Jazgot polityczny

Z Markiem Czyżewskim, socjologiem kultury, rozmawia Anna Mateja.

20.07.2003

Czyta się kilka minut

ANNA MATEJA: Jak zmienił się język elit politycznych i jakość dyskursu publicznego pod wpływem retoryki Samoobrony czy Ligi Polskich Rodzin?
MAREK CZYŻEWSKI: Publiczną prawomocność zyskało prostactwo myślowe, dosadność i głupota. Zauważyliśmy to dopiero po wejściu ugrupowań radykalnych do parlamentu i załamujemy ręce. Tymczasem praprzyczyny takich zachowań tkwią w początku lat 90.

Po 1989 r. język dyskursu publicznego kształtował się w dwóch odmianach. Z jednej strony był to styl mowy liberalnej, roszczący sobie wyłączne prawo do racjonalności, słuszności moralnej, praworządności i innych atrybutów prawomocności. Ci, którzy ich nie rozumieli bądź się im sprzeciwiali, byli stroną, która nie była warta czasu na dyskusje. Np. Leszek Balcerowicz stał się mimowolnie ikoną takiego nieprzemakalnego dyskursu intelektualnego, dla niektórych niezrozumiałego, a dla większości - nieprzekonującego. On i inne ważne postaci życia publicznego z pierwszej połowy lat 90., mimo szlachetnych chęci, popełniły szereg kardynalnych błędów w komunikacji między elitami politycznymi a społeczeństwem. Przyczyniając się, nieświadomie, do wykreowania swojego przeciwieństwa - języka protestu.

Zwolennicy mowy liberalnej zapomnieli, że większość społeczeństwa nie potrafi się załapać na „transformacyjny pociąg”: nie ma kompetencji, środków ani świadomości, co należy zrobić. Jest wyuczona bezradność. Ma zakodowane wyobrażenia co do pracy, zamieszkania, rytmu życia. Gdy pojawiają się zmiany, nie wie, o co chodzi. Dlatego jej język zradykalizował się, ocierając niekiedy o ekstremizm. Ta większość też nie przewiduje czasu na rozmowy, oczekuje jedynie bezdyskusyjnego przyjęcia uzurpowanych przez siebie wartości, np. religijnych lub narodowych.

Kilka lat temu amerykański socjolog Jeffrey C. Alexander, mówiąc o pułapkach budowy społeczeństwa obywatelskiego, zwrócił uwagę, że jego zwolennicy też posługują się dyskursem polaryzującym. Ich polaryzowanie polega na przypisaniu sobie cech racjonalności, postępu i cywilizacji, a przymiotów przeciwnych - tym, których uznają za przeciwników. Zwolennicy społeczeństwa obywatelskiego współuczestniczą więc w definiowaniu i kreowaniu swojego przeciwieństwa. Idąc dalej, dyskurs polaryzujący społeczeństwa obywatelskiego przyczynia się do krzepnięcia głupoty, prostactwa, antysemityzmu w ludziach, do których on nie trafia, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości biznesowej czy kulturalnej. W tych kręgach rodzi się bezdyskusyjny opór, z tendencjami do przejaskrawień.

Czy to znaczy, że populizm ugrupowań ekstremistycznych jest usprawiedliwiony?
Mówmy o ugrupowaniach radykalnych, nie ekstremistycznych. Zamienne stosowanie tych określeń jest nieporozumieniem, zdarzającym się u nas notorycznie, nawet wśród socjologów i politologów. Ekstremiści polityczni sprzeciwiają się urządzeniom państwa demokratycznego: nie uczestniczą w wyborach, natomiast chętnie podkładają bomby. Samoobrona czy LPR to ugrupowania radykalne, uczestniczące w grze politycznej demokratycznego państwa pod hasłami populistycznymi. Nie usprawiedliwiam populizmu ugrupowań radykalnych, wskazuję jedynie na często pomijaną okoliczność sprzyjającą jego rozwojowi. Głupota, populizm czy antysemityzm nie zawdzięczają mowie liberalnej istnienia - zawdzięczają jej jednak w dużej mierze swoją determinację, dążenie do politycznego wpływu, ostrość retoryki ludowego protestu. To właśnie z butnym i bezwstydnym językiem populistycznym mogły identyfikować się te grupy społeczne, które nie czuły reprezentacji w dyskursie elit symbolicznych. Poszukały jej najpierw w akcjach protestu, potem w ruchach politycznych. W XIX w. niektórzy klasycy socjologii nazywali podobne procesy rebarbaryzacją - ponownym zdziczeniem. Jeśli ktoś nie potrafi wytrzymać tego fenomenu przed telewizorem, niech zajrzy do stenogramów parlamentarnych, gdzie też znajdują się jego przykłady.

Chodzi o źródła tzw. mowy nienawiści. Pod żadnym pozorem nie należy usprawiedliwiać i zwalniać z odpowiedzialności ludzi głoszących poglądy rasistowskie, antysemickie czy nienawistne wobec takich czy innych środowisk społecznych. Przeciwnie, tego rodzaju zachowania i publikacje trzeba piętnować, ścigać i przykładnie karać na mocy obowiązującego prawa. Ale nie wolno też przy okazji upajać się samozadowoleniem człowieka oświeconego i tracić z oczu bezwiedny udział cywilizowanych elit w rozwoju mowy nienawiści. Mądrzejsi o 14 lat transformacji, nie możemy ograniczyć się do stwierdzenia, że mamy wstydliwy, powiększający się margines, który należy ucywilizować. Tymczasem w przeciwdziałaniu sądom jawnie absurdalnym, dyskryminującym lub degradującym notorycznie popełnia się błędy, w dłuższej perspektywie wzmacniające przeciwnika, który cywilizujące kontrargumenty uzna za puste słowa. Głównym grzechem zwolenników dyskursu cywilizacyjnego, w tym zwłaszcza mowy liberalnej, jest mentorstwo. To dlatego, inaczej niż w krajach zachodnich, decyzji o interwencji w Iraku nie poprzedziła debata publiczna. Największe gazety opinii powinny były ją rozpocząć już jesienią 2002 r. Elity cywilizowane najwyraźniej uznały jednak, że jej przeciwnikami będą tylko te ugrupowania, z którymi „nie ma o czym dyskutować”, których nie traktuje się jak partnerów do rozmowy. Elitom zdarzyło się zapomnieć, że użycie przemocy zawsze budzi wątpliwości i domaga się uzasadnienia.

Decyzja o wojnie z Irakiem była jedną z najważniejszych, jakie podjęto w ostatnich latach. Jej mocy i zasadności nie osłabiłaby dyskusja. Brak dyskusji jest zły dla polskich elit politycznych, intelektualnych i dziennikarskich - oraz dla jakości polskiej demokracji. To zaniedbanie może się zemścić, jeśli nasze uczestnictwo w wojnie i odbudowie Irakuprzyniesie wysokie koszty społeczne, np. gdy zaczną ginąć nasi obywatele.

Nowomowa III RP

Czy istnieje nowomowa III RP? Co zastąpiło PRL-owskie: zorganizowaćdawać odpórwichrzyciel?
„Osiągnąć sukces”, „dbać o własny i firmy wizerunek”, „być kreatywnym”. Wykształciła się nowomowa naszych czasów - mowa liberalna, która zdominowała język słowami: „sukces”, „firma”, „wizerunek”, „kreatywność”, „zarządzanie”. Zagarnęła też słowa: „integracja europejska”, „otwartość na świat”, „globalizacja”. Rozmowy, a także wystąpienia, zarówno w sferze politycznej, naukowej, jak artystycznej, zdominował język przedsiębiorczości. Dobrze jest widziana „efektywność”, „sprawność”, „organizacja”, „technologia”, należy posługiwać się prezentacją komputerową - nawet gdy nie chodzi o produkcję czy biznes.

Musimy być „kreatywni” - ba, coraz częściej mówi się o „doskonałości”. Dawniej twórczość przynależała do działalności artystycznej, współcześnie twórczy jest ten, kto jest skuteczny. Kwintesencją tego procesu jest „kreatywna księgowość". Mówiąc słowami obywatela Piszczyka: „I tak mnie porywa ten patos naszych czasów”. Odczuwamy normatywne oczekiwanie, że „trzeba iść do przodu”, „mieć inicjatywę”, „nie narzekać”, ale nie zawsze chcemy i potrafimy sprostać tej presji. Braki w przedsiębiorczości wyrównuje więc trening personalny.

Nowomowa wkradła się do psychologii społecznej, sprowadzając ją do roli narzędzia, obsługującego przemiany i stwarzającego „nowego człowieka". Dostarcza „mięsa armatniego” dla firm, np. z zakresu marketingu i reklamy, chętnie zatrudniających młodych absolwentów, oferując im dobre warunki. Wymagają pełnej dyspozycyjności, zakładając, że po trzech latach nowy pracownik się wypali, a na jego miejsce przyjdzie następny.

Czy przejawem retoryki przedsiębiorczości w języku były polskie negocjacje przed wstąpieniem do UE, które prowadzono tak, jakby jedyną wartością Unii był wspólny rynek?
Twarde negocjacje o finansowy wymiar integracji europejskiej czy posługiwanie się argumentacją, że Polsce może się opłacić prowadzenie wojny z Irakiem, jest ważną zmianą w mentalności społecznej. Nie jest to jednak przejaw materializacji. Do tej pory tak Polacy o sobie, jak świat o Polsce, jeśli orientował się, że istniejemy, mieli przekonanie, że to kraj romantycznej kultury i ludzi bujających w obłokach. Czyż nie jest to przejaw wytęsknionego pragmatyzmu: zamiast iść z szablą na czołgi, zaczynamy liczyć?

Są jednak i niebezpieczeństwa takiego myślenia. Karl Mannheim, twórca socjologii wiedzy i badacz ideologii, mówił o urzeczowieniu świadomości społecznej, czyli zaniku myślenia utopijnego, który uważał za świadectwo umierania kultury. Urzeczowienie świadomości - nastawienie na to, że trzeba dążyć do praktycznych celów praktycznymi środkami i zrezygnować z perspektyw szerszych, także aksjologicznych, przekraczających to, co jest, i wprowadzających w inny obszar doznań - jest czymś przerażającym. Wiek XX, przez skazanie na zbrodnicze konsekwencje najbardziej radykalnych utopii, zdyskredytował myślenie utopijne, skazując nas na pragmatyzację świadomości.

Jedną z jej konsekwencji jest właśnie prostactwo, lokujące się nie tylko, jak chcą tego elity, w „nieokrzesanym ludzie”. Narodziła się przecież inteligentna głupota, jak nazwał ją Robert Musil. Poczciwy głupiec nie potrafi rozumować i dlatego ma zawężone horyzonty. Inteligentny jest pewny siebie - asertywny. Łatwo posługuje się pojęciami, dysponuje pewną intelektualną chyżością, którą tak chwalił Jean-François Lyotard, współtwórca idei postmodernizmu. Inteligentnemu głupcowi brak jednak charakteru i odniesienia do wartości. Jego istnienie jest świadectwem kryzysu w kulturze. Inteligentna głupota ma jeszcze jedną wadę. Ponieważ jest zadufana w sobie, nie widzi swych ograniczeń. Stąd często ocenia sprawy, o których złożoności nie ma pojęcia. Gdyby Musil żył w naszych czasach, dodałby zapewne, że głupiec inteligentny ma zawężoną definicję wiedzy, uważając za nią wiedzę „konkretną”, przynosząca wymierne efekty. Na takie miano zasługiwałaby więc wiedza o technikach reklamy, marketingu czy zarządzaniu wizerunkiem, a nie wiedza zawarta w dziełach filozoficznych, literackich, artystycznych czy religijnych. Rzut oka na aktualne tendencje w polskim szkolnictwie (także wyższym) wystarcza, by zauważyć, jaki typ wiedzy uważa się u nas za prawomocny, a jaki uchodzi za ewentualny „dodatek kulturalny”.

Jeśli określenie mowa liberalna czy też dyskurs cywilizacyjny dotyczy zarówno ludzi KOR-u, którzy zaczęli budowę nowego ustroju w 1989 r., jak i inteligentnych głupców” z działu marketingu, to ostatnie określenie jest deprecjonujące dla tych pierwszych. Czy można przeprowadzić wyraźniej to rozróżnienie?
Sens „mowy liberalnej” zależy od kultury, w jakiej się pojawia. „Mowa liberalna” Stefana Kisielewskiego, uprawiana na łamach „Tygodnika Powszechnego” w czasach realizmu socjalistycznego, była wyrazem politycznej odwagi i wiązała się z wielostronnym dorobkiem intelektualnym myśli opozycyjnej, myśli w dobrym rozumieniu tego słowa utopijnej, bo społecznie emancypacyjnej. Czym innym jest aktualna "mowa liberalna" uprawiana jako ideologia uzasadniająca grupowe interesy. Ta różnica niekiedy się zaciera. Część środowiska opozycyjnego, zwłaszcza niektórzy z tych, którzy byli w 1989 r. młodzi i bardzo młodzi, zasiliła kadry nowego kapitalizmu, robiąc kariery w dziedzinie biznesu, reklamy i mediów, a przy okazji kładąc niemałe zasługi w krzewieniu inteligentnej głupoty. Właśnie dobrze „ustawione” pokolenie jest obiektem niechęci ze strony części ludzi teraz młodych - ze strony tzw. generacji NIC.

W jakim stopniu język elit politycznych zmienił społeczne wyobrażenia o polityce?
Odstręczył od polityki. Część społeczeństwa, obserwując chamstwo, prostactwo, brak kultury osobistej i nieumiejętność posługiwania się językiem polskim wśród części elit politycznych, stwierdziła: „szkoda na to życia". Część polityków kultywuje jednak prostactwo językowe. Albo nie potrafią inaczej mówić, albo wiedzą, że jeśli będą mówić lepiej po polsku, stracą kontakt z elektoratem.

„No i co? One wszystkie podniosły rączki” - mówił znany i doświadczony poseł Samoobrony w jednym z programów publicystycznych programu 1 TVP o posłach innej partii. Wypowiadającym takie słowa politykom wydaje się, że jest to świadectwo ich szczerości i autentyczności. „Jesteśmy swoi ludzie” - brzmi niejawny komunikat wysyłany do odbiorców. Apelowałbym o przewartościowanie do zakochanych w sobie elit cywilizowanych. Protesty, zarówno uzasadnione, jak kontrowersyjne, zawsze burzyły komunikację, były niegrzeczne, poniżej pewnego poziomu. Język protestu już taki jest, że aktualnie prawomocnym elitom wydaje się czymś niecywilizowanym. Mimo to każdy protest powinien stać się dla elit nie tyle powodem do poczucia wyższości, ale impulsem do przemyśleń: „aha, być możepostępowałem w taki sposób, że doprowadziłem innych, nawet niechcący, do takiego stanu, że stali się zarówno w stanowiskach, jak ich ekspresji, niepohamowani i nieokrzesani?”.

Czy to znaczy, że elity cywilizowane powinny uderzyć się w piersi i zająć się wychowywaniem tych, których nieświadomie popchnęły w populizm, posługujący się nieokrzesanym językiem?
To by nie zaszkodziło. Jednak określenia „cywilizowany” albo „swojski” w odniesieniu do aktorów polskiej sceny politycznej mają znaczenia umowne. Cywilizowanie jest często pozorne, bo pozbawione wyczucia wartości kulturowych. Członkowie sfery cywilizowanej niekoniecznie są intelektualistami, często jedynie inteligentnymi głupcami, roszczącymi sobie prawo do posiadania jedynej możliwej platformy porozumienia na dziś i jutro, budowanej w oparciu o własny język - właśnie mowę liberalną. Swojskość natomiast jest grą polityczną prowadzoną dla wykreowania osoby jako autentycznej, posługującej się zrozumiałym językiem.

Ugrupowania „cywilizowane” i „swojskie” posługują się różnymi kodami kulturowymi. Ich kontakty przypominają porozumiewanie się białego pracodawcy z azjatyckim pracobiorcą, nieświadomych różnic międzykulturowych. Tego, że słowo, gest, spojrzenie w jednym kodzie może oznaczać "posłuchaj mnie", a w innym może być odebrane jako brak zainteresowania innym punktem widzenia. Potrzebna jest praca pośrednicząca - tłumaczenie wzajemnych zachowań oraz zdystansowana analiza, która umiejscowiłaby to, co dzieje się tu i teraz w szerszym planie historycznym.

Dla Georgea Orwella język BBC - wzorzec poprawnej angielszczyzny, miał być czynnikiem likwidującym różnice społeczne, ujawniające się w języku, jakim posługiwali się ludzie z różnych klas społecznych. Status mieszkańca Imperium zdradzały akcent, słownictwo, wymowa. Czy w języku polskim widać rozwarstwienie społeczne?
Pierre Bourdieu, francuski socjolog, opisał przed laty nieomal kastowy porządek nowoczesnego i stabilnego społeczeństwa kapitalistycznego, w którym status ekonomiczno-społeczny wiąże się z odpowiednim „habitusem” - półautomatyczną i nie do końca uświadamianą gotowością do określonego działania, myślenia i oceniania. Habitus wytwarzany jest w toku doświadczeń życiowych i określa nasze aspiracje kulturowe, język, styl życia.

Klasy ludowe, wyposażone w habitus ludowy, czekało albo pozostanie na swoim miejscu, albo wspinaczka na wyższe pozycje społeczne, wymagająca mozolnej zmiany habitusu i akceptacji hierarchii wartości kultury wysokiej. Transformacja, globalizacja, postmodernizm wymieszały ten porządek dość dokładnie. Powstały neoelity magistrów zarządzania i marketingu, reklamy, public-relations, bankowości i czego tam jeszcze, które na poziomie aspiracji kulturowych, używając języka politycznie niepoprawnego, są w buszu. Wzmocniły jednak pozycję mowy liberalnej. To w ich języku co i raz pojawiają się wyrażenia: „integracja”, „otwarcie na świat”, „Bruksela” itp. Oraz słowa „prowincjonalność” i „zaściankowość” na określenie strony przeciwnej, na którą utyskują nawet psychologowie społeczni, twierdząc, że Polacy są melancholijni, nieufni, narzekają, brakuje im ekspansywności i optymizmu. Te deficyty miałyby być rezultatem wpływu kultury chłopskiej na polskie społeczeństwo. A przecież duża część społeczeństwa po prostu ma prawo narzekać i nie jest jego winą brak przygotowania do życia w warunkach nowego, drapieżnego i wulgarnego, kapitalizmu.

W języku widać też skutki wykluczenia społecznego. Szkoda, że używa się tego wyrażenia wyłącznie dla określenia byłych pracowników PGR lub bezrobotnych tkaczek z Łodzi. Są jeszcze ludzie, którym smak życiu nadaje kultura wyższa - ludzie sfery intelektualno-artystycznej, których też wykluczono. Podobnie jak inteligencję, która nie odnajduje siebie ani w przedsiębiorczości, ani pseudokulturze medialnej, gdzie prawomocne staje się to, co się lepiej sprzedaje. Ważny jest bestseller, natomiast nieznajomość Dostojewskiego czy Kafki nie jest już powodem do wstydu.

Czyja ojczyzna

Czy słowa: ojczyznaziemiapatriotyzm muszą być przypisane tylko do ugrupowań ksenofobicznych?
Elity cywilizowane same odsunęły od siebie ten repertuar słów, doprowadzając do jego monopolizacji w środowiskach narodowo-katolickich, którym zawsze był bliższy. Te nabrały wówczas przekonania, że są jedynymi nosicielami prawdziwych wartości. Inni są ponadnarodowi, kosmopolityczni i „polskojęzyczni”. Poniewczasie pojawiają się przebłyski refleksji, co się utraciło. Podobnie na Zachodzie partie socjaldemokratyczne oraz środowiska liberalne zorientowały się, że problem imigrantów zmonopolizowała konserwatywna prawica. Przedtem nie widziały potrzeby wypowiadania się na temat, który z czasem stał się trampoliną dla ruchów radykalnych, a także ekstremistycznych.

Nie ksenofobiczne znaczenia słów: „ojczyzna” i „patriotyzm” pojawiły się w kampanii przedreferendalnej, ponieważ starano się zapobiec kojarzeniu idei integracji europejskiej z zaprzeczeniem ojczyzny. Spora część politycznych elit cywilizowanych jest jednak tak dalece ogarnięta kategoriami pragmatyczno-liberalnymi, że kategoria patriotyzmu nie jest tam poważnie traktowana. Jeśli się pojawia, nie jest odbierana jako komunikat wiarygodny.

Strona cywilizowana oddzieliła poczucie patriotyczne od funkcjonowania w polityce. Stąd podejrzliwość wobec patriotycznej retoryki, która dziś pojawiła się nagle po jej stronie. Przecież ta strona mówiła dotychczas o wizerunku, sukcesie, integracji, kreatywności, cywilizacji, globalizacji w taki sposób, jakby nie było kultur narodowych, ba, jednostkowej podmiotowości. Ta podejrzliwość bywa uzasadniona, bo retoryka patriotyczna-narodowa to sprawdzony chwyt w grze o elektorat. Aby elity cywilizowane głębiej odniosły się do zagadnienia tożsamości narodowej, musiałyby zreformować głębokie struktury myślenia. Okazałoby się, że hiperracjonalistyczny metajęzyk, oferowany dotychczas jako narzędzie społecznej komunikacji między zwaśnionymi stronami, nie w pełni nadaje się do tego celu i trzeba wprowadzić do niego tradycyjne wartości kulturowe i podmiotowe.

Opinia wbrew mediom

Prof. Jadwiga Puzynina w 1984 r., zwracając się do autorów prasy komunistycznej, pisała, że dobrze by było, żeby prasie zależało na kształtowaniu ludzi samodzielnie myślących, na nakłanianiu czytelników raczej do własnych refleksji i wyborów niż jednoznacznie określonych zachowań i postaw. Na ile media w wolnym świecie, przez język, starają się kształtować ludzi samodzielnie myślących?
Przywykło się uważać, że opinię publiczną formułują ośrodki badania opinii, według pytania: „Jeśli dziś byłyby wybory, na kogo oddałbyś swój głos?”. Pojedyncze opinie zlicza się i ogłasza jako sąd opinii publicznej. Tymczasem jest to jedynie statystyczne przetworzenie indywidualnych nastrojów, w dużej mierze kształtujących się pod wpływem mediów lub kampanii wyborczych.

Prof. Puzynina mówi o właściwym znaczeniu słowa „opinia publiczna”, odnosząc je do poglądów powstających w dyskusji między obywatelami, zaangażowanymi w sprawy, dotyczące większej społeczności, i posiadającymi dostęp do odpowiednich aren sporu. Opinia publiczna jest procesem artykułowania różnych poglądów, ich ścierania się, dochodzenia do porozumień, kompromisów lub różnicy zdań.

Trudno czasami pogodzić się z gorzką prawdą, że media w wolnym świecie niekoniecznie służą kształtowaniu opinii w rygorystycznym sensie tego słowa, ponieważ rządzą się regułami nie uwzględniającymi istnienia indywidualnych poglądów, ani tym bardziej merytorycznego sporu między racjami traktowanymi serio, a nie jako medialny spektakl. W rygorystycznym rozumieniu opinia publiczna jest ideą pasującą bardziej do epoki prasy lokalnej na Dzikim Zachodzie, gdzie obywatel Smith miał pomysł co do urządzenia miasta i poddawał go pod dyskusję. We współczesnym, zmedializowanym świecie, opinia publiczna kształtuje się obok lub nawet wbrew podstawowym mechanizmom działania mediów, w infrastrukturze obywatelskiej: stowarzyszeniach, niszowej i środowiskowej prasie, ruchach społecznych, lokalnych klubach dyskusyjnych. Gdy przyjeżdża redaktor i podtyka mikrofon pod nos "szaremu obywatelowi" albo tzw. ekspertowi, dając pół minuty na wypowiedź, widzimy mechanizmy produkcji medialnej, a nie powstawanie opinii publicznej. Sam dziennikarz staje się natomiast pracownikiem medialnym.

Żyjemy w świecie, który sami nazwaliśmy. Najwyższy czas, abyśmy zaczęli podchodzić refleksyjnie do stwierdzenia, że sposób nazwania świata wpływa na to, jaki ten świat jest.

Dr MAREK CZYŻEWSKI (ur. 1955) pracuje w Katedrze Socjologii Kultury Uniwersytetu Łódzkiego, wykłada także w Collegium Civitas w Warszawie, zajmuje się problematyką dyskursu publicznego. Jest współautorem książek Cudze problemy i Rytualny chaos.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2003