Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W mediach spotykamy się raz po raz z przeróżnymi negatywnymi zdarzeniami dotyczącymi lekarzy. To nie chcą (lub nie mogą) przyjąć chorych do szpitala, to przyjmują pacjentów, będąc w stanie nietrzeźwym, to zawiadamiają zakłady pogrzebowe o śmierci pacjenta przed zawiadomieniem rodziny chorego. Uwagi budzą nieufność do lekarzy, osłabiają wiarę w prawdziwość ich powołania i na zasadzie „łyżki dziegciu w beczce miodu” uwypuklają błędy, upadki, szerzące się zło.
W świetle tego czuję się zobowiązana zrównoważyć, choć trochę, takowe sądy. Doświadczyłam w życiu wiele dobra od rozmaitych lekarzy. Wspomnę o ostatnim, któremu zawdzięczam to, że mogę chodzić. Mam nie dające się wyleczyć zwyrodnienie chrząstki kolan. Lekarz - ordynator kliniki ortopedycznej, chociaż pracuje w sąsiednim mieście, co kilka tygodni przyjeżdża do mnie bezinteresownie z koniecznymi lekami i dokonuje wymaganych zabiegów. Przy tym jest zawsze pogodny, serdeczny, niosący pomoc tak fizyczną, jak duchową. Przy tak ogromnym problemie chorób i lecznictwa jest to drobny szczegół. Opisuję go na dowód, że powołanie lekarza niosącego pomoc, wrażliwego na cierpienie człowieka nie zginęło w świecie, tylko jak każde dobro jest ciche i nie zawsze dostrzegalne. Warto jednak temu dobru dawać od czasu do czasu świadectwo.
J.K.
(nazwisko i adres znane redakcji)