Jesień jest dobra

Magda Umer, piosenkarka: Śpiewam smutne piosenki, a ludzie mówią, że poprawiam im nastrój i pomagam. Może dlatego, że nieszczęśliwie zakochanych jest aż tylu, ja od pół wieku mam pracę.

30.09.2019

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

EWELINA BURDA: To śpiewanie było zupełnie przypadkiem.

MAGDA UMER: Od dziecka je uwielbiałam, ale do głowy by mi nie przyszło, że zostanę piosenkarką. Śpiew był dla mnie zawsze ważny jako środek wyrazu – nie artystycznego, ale umiłowania życia w jego wesołych i smutnych momentach.

Jedno z Pani ulubionych wspomnień z dzieciństwa to gdy tata siadał do pianina i grał.

Dla mnie na świecie było trzech śpiewaków: Frank Sinatra, Nat King Cole i mój tata. Miał piękny głos i świetny słuch. Był samoukiem. Śpiewał piękne przedwojenne piosenki i mnie do tego śpiewania dopuszczał. I w tym sensie piosenka była czymś przeze mnie ukochanym już od najwcześniejszych czasów.

Jakie to były piosenki?

Och, „Przytul, uściśnij, pocałuj”, „Już nigdy”, „Ta ostatnia niedziela”, „Tango notturno”. Właśnie, jeszcze powinnam nagrać „Tango notturno”. Podobno byłam śmiałym dzieckiem i gdy w wieku przedszkolnym jechałam zatłoczonym tramwajem, to zaśpiewałam głośno: „Kiedy rano jadę osiemnastką, chociaż ciasno, chociaż tłok, patrzę na kochane moje miasto, które mnie zadziwia co krok”, rozładowując napięcie w wagonie. Ludzie zaczęli się do siebie uśmiechać. Może to był mój pierwszy sukces?

Uczyła się Pani śpiewu potem?

Nigdy, byłam tylko w szkolnym chórze. I profesor Marczak, który go prowadził, ciągle mnie przenosił do innego głosu, bo w każdym się wybijałam. Więc ja, jak mówią, najcichsza piosenkarka w naszej ojczyźnie, na początku śpiewałam za głośno. Widocznie w grupie byłam odważniejsza.

Śpiewanie w kabarecie Abacus miało być tylko dla znajomych.

Moi szkolni koledzy, starsi o kilka lat, Janusz Weiss, Krzysztof Knittel i Andrzej Woyciechowski, chcieli robić kabaret. Usłyszeli, jak na szkolnej akademii występowałam z balladami Okudżawy i namówili mnie, żebym śpiewała piosenki, które oni napiszą. Darowali mi nieumiejętność wokalizowania, jaką mają prawdziwi, profesjonalni śpiewacy. Występy miały być dla znajomych i tylko pod takim warunkiem się zgodziłam. Gdy przychodzili ludzie, których nie znałam, pytałam: „Dlaczegoście ich wpuścili?”.

Opowie mi Pani o swoim debiucie?

Mój początek na scenie, od którego liczę mijające właśnie 50 lat, to piosenka „Jeśli myślisz, że ja cię nie kocham, to się mylisz” ze słowami Andrzeja Woyciechowskiego, do której muzykę skomponował Krzysztof Knittel.

„Jesteś taki wiecznie zajęty / Ciągle patrzysz w przeciwną stronę / Wiesz, że jedno twoje spojrzenie / To mi zwróci, co już stracone”. Dostała Pani za nią w 1969 r. nagrodę na Zimowej Giełdzie Piosenki Studenckiej w Opolu.

Pierwszy raz dostałam poważną nagrodę i pierwszy raz w życiu wystąpiłam w telewizji. Bardzo lubiłam tę piosenkę. Myślę, że byłam stworzona do takiej cichej bossa novy. Potem zupełnie przez przypadek została mi przydzielona piosenka „Koncert jesienny na dwa świerszcze”, której się bałam.

„Koncert jesienny na dwa świerszcze / i wiatr w kominie / Koncert, co z babim latem odpłynie”. Śpiewa Pani słowa Wojciecha Niżyńskiego, muzykę skomponował Krzysztof Knittel. Zdobyła z nią Pani nagrodę na 9. Festiwalu w Opolu, wygrała studencki festiwal FAMA...

Nie jest to moja ukochana piosenka, chociaż przyniosła mi szczęście i ludzie ciągle mnie z nią kojarzą.

Do której z pierwszych piosenek ma Pani największy sentyment?

Chyba do „Już szumią kasztany”.

„Przepraszam za słońce, przepraszam za deszcz / Za wszystko, za co tylko chcesz”.

Z tych najstarszych ją śpiewam najchętniej.

Łatwo wpaść w nostalgiczny nastrój, słuchając Pani płyt, i rozmyślać tylko o miłości i trzymaniu się za ręce.

Mam takich kolegów, których żony puszczają moje płyty na okrągło, i oni mówią, że już nie mogą tego słuchać. Przedawkowane lekarstwo. Ale wiesz, ilu ludzi po nieszczęśliwych miłościach i rozstaniach uratowałam? Wychodzę na scenę, godzinę śpiewam smutne piosenki, a ludzie mówią, że poprawiam im nastrój i pomagam. Dzięki temu, że tych nieszczęśliwie zakochanych jest tylu, ja od pół wieku mam pracę. A moją największą zasługą jest to, że wybieram piękne utwory. Mój pianista Wojtek Borkowski mówi, że w nich jest promienny smutek. Taki, po którym wychodzi się na prostą.


Czytaj także: Kram z piosenkami - rozmowa z Ireną Santor


Dla Pani te piosenki też były terapią?

Tak. To zawsze było bardzo prywatne, nigdy nie mówiłam w imieniu ludzkości, czasem w imieniu bliskich mi ludzi, ale najczęściej w swoim własnym.

Dużo Pani piosenek pasuje do tej pory roku – schyłku lata, początków jesieni.

To prawda. Jesień jest moja. I ja już sama właściwie jestem jesienią.

Wtedy są Pani urodziny. Pamięta Pani swoją rozpacz, gdy kończyła trzydzieści lat?

Doskonale! To było 9 października 1979 roku. Szłam do parku Skaryszewskiego, gdzie potem przez całe lata w niedziele wędrowałam z Agnieszką Osiecką. Kręciłam tam teledysk do piosenki „Koncert jesienny na dwa świerszcze” do jakiegoś młodzieżowego programu, przy którym pracowała pani redaktor Gałązka. Bardzo rozpaczałam: „Dziś kończę 30 lat, to koniec świata”. I ona mi powiedziała, że to wszystko dopiero się zaczyna. Pamiętam, że pomyślałam wtedy: co ona wygaduje? Pukałam się w głowę i było mi jej żal, bo dla mnie była 40-letnią staruszką.

Mnie też trzydziestka przeraża.

Wiem, co czujesz. Wy wszyscy jesteście dziećmi, tylko jeszcze nie możecie o tym wiedzieć. Ja gdy miałam trzydzieści lat, to byłam starsza duchem, niż jestem teraz.

W kolejnych latach ta rozpacz z powodu wieku wracała?

Gdy kończyłam 50 lat, przyszłam do mojego przyjaciela Jeremiego Przybory i jego żony Alicji Wirth załamana, że już wszystko przepadło. Alicja powiedziała mi wtedy: „Teraz się zacznie najpiękniejszy czas w twoim życiu”.

I zaczął się?

Tak. Odchowałam dzieci, miałam już prawo coś wiedzieć o świecie i mogłam doceniać czas, który mi został, jeszcze bez większych kłopotów zdrowotnych.

Tęskni Pani czasem za młodością?

Całe szczęście nie mam takiej przypadłości starych ludzi, którzy strasznie zazdroszczą młodym tego, że są młodzi. Cieszę się, jak mijam zakochaną młodzież, uczucie widać po nich od razu. Uwielbiam patrzeć na szczęście ludzi, bo wiem, że to wielki dar. I zwierząt także. Szczęście roślin chyba też jest możliwe. Zwłaszcza tutaj, w ogrodzie botanicznym, do którego często chodziłam z Jeremim na spacery.

9 października, w dniu 70. urodzin, nie będzie żadnej rozpaczy?

Uważam, że jeśli dożyło się siedemdziesiątego roku życia i widzi się trochę, słyszy się trochę, czuje się trochę, to jest to powód do dumy. Na zawsze zapamiętam zdanie Jeremiego, że jedyną urodą starości jest mądrość. Jeżeli mam jakieś ambicje, to żeby nie zgłupieć.

Powiem Ci jeszcze, co Jeremi sądził o wieku, jak skończył osiemdziesiąt pięć lat. Mówił wtedy, że pięćdziesiątka to młodość starości, sześćdziesiątka – lato starości, siedemdziesiątka to jesień starości, osiemdziesiątka – zima starości, a po osiemdziesiątce to już niedopuszczalny okres w życiu człowieka.

A ze swoich najwcześniejszych lat dużo ma Pani wspomnień?

Byłam dzieckiem młodziutkich rodziców. Sami byli dziećmi, dziś to widzę, mama zaszła w ciążę jeszcze w jedenastej klasie. Absolutnie uwierzyli w to, że komunizm może zbawić świat. Chodziłam do komunistycznego żłobka, przedszkola i szkoły. Nie znałam ludzi, którzy myślą inaczej o świecie. Długo nie miałam pojęcia, że jestem indoktrynowana, że indoktrynowani są moi rodzice, moja szkoła. Byłam naiwną, wierzącą w to wszystko dziewczynką, która myślała, że komuniści doprowadzą do szczęśliwego zbratania się wszystkich narodów i zlikwidują biedę na świecie. Moja młodość do marca 1968 roku to było... Widziałaś film „Truman Show”?

Tak.

W takim świecie żyłam. Ktoś wytyczył mi granice, a ja w tym zamkniętym kręgu funkcjonowałam.

Historie rodzinne wracają dziś do Pani?

Trudno mi o tym mówić. To mnie bardzo boli, a jednocześnie cały czas chcę to powtarzać: nie czuję się absolutnie winna temu, że ktoś, kto jest ze mną jakoś spokrewniony, był kanalią. Ja nie mam z tym kompletnie nic wspólnego i ani przez ułamek sekundy nie miałam. I potworna ilość hejtu, która się na mnie z tego powodu wylewa w internecie, najpierw strasznie męczyła i nie dawała żyć, a teraz nagle mam jakiś rodzaj siły, by sobie z tym radzić. Może to Pan Bóg mi ją daje?

Bo Boga zaczęła Pani szukać sama.

Gdy dostałam się na studia polonistyczne i zaczęłam przyjeżdżać na Krakowskie Przedmieście na zajęcia, to czułam się, jakbym wyjechała gdzieś bardzo daleko. Nagle poznałam ludzi, którzy mieli diametralnie inne poglądy. Także ludzi, którzy wierzyli w Boga.

Na studiach nie rozumiała Pani wielu kontekstów kulturowych.

Nie wiedziałam, co to Duch Święty, Trójca, krzew gorejący. Byłam w tym analfabetką. Ale gdy już pozna się te odniesienia, to wcale nie jest łatwiej z tym żyć. Zwłaszcza komuś, kto został wychowany w świecie bez Boga i świecie, który tego Boga uważał za nieporozumienie, opium dla ludu.


Czytaj także: Wszechświat zgrzyta - rozmowa z Lechem Janerką


Ale tata przekazał mi też bardzo ważną rzecz związaną z wiarą, która jest dla mnie wskazówką na drogę mojego życia: powiedział, iż jemu się wydaje, że Boga nie ma, ale trzeba żyć tak, jakby był. I właściwie ja cały czas tak żyję. Żebym mogła wejść w tę Piotrową Bramę, jeśli będzie. Albo spokojnie ułożyć się do najdłuższego snu, w którym nie będzie niczego. Jednak bardzo bym marzyła, żeby Bóg był.

To Pani największe marzenie?

Oprócz tego, żeby dzieci i wnuki wyrosły na porządnych ludzi, to największe.

Szukała Pani Boga w różnych kulturach.

Jeździłam do Indii, bardzo mnie intrygowała i kusiła przez długie lata możliwość reinkarnacji. Czytałam o wielu religiach i doświadczałam ochoty na bycie przedstawicielką jednej z nich, ale potem zawsze od tego uciekałam.

Gdy byłam w Jerozolimie, ksiądz ­Kazimierz Orzechowski zaprowadził nas do sióstr opiekujących się dziećmi arabskimi i żydowskimi, których rodzice wymordowali się z nienawiści. One zajmowały się tymi bezbronnymi istotami, które nie wiedziały, komu się rodzą i dlaczego przychodzą na ten świat w takiej sytuacji. Ludzie wierzący w coś innego niż ja, myślący zupełnie inaczej, są godni szacunku, nie stają się moimi wrogami. Dla mnie to jest istotą chrześcijaństwa.

O tym śpiewa Pani w „Kolędzie dla tęczowego Boga”: „Bóg się rodzi, Cyganiątko / obok niego śpi jagniątko / Bóg się rodzi, Pakistańczyk / słońce mu we włosach tańczy”.

Słowa Jarka Mikołajewskiego. Po zaśpiewaniu jej z Grzesiem Turnauem oprócz zachwytów i pięknych słów były też niestety takie, że to obrazoburcza kolęda.

Ochrzciła się Pani, gdy była już dorosłą kobietą.

Postanowiłam ochrzcić Mateusza, mojego pierwszego syna, i razem z nim siebie. Na zajęcia przygotowawcze ksiądz kazał mi przychodzić osobno, bo zadawałam niewygodne pytania. Moją mamą chrzestną została Kalina Jędrusik, a ojcem chrzestnym Janusz Kondratiuk. Przez bardzo długi czas wydawało mi się, że będę taką dobrą chrześcijanką bez żadnych wątpliwości. I jeśli dziś czegoś ludziom zazdroszczę, to takiej pewności w wierze. Spokoju na ten temat.

Czasami jestem przekonana na sześćset procent, że jest c o ś. I nagle przychodzi otchłań, w której nie ma niczego. A potem znów poczucie, że obojętne, czy c o ś jest, muszę iść drogą przyzwoitego człowieka, który jest tyle wart, ile udało mu się zrobić w życiu dobrego.

Rzadko chodziła Pani do kościoła, ale był taki moment, kiedy się tam wybrała.

Gdy poznałam mojego męża, poszłam się pomodlić o to, żeby już nigdy się nie zakochać. Ustatkować się, założyć rodzinę i żyć jak Pan Bóg przykazał.

Zadziałało?

Musiałabym Ci się zwierzyć, że niestety raz się zakochałam – ale nieszczęśliwie i nie na tyle, żeby opuścić męża. Teraz od sześciu lat mamy bardzo trudną sytuację, bo mój mąż jest po trzech wylewach. Jutro minie pół roku, od kiedy wracam do domu, w którym w łóżku leży bardzo ciężko chory człowiek, i to jest przerażające. Moja bezsilność jest przerażająca.

Trudno Pani być z bliską chorą osobą?

Najpierw całe moje dzieciństwo to bycie z ciężko chorym dzieckiem, moim bratem, który chorował na zanik mięśni i jeździł na wózku inwalidzkim. Zmarł, gdy miał 14 lat. I teraz na starość kupuję wózek dla męża, który był, jak mówiła Agnieszka Osiecka, mistrzem w sztuce życia. Nigdy nie chorował, był narciarzem, płetwonurkiem, człowiekiem akcji. To niebywała klamra w moim życiu. Okrutne doświadczenie dla niego i bliskich.

Gdy się poznaliście, była Pani tuż po trzydziestce.

Andrzej to był pierwszy człowiek z innego świata w tym moim artystycznym środowisku, w które weszłam jako osiemnastoletnia dziewczyna. On mówił, że sztuka to coś sztucznego. I to było genialne! Tak na nas patrzył...

Jakby mówił: „Halo, tu ziemia”?

Tak. I gdy żaliłam się, że życie się wali z powodów artystycznych, to on kwitował tylko, że jesteśmy grupą rozemocjonowanych istot, a prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. A ponieważ byłam, i wciąż jestem, osobą bardzo depresyjną, to on mnie z tego wyciągał takim realistycznym podejściem do życia. Zawsze mówił, że najważniejsze, żeby rano pójść na basen popływać, potem coś robić. Że wieczorem można iść do teatru, ale tam przyjdą sami tacy, którzy też chcieliby występować, ale nie dostali się do szkoły aktorskiej. Jego mocne stanie na ziemi bardzo mi pomagało zachować dystans do swoich rzeczy. I nie odfrunąć.

To piękne.

Na pewno był moim wielkim lekarstwem i przyjacielem. I człowiekiem, który dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Ale kłóciliśmy się strasznie i chyba nie byliśmy dobrym małżeństwem. Lubię takie zdanie mojej przyjaciółki Krysi Jandy: „Ty nie miałaś z nim w życiu łatwo, ale on z tobą też”.

Pani kilkuletni syn mówił ćwierć wieku temu w filmie dokumentalnym o Pani, że „Jest bardzo dobrą nawet matką, ale niemiłą żoną”.

Grażyna Pieczuro, która zrobiła ten film, świetny zresztą, wycięła drugą część zdania Franka, który z dziecięcą szczerością powiedział wtedy: „...ale niemiłą żoną, bo ciągle mu robi awanturę, że on je różne rzeczy w nocy z lodówki” (śmiech).

A dziś, gdy patrzę na tego bezbronnego, umęczonego człowieka, który już nigdy nie zrobi mi awantury, że za grubo pokroiłam ser albo coś za drogo kupiłam, to czuję do niego wielką czułość. To jest taki stan, że zapomina się o wszystkich okropnych rzeczach, których też była cała masa.

O przyjaźnie też chciałabym zapytać.

Od zawsze powtarzam, że przyjaźń ratuje życie. I to jest rzecz najważniejsza. Potrafiłam się przyjaźnić z ludźmi, to samo do mnie przychodziło: Agnieszka, Jeremi, Danka, Tupciowa, Zuzia, Krysia, Magda Czapińska... Z Zuzią Łapicką i Krysią Jandą przeżyłyśmy ogrom rzeczy, które nam się wspólnie przytrafiały: dzieci się rodziły, z mężami się kłóciłyśmy, bliscy nam umierali, wspólnie wyjeżdżałyśmy na wakacje. I jednocześnie to samo przeżywałyśmy w Polsce, w polityce, w kulturze. To łączy na całe życie.

W piosenkach, które Pani śpiewa, dużo jest rozstań i pożegnań na zawsze. A Pani często powtarza, że jej pokolenie odchodzi.

Co chwilę się z kimś żegnam. Teraz odeszła Zuzia Łapicka. To są sytuacje straszne, a z drugiej strony naturalne. Nie mam żalu ani do Stwórcy, ani do fizyki czy chemii, ani do bytu czy niebytu. Nudne byłoby wieczne życie. Po czasie rozpaczania, że odchodzą moi najbliżsi, zrozumiałam, że należy się przede wszystkim cieszyć, że ich w ogóle na swojej drodze spotkałam. I nie zapominać, że za chwilę do nich dołączę.

Ale mimo tych przyjaźni, które są dla mnie piekielnie ważne, u źródła jestem samotnym, osobnym człowiekiem. Odludkiem, który od czasu do czasu się spotyka z ludźmi, jak dzisiaj z Tobą. Który lubi ludzi. No może nie wszystkich, ale... (śmiech) niechętnie ich nie lubię.

A emocje?

Przeżywam je z trudem. Jak jestem w złym stanie nerwów i idę do lekarza, to mówi mi: najważniejsze, żeby unikała pani emocji. I nie chodzi tylko o te złe. Tak samo trudne są dobre emocje, bo one rozkręcają. Więc ja, będąc bardzo emocjonalną osobą, ciągle staram się powściągać środki wyrazu, a nie je eksponować. Odpoczywam wtedy, kiedy teoretycznie jest nudno i nic się nie dzieje. Kiedy jest cisza i nie ma ludzi.

Gdzie Pani odpoczywa?

W tajemniczym miejscu w lesie, mojej samotni. Mam tam kury, koguta, który się nazywa Twitter i psa Facebooka.

Brakuje mi kota Instagrama.

Niestety nie mogę mieć kota przez straszne uczulenie. Inaczej miałabym cztery Instagramy.

Od realiów politycznych też Pani ucieka?

Bardzo. Polityka kojarzy mi się z walką na jakość jadu w wypluwanej ślinie. To są właśnie te emocje, które mnie wyniszczają. Uważam, że ważniejsze niż to, jakie mam poglądy i w co wierzę, jest to, co zrobię dobrego dla ludzi, gdy zaśpiewam, czy stworzę ważne przedstawienie. Jedni ludzie idą na barykady i jestem pełna szacunku do nich. Oczywiście jeśli to chodzi o te barykady, o które i mi chodzi (śmiech). Ja uciekam od świata, z którym nie chcę mieć nic wspólnego – jestem raczej naganną eskapistką, a nie odważną rewolucjonistką.

Skąd ta ostrożność?

Moi dziewiętnastoletni rodzice wierzyli śmiertelnie w coś, co było piekielnym nieporozumieniem. Zapłacili za to straszną cenę. Nie znoszę fanatyzmu, patosu i skrajności – w jakiejkolwiek dziedzinie.

Przybora powiedział, że podoba mu się, iż nie używa Pani sztuki jako środka do robienia kariery.

Popularność była przydatna, gdy chciałam o czymś ważnym powiedzieć w piosence czy przedstawieniu. Ale jak chcesz być przyzwoitym człowiekiem, to nie możesz wchodzić w żadne układy i rozgrywki. Dla mnie to, że byłam ceniona przez Jeremiego czy Agnieszkę, Ewę Demarczyk, Marka Grechutę czy Franciszka Macharskiego, było milion razy ważniejsze niż uznanie jakiegoś władcy telewizji.

Z tego wszystkiego, co Pani robiła, co teraz lubi Pani najbardziej?

Czytać książki, ale mam bardzo chore oczy. Chodzić po lesie. Patrzeć, jak wnuki rosną. Oglądać dobre filmy. Lubię sztukę. Dla mnie sztuka to nie jest coś sztucznego. To brzmi tak banalnie...

A zawodowo?

Od kilku lat mówię, że chcę już odpocząć. Pójść na emeryturę, mieć trochę wolności.

Gdy w 1995 roku wydałam płytę „Wszystko skończone”, uważałam, że śpiewanie jest już zakończone i będę teraz robić przedstawienia. I robiłam je z wielką chęcią. Teraz też od czasu do czasu się tym zajmuję, ostatnio w Teatrze Polonia razem z Krysią zrobiłyśmy „Zapiski z wygnania” na podstawie opowiadania Sabiny Baral, dwudziestoletniej emigrantki ’68 roku. Wiedziałam, że to jest bardzo ważne, i jestem szczęśliwa, że wpadłam na pomysł, żeby zrobić ten spektakl. Może i dla mnie najważniejszy. Krysia zagrała genialnie.

Ale teraz o dziwo to śpiewanie jest najmniej przykrym zajęciem. Pamiętam, jak w latach 90. miałam cykl wywiadów, które przeprowadzała Danuta Rinn, i ona zapytała mnie wtedy: „Dlaczego ciebie trzeba zawsze tak zmuszać, wyciągać za uszy? Sama nie chcesz nic zrobić”.

Jest Pani trochę leniwa?

Jestem bardzo leniwa. Ale jeżeli już coś robię, to musi być najlepiej, jak potrafię.

Lenistwo i perfekcjonizm to straszna kombinacja cech.

O tak! Jeżeli mam możliwość nie robić nic a robić coś, to zawsze powiem: nie robić nic. Jestem osobą, która może ciągle leżeć, czytać książki albo myśleć. O życiu, przyrodzie, ludziach bliskich albo dalekich, których nie mogę zrozumieć. I to także ważne zajęcie. Próbować pojąć ten zwariowany świat. Gdybym miała odpowiedzieć, co najbardziej lubię, to powiem: myśleć. I dziękować Bogu, że jeszcze mam tę zdolność. ©℗

CIESZĘ SIĘ, ŻE TO ZAŚPIEWAŁAM:

– „Oczy tej małej”
– „Koniugacja”
– „Kolęda dla tęczowego Boga”
– „Już szumią kasztany”
– „Najcichszy tekst”
– „Jeszcze w zielone gramy”
– „Miasteczko Bełz”
– „Ucisz serce”
– „O niebieskim pachnącym groszku”
– „Stacyjka zdrój”

CIESZĘ SIĘ, ŻE TO ZROBIŁAM:

KONCERT „ZIELONO MI” poświęcony twórczości Agnieszki Osieckiej (1997)
„ROZMOWY O ZMIERZCHU I ŚWICIE” – telewizyjny wywiad-rzeka z Agnieszką Osiecką (1996)
FILM DOKUMENTALNY „Jeremi Przybora” (1990) i programy „ Dziecko szczęścia – czyli wiosna, lato, jesień, zima” z Jeremim Przyborą (1988)
KSIĄŻKA „Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory listy na wyczerpanym papierze” (2010)
MONODRAM „Biała bluzka” wraz z Krystyną Jandą według tekstów Agnieszki Osieckiej (1986 i 2010)
SPEKTAKL „Zimy żal” z piosenkami Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego (1989)
CYKL PROGRAMÓW TELEWIZYJNYCH „Ich pierwsze miłości” (2000–2002)
SPEKTAKL „Chlip Hop, czyli nasza mglista lap top lista” z Andrzejem Poniedzielskim (2007)
SPEKTAKL „Przybora na sto dwa” z grupą teatralną MUMIO (2017)
SPEKTAKL „Zapiski z wygnania” (2018)

 

MAGDA UMER jest pieśniarką, wykonuje głównie poezję. Autorka recitali, spektakli i widowisk poetyckich. Reżyserka, scenarzystka i aktorka. W 2005 r. otrzymała tytuł Mistrza Mowy Polskiej, w 2009 r. odznaczona Złotym Medalem Gloria Artis. W tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy twórczej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego, szefowa serwisu TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem Powszechnym” związana od 2014 roku jako autorka reportaży, rozmów i artykułów o tematyce społecznej. Po dołączeniu do zespołu w 2015 roku pracowała jako… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2019