jesteśmy, przychodzimy i odchodzimy, a po nas przychodzą następni. W danym nam czasie staramy się coś dobrego zrobić.

Można się w ogóle do tego jakoś przygotować?

Nieraz się nad tym zastanawiałem. Właśnie, jak to jest? Seneka powiada, że życie jest niczym innym jak tylko przygotowaniem się do śmierci. Filozofia jest sztuką przyjęcia śmierci, zrozumienia śmierci czy akceptacji śmierci, pogodzenia się ze śmiercią.

Da się to zrobić?

Ja muszę się pogodzić. Już nawet były takie momenty, że sobie powiedziałem: „Dzisiaj kładę się na desce i odchodzę, nie ma mnie, koniec”. Muszę pani powiedzieć, że mój dziadek, który uciekł z Mińska przed rewolucją na ziemię nowogródzką, kupił grunt, wykarczował las, posadził sad, zbudował jeden dom, potem zbudował drugi dom dla syna. Potem zrobił sobie trumnę, duży dębowy krzyż i powiedział: „Teraz mogę umierać”. I umarł. Pochowany został w tej trumnie, pod tym krzyżem, który sobie zrobił. Ja dzisiaj też mówię do syna: „Słuchaj, zrób mi trumnę, tylko taką bez gwoździ, żeby został tylko popiół, jak mnie będą palić. Może być drewno świerkowe, na kołkach, lekkie, żeby nie było ciężko nieść”.

I on tak robi, jak Pan sobie życzy?

Jeszcze nie zrobił, ale może zrobi, będę go prosił. Nagrobek już mam na cmentarzu w Magdalenowie. Stoi kamień, wyryte jest nazwisko Andrzej Strumiłło i podana data urodzenia. Trzeba tylko wpisać datę śmierci. Stoi kamień z krzyżem, bardzo piękny krzyż, syn mój wykuł.

Jest jakieś epitafium?

Nie ma. A wie pani, że na cmentarzu wojskowym w Warszawie leży Waldek Świerzy i na jego grobie napisane jest: „Tu leży zawsze Świerzy”? Na razie nie myślę o żartach, tylko spieszę się, żeby zrobić jak najwięcej. Z panią rozmawiam bez pośpiechu, bo to jest dla mnie powrót w przeszłość. Patrzę na panią i szukam rysów pani ojca, Witka. Pamiętam jego głębokie zatroskanie poetyckie światem...

Też pisał, że miłość jest tym, co pozostaje.

Mówiłem pani. Ale tu chodzi o coś ogólniejszego, o stosunek do drugiego człowieka. O przyjaźń, o uznanie, o pomoc, o ciepło. To jest miłość właśnie.

I tego trzeba strzec?

W tym jest solidarność ludzka. Bardzo boleję nad dramatem uciekinierów, że tak garną się do Europy, która się nie chce podzielić ani majątkiem, ani bezpieczeństwem. Znam kwartały biedy i slumsy Kalkuty czy Bombaju. Wiem, od czego oni uciekają...

Chciałbym, żeby młodzi ludzie mieli do tej sprawy inny stosunek. Widzę często całkowity brak wiedzy. Inna jest ich ocena zjawisk. Dlatego trudno nam się porozumieć.

Są zaciekawieni?

Jednostki tak, ale w sumie nie jest za dobrze. Może kiedyś dojrzeją. Poczekajmy, jak będą mieli 90 lat.

A dojrzałość to kiedy przychodzi?

Czasem zbyt wcześnie. Ja byłem przedwcześnie dojrzały. Goethe napisał książkę „Mężczyzna pięćdziesięcioletni” i uznał, że to jest właśnie wiek dojrzały, że wtedy trzeba ustąpić amory swoim dzieciom. W Indiach człowiek właśnie w tym wieku zostawiał wszystko, odchodził samotnie na pustkowie, żeby medytować i czekać końca.

Byłem w Kraju Chabarowskim, na dalekim wschodzie Syberii. Tam był taki zwyczaj, że stary człowiek brał siekierę, strzelbę oraz nóż i szedł do tajgi. W tajdze budował sobie jakiś szałas w miejscu, gdzie jest woda, gdzie chodzą zwierzęta, i tam czekał na śmierć. Nie mógł umrzeć w domu, bo wtedy by go pochowano w tym miejscu, gdzie umarł. I chata na straty, bo nikt nie chce mieszkać nad grobem. Więc odchodził gdzieś dalej. W pewnych sytuacjach człowiek sam określa moment swojego odejścia do życia wiecznego. Jeszcze żyje, ale decyduje się na pożegnanie tego świata.

Tylko raz chciał się Pan już położyć na desce?

Parę razy. Uważałem, że wszystko jest skończone. Ale akurat tak się złożyło, że wtedy urodził mi się wnuczek. Zacząłem się z nim bawić, zacząłem się nim cieszyć i pomyślałem: „Nie powinienem już odchodzić. Powinienem jeszcze pomóc mu stanąć na nogi”.

Czyli inni ludzie nas wyciągają z takich sytuacji?

Tak. Nie można kogoś zostawić, kto nas potrzebuje.

Czyli na razie jeszcze nie?

Zdecydowanie na razie nie. ©

ANDRZEJ STRUMIŁŁO (ur. 1927 w Wilnie) jest malarzem, grafikiem, rzeźbiarzem, fotografem, poetą, pisarzem, scenografem. W latach 1982-84 był kierownikiem pracowni graficznej Sekretariatu Generalnego ONZ w Nowym Jorku. Laureat złotego medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Mieszka w Maćkowej Rudzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2017