Kram z piosenkami

IRENA SANTOR, piosenkarka: Dostaję białą kartkę papieru, ołówek i nie umiem nic wyczarować. A dźwięku mogę nie mieć, ale potrafię go sobie wyobrazić.

22.12.2017

Czyta się kilka minut

 / MACIEJ ZIENKIEWICZ / AGENCJA GAZETA
/ MACIEJ ZIENKIEWICZ / AGENCJA GAZETA

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Jakie jest pierwsze Pani wspomnienie z dzieciństwa?

IRENA SANTOR: Z Solca Kujawskiego, gdzie mieszkałam przez pierwsze dziewięć lat życia. To urokliwe miejsce – lasy, Wisła i spokój małego miasteczka. Mało potem spotykałam takich miejsc przyjaznych, gdzie z lasu można się utrzymać i gdzie dzięki Wiśle można nieźle się najeść.

Najbardziej lubiłam iść właśnie do lasu. Choć samej nie wolno mi było – lasy były przepastne, a ja od dziecka absolutnie nie orientuję się, gdzie jestem. Gubię się na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich.

Ale las był mi potrzebny do echa.

Sprawdzała Pani w lesie potęgę swojego głosu?

Mama nauczyła mnie ,,Po nocnej rosie”, to była moja ukochana piosenka. W lesie wyśpiewywałam się, potem dopiero po latach dowiedziałam się, że napisał ją wielki kompozytor. W naszym domu Moniuszko nie miał imienia i nazwiska, był „domowy”. Lubiłam śpiewać go w lesie.

A inne wspomnienie?

Już z początku lat 50. Z Mazowszem jesteśmy w Częstochowie i o piątej rano idziemy na Jasną Górę. Otwiera się obraz i... jak gruchną organy, to myślę sobie: „To jest już wszechświat”.

Dźwięk organów jest wszechświatem?

W ogóle dźwięk. W Solcu był park, ale taki szczególny, z muszlą, do której chodziło się tańcować i śpiewać. Boleję, że dzisiaj dzieci nie mają lekcji śpiewu. Dziecko powinno śpiewać i słyszeć swój własny głos. Jeżeli śpiewa w chórze, to słyszeć głos kogoś, kto stoi obok. Nie wydzierać się i udowadniać, że ja mogę głośniej, tylko słyszeć akord, który składa się z poszczególnych dźwięków. Uczono mnie tego w podstawówce. Nie mogę wtrącać się w to, że młodzi słuchają teraz muzyki mechanicznej, bo wyjdę na starą ciotkę. Ale mnie dobra muzyka w życiu nie zaszkodziła.

Jak wyglądały lekcje muzyki w podstawówce?

Przychodził pan i grał na skrzypcach. A skrzypce to instrument, który sam „śpiewa” – słychać, jak ktoś gra, i głos tego, który temu towarzyszy. Człowiek umie dostroić się, zaśpiewać całą frazę poprawnie słysząc siebie – na tym właśnie polega śpiewanie.

Pani rodzice muzykowali w domu?

Nie mieli wykształcenia muzycznego – mama była krawcową, tata – flisakiem. Lubili śpiewać na dwa głosy, gdy robili coś razem. A kolędowanie to już był obowiązek.

Opowie Pani o świętach w Solcu?

Szczególnie jeden obrazek utkwił w pamięci: tata i ja jeszcze jesteśmy w łóżku, obok stoi choinka, oczywiście ozdobiona wszystkim, co Pan Bozia dał – i jabłuszkami, i cukierkami, i pierniczkami. I jeszcze palą się świeczki, których nie było dużo, bo pewnie brakło pieniędzy, by kupić więcej. Mama krząta się w kuchni, a my z ojcem łasujemy i co chwila z choinki coś znika – a to pierniczek, a to jabłuszko. I to jest nasza tajemnica.

Nie dziwię się, że właśnie ta scena utkwiła Pani w pamięci.

Kiedyś przyszedł Gwiazdor, a ja się przeraziłam, bo był duży, ponury i w ręku trzymał rózgę. I ja sobie chyba na tę rózgę zasłużyłam, bo kryłam się za babcią, by on mnie nie widział. Czyli coś miałam na sumieniu.

No i obowiązkowo szło się na pasterkę, nawet jak było się bardzo sennym. Zimno, świat nieprzytulny, ale gdy organista grał ,,Bóg się rodzi” , to żyć się chciało.

Mówi Pani, że na tę rózgę zasłużyła?

Dzieckiem byłam niesfornym, trudno mnie było ujarzmić. Uwielbiałam bujać się na podwórkowej bramie – w czasie okupacji wyrzucono nas z mieszkania i wylądowałyśmy z mamą w kurzej chatynce, nie stały w okolicy żadne huśtawki. W parku w Solcu były jakieś wieszadełka i ja wiecznie wisiałam głową w dół. Ubóstwiałam chodzić po drzewach – zdzierałam buty, darłam sukienki. Mama miała ze mną morze kłopotów. Gdy zasłużyłam sobie, to potrafiła mnie gonić, by przylać ścierką. Gdyby tylko mogła mnie dogonić, toby mi przylała. Ale ja mimo to kochałam ją nad życie.

A tata jaki był?

Nie pamiętam go dokładnie, zginął, gdy miałam pięć lat. Pod koniec października 1939 r. – został zamordowany, razem z grupą 49 innych mężczyzn. W tym mordzie brała udział osoba, którą znała moja rodzina. Przed wojną ten człowiek przychodził do nas do domu, był przyjacielem ojca.

A ojciec mnie rozpieszczał. Na Pomorzu był taki zwyczaj, że mężczyźni oddawali swoje zarobione pieniądze kobietom, bo to one prowadziły dom. Tata miał swoje zaskórniaki – w tajemnicy przed mamą chodziliśmy na lody.

I jeszcze pamiętam, że siostry z ochronki, do której sama maszerowałam, uznały, że jestem za mała, by w Boże Ciało sypać kwiatki. Miałam charakterek i tak długo ryczałam, aż mama musiała mi przez noc uszyć sukienkę, taką krakowską. I siostra zakonna szła za mną w procesji, żebym nie zrobiła jakiegoś głupstwa, ale kwiatki sypałam. W przeddzień poszliśmy z tatą na łąkę nad Wisłą i razem zrywaliśmy kwiatki. Duży mężczyzna skubał kwiatuszki do mojego koszyczka.

Piękne obrazy – można nimi sycić wspomnienia.

Tym bardziej że rodziców miałam krótko. Mama zmarła, gdy miałam 16 lat, długo chorowała. Byłam wtedy w internacie, chodziłam do Szkoły Zdobienia Szkła, w Polanicy, gdzie się przeprowadziłyśmy w roku 1947. To była szkoła zawodowa, ale uczono porządnie.

Nie uprawiałam wyuczonego zawodu, bo mam kłopoty z rysunkiem – kreska prosta to dla mnie niedostępna tajemnica. Na to wyobraźni nie mam, ale na dźwięk mam. Kiedy dostaję białą kartkę papieru i ołówek, to nie umiem nic wyczarować. A dźwięku mogę nie mieć, ale potrafię go sobie wyobrazić.

Jakie było towarzystwo w tej szkole?

Dziwna szkoła – miałam kolegów powstańców warszawskich, byłam jedną z młodszych uczennic. Pamiętam dobrze Tadeusza – walczył w batalionie Parasol. Zresztą mówiliśmy na niego „Parasol”. Był wysoki.

Języka rosyjskiego uczyła mnie Ewa Kurecka, „akówka”, zesłana na Syberię. Tam nabawiła się gruźlicy, przywieźli ją do Polski na noszach w nadziei, że ona tego nie przeżyje, lecz ładnie będzie wyglądało: Pol­ka wróciła do Polski. Ale ona zawzięła się, mimo gruźlicy kości. Jakim cudem wyżyła – tego nikt nie wie. Była moją wychowawczynią w internacie, miała ogromny wpływ na moje wychowanie, imponowała mi jako człowiek, była patriotką, matkowała mi po śmierci mamy. Ona i ci parasolowcy śpiewali wtedy wszystkie piosenki powstańcze. Gdy potem, w 1951 r., przyszłam do Mazowsza i zapytano mnie, jakie znam piosenki, a zaczęłam śpiewać „zakazane piosenki”, to koledzy mnie uciszali: „Tego nie śpiewaj, nie wolno!”. Z czasów szkolnych znałam ,,Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”. Nie wiedziałam, co to „Michla”, nie mogłam sobie tego wyobrazić i śpiewałam „Mila”. „Żytnia” to było dla mnie coś od słowa „żyto”. „Wola” też mi się nie kojarzyło – nikt specjalnie tego nie tłumaczył.

Tę piosenkę napisał w sierpniu 1944 r. Józef Szczepański, pseudonim „Ziutek”. 1 września został ciężko ranny w czasie osłaniania ewakuacji oddziałów powstańczych ze Starego Miasta. Przeniesiono go kanałami do Śródmieścia, do szpitala powstańczego, w którym zmarł 10 września.

Mój pierwszy mąż – Stanisław Santor, skrzypek, w pierwszych dniach powstania zachorował na czerwonkę i całe dnie spędzał bez leków i bez nadziei na wyzdrowienie w mieszkaniu przy ul. Złotej. Gdy odzyskał nieco sił, zakopywał ciała powstańców na warszawskich podwórkach. Więc czynnie w powstaniu udziału nie brał, ale walczyło jego rodzeństwo. Siostra Mira Santor, pseudonim „Maria” – łączniczka Armii Krajowej, i 12 letni brat – Jasio. Jasio to było żywe srebro, wszędzie był z powstańcami – roznosił, przynosił, zanosił. Raz Jasio usiadł na czołgu, który powstańcy zdobyli na Starym Mieście. Mira biegła w jego stronę krzycząc: „Jasiu, mama cię woła!”. I w tym momencie nastąpił wybuch – impet rzucił Mirą w zaułek. Tylko dlatego się uratowała. Bo Jaś zginął.

Choć nie byłam w powstaniu, zawsze byłam z nim duchowo związana.

Tylko że w Polsce stalinowskiej to był temat, za który można było trafić do więzienia.

Żeby tylko za powstanie! Kiedyś do szkoły przyszedł młody człowiek w oficerkach, ze szpicrutą. Duża przerwa, lato, i ja, 16-latka, jestem wezwana na dywanik. Zobaczyłam roztrzęsionego dyrektora – to był anioł, ale strachliwy. Poszło o korespondencję.

Z koleżanką, z którą chodziłam do szkoły powszechnej w Solcu, a potem ona wyprowadziła się do Gdyni, ja do Polanicy, pisywałyśmy do siebie listy. W jednym napisałam, by nie jadła pomidorów, bo wszyscy mówią, że one są szkodliwe i od tego się choruje. Drobiazg, prawda? Ale wtedy nawet korespondencja uczniów była sprawdzana. Ten pan pytał, czy znam dziewczynę o takim nazwisku, a ja w ogóle nie rozumiałam, w czym rzecz. Chodził tam i z powrotem po gabinecie dyrektora, widziałam, że ma kaburę, a w niej pistolet. Krzyczał i krzyczał. Gdy poszedł, pierwsze co zrobiłam, to powiedziałam o wszystkim Ewie „akówce”. Ona na to: „Nigdy o tym nikomu nie mów”.

W Mazowszu panował podobny klimat? Ich założyciele – Tadeusz Sygietyński, kompozytor zafascynowany folklorem, oraz Mira Zimińska-Sygietyńska, aktorka przedwojennej sceny, w ruinach bombardowanej Warszawy przyrzekli sobie, że jeśli przeżyją wojnę, założą zespół czerpiący z bogactwa narodowych tańców, piosenek i przyśpiewek.

Mazowsze to był jeszcze dziwniejszy świat, jak z bajki. Mogliśmy w nim ukończyć szkołę średnią muzyczną, doprowadzeni byliśmy do matury. Dzieci z małych miasteczek i ze wsi pod wodzą Tadeusza Sygietyńskiego. To był wybitny muzyk, wspaniały człowiek, prawdziwy patriota, pan wielkiej kultury. Miał zostać lekarzem, ale w końcu nie podszedł do egzaminów końcowych, na szczęście wybrał muzykę.

Wywierał na nas ogromny wpływ, uwielbialiśmy go, trochę baliśmy się i zabiegaliśmy wszelkimi siłami, by nas tylko z Mazowsza nie wyrzucił. Kiedy ktoś coś przeskrobał, to mówił: „Idź do pani Marii po bilet do domu”. Potem, jak ten delikwent z biletem na dworcu stawał w kolejce, by wrócić do domu, to on pojawiał się niczym duch i mówił: „A dokąd to panienka?”. „No bo pan dyrektor...”. „Co pan dyrektor? Ja? O ile pamiętam, to ty masz w tej chwili matematykę, tak? To co tu robisz?”. I kara była za to, że ktoś się wyrwał z matematyki.

Uhm.

Wiem, wiem – różnie o tym można myśleć, ale w sumie było to takie ojcowskie. On potrafił do nas przyjść w nocy, by zobaczyć, czy śpimy. Mieszkaliśmy w internacie, a państwo Sygietyńscy obok, w białym domku w Karolinie. Jak ktoś chory leżał w izolatce, to dyrektor sprawdzał gorączkę i przynosił herbatę. Sygietyński wpoił mi miłość do muzyki ludowej.

A Mira Zimińska?

Prawdziwa artystka przedwojenna. Jeszcze dziennikarka – ze skamandrytami się wodziła i pisała cięte felietony.

To jej zostało – do śmierci język miała ostry. Gdy trzeba było pójść i utorować drogę, by ministerstwa pozwalały zaistnieć Mazowszu, to ona potrafiła powiedzieć ministrowi, który mówił głupstwa: ,,A pan jest głupi”. I wychodziła. Nic nie można było jej zrobić, bo artystka. W ten sposób pomagała Sygietyńskiemu – bez niej on by Mazowsza nie udźwignął. Jej wielką zasługą było też to, że jako artystka przedwojenna doceniała kostium, dawniej się mówiło: „kieckę”.

W zdobywaniu tych autentycznych kiecek ludowych pomagała babcia Wojtka Młynarskiego, pani Modzelewska, etnograf. Pani Modzelewska wyglądała jak wróżka z ­Disneya – korpulentna, miła, grzeczna. Gdy jechała na wieś, to wyciągała od kobiet z kufrów znakomite rzeczy. Bo jak przyjeżdżała Zimińska i pytała: „Czy macie, kobieto...”, to one nic nie miały. A pani Modzelewska przywoziła cały stos. Zimińska niczego w kieckach nie zmieniała, dbała tylko o to, by każda z nas wyglądała jak księżniczka. Buty miały być identyczne, a kiecka jak kostium teatralny – dobrze osadzona w talii, cyrkiel równiutki. Kłóciły się o to Zimińska z Modzelewską.

Kłóciły się?

Kłóciły. O detale – ale one były kluczowe.

Np. w prawdziwym kostiumie było spoiwo przy kołnierzyku zarówno męskim, jak i żeńskim. Chodziło o kokardkę, tyle że one były różnej wielkości. Według Miry kokardka musiała być mała i każda tej samej wielkości, a pani Modzelewska uważała, że powinna być większa i różnoraka. To działo się na naszych oczach. Ale rację miała Mira. Gdyby stał chór i wszystkie osoby miały różne kokardki, to nikt z widowni nie zobaczyłby kostiumu.

Ducha przedwojennej Polski musieli wnieść do Mazowsza Sygietyński z ­Zimińską.

I jeszcze nas uczyli historii. Oczywiście nie takiej, jaką by chcieli, bo o powstaniu głośno nie wolno było mówić. Ale wszelkie podteksty fruwały w powietrzu – swoje wiedzieliśmy.

Z Mazowsza odeszłam po śmierci Sygietyńskiego – bo to już nie było to samo Mazowsze. Zimińska oczywiście prowadziła zespół według wskazań Sygietyńskiego, ale atmosfera się zepsuła. Zimińska przecież z wykształcenia nie była muzykiem, tylko aktorką, dla której priorytetem było, aby pięknie wszystko wyglądało, podobało się, było popularne i efektowne.

Wtedy zaczęłam solową pracę estradową.

Tak od razu?

A gdzie tam! Byłam zawieszona w pustce, nie wiedziałam, co będę robić. Mój pierwszy mąż pracował w radiu, w orkiestrze pod kierownictwem Stefana Rachonia. Powiedział mu kiedyś, że żona odeszła z Mazowsza. Rachoń: „Panie Stanisławie, niech pan ją przyprowadzi do radia, zobaczymy, czego ją w tym Mazowszu nauczyli”.

Dali mi taśmę przygotowaną do nagrania dla Sławy Przybylskiej, która wyjechała wtedy na jakiś festiwal. I o siódmej rano, kiedy jeszcze nie zebrała się orkiestra, zaśpiewałam piosenkę z przedwojennego filmu „Wrzos”.

Rachoń z tym nagraniem poszedł do Szpilmana, dał mu to do przesłuchania, a ten pyta: „Kto to jest? Nie znam tego głosu”. Bo Władysław Szpilman znał wszystkie głosy, to był naprawdę wielki muzyk. Gdy dowiedział się, że jestem z Mazowsza, powiedział: „Wiesz, Stefan, ona niewiele umie, ale niech się uczy”.

A zanim do tego doszło, Szpilman dał Pani do zaśpiewania ,,Walc Embarras”.

Kiedy pozwolił mi nagrywać z mniejszymi i większymi zespołami oraz orkiestrą symfoniczną, zaczęłam śpiewać zupełnie inną muzykę, o której w Mazowszu niewiele wiedziałam. Ale mogłam terminować. Dopiero po latach zrozumiałam, jakiego Pana Boga za nogi złapałam, którego pamięci się teraz kłaniam.

Radio było wtedy producentem piosenek, cały repertuar szedł na antenę. Jedno nagranie wychodziło mi gorzej, drugie lepiej; zdarzały mi się rzeczy może mniej ciekawe, nie od razu wielkie, ważne i nadzwyczajne. Śpiewałam naiwniutko, prościutko. Miałam dobry słuch, niezły głos i uczyłam się.

Wtedy cenzorem dla wszystkich wykonawców była publiczność. Do radia przychodziły tony listów, natychmiast było to komentowane – ta śpiewa dobrze, a ta gorzej. To z anteny ściągamy, to zostawiamy.

A kiedy Pani poczuła, że to Pani śpiewanie naiwne już nie jest?

Tu nie ma daty, wszystko działo się pomalutku. Po tym pierwszym, próbnym nagraniu, zwróciłam się do aktorki Basi Fijewskiej, by mi powiedziała, jak śpiewać cywilny tekst.

Cywilny?

Tak go nazwałam. Orientowałam się w śpiewie ludowym, gdzie moja prawda łatwa była do wyrażenia; to umiałam. Ale gorzej było właśnie z piosenką cywilną.

Basia mówi: „Kochana, widzisz, tu masz piosenkę »Maleńki znak«. Przeczytaj ją”. Zaczynam czytać i własnego głosu nie poznaję, kompletnie nie idzie mi recytacja. Do tekstu potrzebna jest mi muzyka, wiersza bez niej nie przeczytam. To były dla mnie himalaje trudności, które musiałam pokonywać. W tamtym czasie pracowałam jeszcze w Teatrze Syrena, m.in. z Kwiatkowską, Sempolińskim, Janowską, Górską, Brusikiewiczem. Stałam za kulisami i nie mogłam się ich nasłuchać – jak oni to robią, że każdego dnia tę samą piosenkę wykonują troszeczkę inaczej? To były moje uniwersytety.

A jeszcze wcześniej, zanim trafiłam do Syreny, terminowałam w Ateneum, gdzie Basia Fijewska wystawiała ,,Kram z piosenkami”. Śpiewałam tam w chórku.

Jak to Pani wspomina?

Z czułością i rozrzewnieniem. I pierwsze moje wrażenia, kiedy słuchałam aktorów śpiewających, były: „Brrr”. Myślałam: „Dlaczego oni tak trochę fałszują? Ale dlaczego to mi się tak podoba?”.

Irena Santor, Wrocław, 1967 r. // MARIAN SOKOŁOWSKI / PAP

 

No, dlaczego?

Bo interpretowali. Ich słowo nabierało wagi niezależnie od muzyki – dzisiaj w ten sposób mówili, jutro to samo, ale już inaczej. Hanka Skarżanka, wielka aktorka, poza wszystkim fantastyczna kobita, taka do tańca i do różańca, w ,,Kramie” śpiewała młodopolskiego ,,Walczyka katarynkowego”. Gdy była w formie, było to drapieżne i krwiste jak befsztyk, a jak jej się nie chciało czy była zmęczona, to mówiła: „Irenko, słuchaj dziecko, tak się źle czuję. Zaśpiewaj tego walczyka za mnie, tak cię proszę, tak cię proszę...”. Śpiewałam, oczywiście. Ale w moim wykonaniu to był inny walczyk, bez tego mięsa.

Ale zaśpiewany czysto!

Ona prosiła mnie o to zastępstwo po koleżeńsku, wiedziała, że do Ateneum przyszłam się uczyć. We mnie była wtedy jakaś powściągliwość, wydawało mi się, że nie wolno się tak otwierać, pokazywać do końca swoich uczuć. Ale interpretacja Hanki Skarżanki bardzo mnie frapowała. I olśnienie – przecież tekst, który śpiewam, jest tylko materiałem do interpretacji. Na tym polega kunszt zawodowca, by stworzyć magię, złudzenie, że to, co robisz, jest prawdą o tobie.

Moi koledzy dokuczali mi. Mówili, że śpiewam hermetycznie, bez wyrazu, właśnie za czysto. I musiałam się trochę od czystości odzwyczaić. Długo uczyłam się wyrażania siebie w piosence.

Ale już w 1961 r. na festiwalu w Sopocie ,,Walc Embarras” i „Walczyk na cztery ręce” tak znakomicie Pani zinterpretowała, że dostała pierwszą nagrodę.

Przed występem miałam śmiertelną tremę. Działo się to w hali stoczni, której już dziś nie ma. Ławy, na nich publiczność, dwie orkiestry na scenie, przejścia brak, wszystko duszne, techniczne warunki strasznie. Nie wiem, jakim cudem wyszłam na scenę i zaśpiewałam.

Pięć lat później wygrywa Pani Opole piosenką „Powrócisz tu”. Bardzo lubię pierwszą zwrotkę: „Gdy los cię rzuci gdzieś w daleki świat, / Gdy zgubisz szczęście swe i poznasz życia smak, / Zatęsknisz do rodzinnych stron / I wrócisz tu, wrócisz, gdzie twój dom”.

A wie pani, że ja jej nie chciałam śpiewać? Uważałam, że jest dla mnie za ostra. Przyszedł kompozytor Piotr Figiel i zagrał mi ją. Mówię: „Daj spokój, nie umiem tak śpiewać”. A on na to: „To twoje frazowanie było nudne jak flaki z olejem, masz śpiewać krótką frazę”. „Ale jak ja mogę krótko śpiewać?” – myślę, ale też wiem, że to „krótko” jest ważną wskazówką. Poszłam na próbę. I jak orkiestra zagrała wstęp, to myślę sobie: „Na pohybel, wszystko jedno, idę na śmierć, na całopalenie”.

A taka Pani ukochana piosenka ze wszystkich, które Pani śpiewała?

Nie umiem powiedzieć, że jest ta jedna dla mnie najpiękniejsza. Każdą piosenkę mam śpiewać najlepiej, jak umiem, bez względu na to, jak się dziś czuję i co myślę. A ta najpiękniejsza przyjdzie jutro.

Ta dyscyplina i wstrzemięźliwość mogą być bardzo pomocne w różnych trudnych sytuacjach. Człowiekowi jest ciężko, ale ma wykonać pracę. Trzeba spionizować się, zdystansować od własnych cierpień...

Ale pasję to trzeba mieć w Pani zawodzie.

Może powinnam być astronomem albo biologiem? Byłoby poważniej i pożyteczniej. A takie po prostu śpiewanie piosenek – co to w ogóle jest?

Pocieszam się, że Julian Tuwim napisał dla Ordonówny: „Śpiewam ludziom piosenki na pocieszenie”. Usprawiedliwiam swoje śpiewanie słowami Tuwima.

Trudno jednak mi uwierzyć, że Pani nie ma ulubionej piosenki.

No dobrze, powiem pani. Cztery lata temu poprosiłam Wojtka Młynarskiego, by napisał tekst o starości, wówczas nie miałam pojęcia, że jest ciężko chory. On zdumiony zapytał: „Dlaczego?”. Ja: „Bo ty jeden mnie tak świetnie znasz, a chciałabym, by ta piosenka była też o mojej starości”.

Przecież wszyscy wiemy, że ona nie jest cudowna – zaczynając od emerytur, przez NFZ, kończąc na tym, że nikt się specjalnie nami nie opiekuje. Przeżyliście swoje, a teraz dziękujemy państwu, do widzenia, było miło...

I Wojtek napisał „Starość to nie jest wiek”. Może „Tygodnik” wydrukowałby ten tekst obok naszej rozmowy?

Pewnie, że wydrukuje. „A przecież starość to wybór” – głosi jeden z wersów tej piosenki.

Starość nie może być bezczynna. Mam przyjaciółkę, którą wiele rzeczy boli, a ona mówi: „Biorę jedną pastylkę, drugą, trzecią i idę. Muszę się wyrwać, by się temu nie dać”. Przychodzi pewien moment bezwzględny, w którym trzeba się pożegnać ze światem, i na to nie ma rady. Ale dopóki jeszcze to się nie dzieje, to zobaczmy, jak wokół intensywne jest życie.

Niestety, ludzie starzy rezygnują z wielu swoich możliwości. Znajdują na to tysiące wymówek.

Nie mają siły, a ciało odmawia posłuszeństwa.

Mam coraz więcej zmarszczek, jestem coraz mniej sprawna – dawniej przeskakiwałam tu i tam, teraz muszę odpoczywać. Ale kiedy wchodzę na scenę, to dostaję takiego kopa, bo nie mogę pokazać nikomu, że mnie boli. Jak ta moja przyjaciółka.

Do życia jestem przywiązana jak zwierzę, na życie jestem żarłoczna.

Parę razy byłam ciężko chora. Rak sprzed nastu lat to nie jedyna sprawa. Ale za każdym razem miałam ogromną wolę wydostania się z matni. Najchętniej to bym żyła 120 lat, ale tylko w błysku umysłu.©

IRENA SANTOR (ur. 1934) jest piosenkarką.

WOJCIECH MŁYNARSKI

Starość to nie jest wiek

Starość to nie jest wiek
Czasem nie palę światła
I w zmierzchu patrzę szarość
I wraca myśl niełatwa:
„Odpowiedz – czym jest starość?”
Trudne pytanie, fakt
Odpowiedź zaś brzmi tak...

Kolejny wiosenny śnieg
Do morza popłynął Wisłą
Starość to nie jest wiek
Starość to stan umysłu
Kolejny misterny ścieg
Drzewom korony pozmieniał
Starość to nie jest wiek
Starość to punkt widzenia

A życie jest tak ciekawe
I taką treść ma i formę
I umie być tak jaskrawe
Tak piękne, tak niepokorne
Że każdym z życia kolorów
Zachwycam się od początku
I dokonuję wyboru
Wybieram coś na pamiątkę

Czy jabłoń była słodsza
Ptak leciał bardziej szparko
Kiedy ja byłam młodsza
I gdy nosiłam warkocz?
Może to prawda, lecz
Jest jeszcze inna rzecz...

Zielony wiatr z nieba zbiegł
Zielonym zaśpiewał listkom
Starość to nie jest wiek
To zimna myśl, że wiesz wszystko
Otoczył blask chmurki brzeg
I za nią wyruszył w pościg
Starość to nie jest wiek
To długie dni bez radości

A ja swe szanse oceniam
Błyszczy w pasjansie król karo
I myśli stan, punkt widzenia
U mnie nie zmienia się w starość
Bo ja wśród barwnych różności
W życiu jak w sklepie za szybą
Umiem nie wybrać starości
A przecież starość to wybór ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2018