Tomasz Lis, trzódka Żakowskiego i reszta elity symbolicznej

Burza wokół Tomasza Lisa to niszowy i środowiskowy spór. Mimo to sprawa jest warta namysłu. To nie tylko symptom feudalnych relacji w mediach.

17.10.2022

Czyta się kilka minut

Tomasz Lis / PIOTR KAMIONKA/REPORTER / Tomasz Lis / PIOTR KAMIONKA/REPORTER
Tomasz Lis / PIOTR KAMIONKA/REPORTER / Tomasz Lis / PIOTR KAMIONKA/REPORTER

W poniedziałek 3 października na portalu „Krytyki Politycznej” ukazał się wywiad z Tomaszem Lisem, pierwszy od momentu, kiedy latem wysunięto wobec ikony dziennikarstwa zarzuty mobbingu i molestowania seksualnego. Rozmowę prowadziła redaktorka naczelna portalu, Agnieszka Wiśniewska. Pomysł wydawał się trafiony: oto progresywna publicystka przepytywała reprezentanta medialnego establishmentu, który zwykle występował w roli głosu pouczającego innych, a nie rozliczanego. Smaku dodawało to, że po wybuchu skandalu Wiśniewska zastąpiła Lisa w porannej audycji Jacka Żakowskiego w radio TOK FM. Piątkowa „trzódka” Żakowskiego, spotykająca się od 19 lat (aż do śmierci Tomasza Wołka we wrześniu), była dla jej krytyków synonimem „dziaderskiego” zaklinania świata. Wiśniewska miała to „boomerskie” towarzystwo wzajemnej adoracji nieco rozbić.

W rozmowie z Lisem padają rzadko słyszane słowa. „Zrozumiałem, że moje metody zarządzania były trochę retro. (…) A może bardzo retro – mówi były redaktor naczelny „Newsweeka” – trzeba tę zmianę przyjąć, zaakceptować i jakoś się do zmiany przystosować. Debata, mentalność ludzi jest już inna”. Mimo to wywiad jest głęboko rozczarowujący, rozmówcy krążą wokół problemu, nie chcąc go ugryźć. Lis oskarżenia o mobbing odrzuca i zdaje się mówić, że zrozumiał tyle, iż musi przeprosić tych, którzy poczuli się urażeni, ale jego sprawa to wiele hałasu o nic. Dziennikarka, chcąc nie chcąc, to przyjmuje.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
Zarzuty o mobbing, poniżanie podwładnych, wulgarne i seksistowskie odzywki są zbyt dobrze udokumentowane, by ktoś jeszcze widział Lisa w polityce >>>>


Parę dni później Jacek Żakowski zapowiedział, że w piątek 21 października ­Tomasz Lis może wrócić do Tok FM (ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła). Sam udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej”, wybierając rolę pośrednika między starymi a młodymi wilkami. „Samo myślenie w kategoriach »my« – »wy« jest pułapką. Są wśród »was« ludzie fajni i są świnie, są błyskotliwi analitycy i są idioci. Tak samo wśród starych, dziennikarzy, menedżerów libków i lewicy – przekonywał i rzucił młodym rękawicę. – Nie chodzi o to, żeby usiąść na miejscu Lisa, tylko żeby odbiorcy Lisa zaakceptowali cię jako następcę Lisa”. Twitterowo-facebookowy komentariat rękawicę podniósł, po czym wrzucił w błoto. Zaczęto się boksować oskarżeniami o paternalizm i ignorancję.

Wiadomo, że jest źle

Burza wokół Tomasza Lisa i innych dziennikarzy głównego nurtu to niszowy i środowiskowy spór. Dla młodszych odbiorców – szum tła i, w najlepszym przypadku, mem. Młodzi nie tylko nie korzystają z tradycyjnych mediów, ale czasem nawet nie kojarzą nazwisk-symboli liberalnego dziennikarstwa III RP, takich jak Jacek Żakowski, Monika Olejnik czy Adam Michnik. Nie lepiej wygląda znajomość tuzów mediów prawicowych. Dwudziestolatkowie kojarzą prędzej Wojciecha Cejrowskiego niż braci Karnowskich. Rozpoznawalność Lisa nadal jest relatywnie duża, ale raczej nie z powodu doniosłości jego poglądów. Po prostu były naczelny „Newsweeka” jest aktywnym użytkownikiem Twittera, zbierającym skrajne komentarze, i nieślubnym teściem rapera Taco Hemingwaya.

Mimo to sprawa Lisa jest warta namysłu. To nie tylko symptom feudalnych relacji w mediach jako zakładach pracy. To także znak tego, że dyskurs publiczny przestaje być środkiem komunikacji między tymi, którzy go tworzą. Nie chodzi już o to, że debata jest spolaryzowana i między przeciwnymi obozami nie ma nawet wątłej nici porozumienia, ale o to, że także autorom o mniej więcej zbliżonym światopoglądzie nie chce się ze sobą szczerze pogadać. Bagatelizowanie spraw obciążających kogoś z własnego środowiska oznacza dziś nie tylko obronę status quo, ale jest wyrazem rozczarowania grupą, do której się należy. W tej niechęci do krytyki tkwi zresztą coś racjonalnego. Nie ma sensu przekłuwać balonu samozadowolenia tych, którzy profesjonalnie zajmują się jego pompowaniem.

Jednocześnie zewsząd słychać głosy niezadowolenia polskim dyskursem publicznym. Prym w tym lamencie wiodą ludzie mediów. Ubolewanie nad niską jakością komunikowania to dyżurny temat dla komentatorów życia politycznego i społecznego. To również poręczna „wrzutka” dla polityków. Jeśli brakuje argumentów, najłatwiej zarzucić oponentowi, że jego ugrupowanie psuje dyskurs publiczny. I w zasadzie będzie to prawda. Dyskurs psują wszyscy – choć w różnym stopniu.

Badacze dyskursu, do grona których należę, powinni się cieszyć. Uprawiana przez nas krytyka komunikacji publicznej rezonuje w mediach, a za ich pośrednictwem trafia pod strzechy. Problem w tym, że medialnie przetworzona krytyka jest fatalistyczna. Utrwala wizję totalnego i nieprzekraczalnego podziału na Polskę pisowską i antypisowską. Zwykle jest jałowa, bo nie podejmuje wysiłku szukania środków naprawczych, oraz narcystyczna, gdyż jej autorzy oceniają innych, chroniąc siebie samych przed oceną. Jest też modna i potrzebna rynkowi medialnemu jako listek figowy dla brutalnej konkurencji. Sięgając do socjologów kapitalizmu Daniela Bella (którego „Kulturowe sprzeczności kapitalizmu” przywołuje Żakowski we wspomnianym wywiadzie), Luca Boltanskiego i Ève Chiapello, można powiedzieć, że jest to krytyka oswojona przez rynek.

Krytyka może być błaha, ale nie jest czymś niewinnym, jeśli pada z ust tych, którzy parają się wyjaśnianiem innym, jak należy rozumieć oraz oceniać to, co się dzieje w Polsce i na świecie. Są to elity symboliczne. Tę kategorię wprowadził 30 lat temu Teun van Dijk, holenderski badacz dyskursu, zainspirowany socjologiem Pierre’em Bourdieu. Szybko zadomowiła się w polskich badaniach komunikacji publicznej. Odnosi się do osób, które mają władzę nad znaczeniami i symbolami. Które z racji zawodu i obecności w mediach wpływają na to, co ludzie myślą o rzeczywistości, jak oceniają bieżące zdarzenia, co uważają za prawdziwe i moralne. Ten typ elit odpowiada za to, o czym dyskutuje się w mediach i w polskich domach.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
Jeśli każda władza deprawuje, to władza pracodawcy w kraju bez bezrobocia może być największą szarą strefą przemocy. Oto mobbing, codzienna patologia polskiej pracy >>>>


Badania polskich elit symbolicznych pokazują, że jeszcze do niedawna ton debacie publicznej nadawała inteligencja promująca własny model wykształcenia i wychowania obywatelskiego. Jednak już w latach 90. elity symboliczne przystąpiły do rytualizacji sporu politycznego i inscenizowania pluralistycznej dyskusji. To, co miało być gwarantem ich władzy symbolicznej, okazało się ich zgubą. Przemiany technologiczne i rynkowe tylko przyspieszyły proces przez nie zapoczątkowany – odrywania się debaty publicznej od rzeczywistości społecznej. Wedle badań sondażowych CBOS dziennikarze są jedną z kilku profesji, której ocena uczciwości i rzetelności radykalnie spadła na przestrzeni dwóch dekad. Większość Polaków (bez względu na światopogląd) nie ufa mediom i uważa je za stronnicze. Kategoria elit symbolicznych staje się pusta i anachroniczna. Przez wiele lat elitom udawało się zaprzeczać tym zjawiskom i zachowywać dobre samopoczucie. Nowe jest to, że już się tak nie da.

Badanie elit

Szukając konstruktywnej odpowiedzi na pytanie o kondycję elit symbolicznych, zwróciłam się bezpośrednio do nich. Było to latem i jesienią zeszłego roku, a więc przed sprawą Lisa, ale „egzystencjalne” problemy tej grupy zaczęły się dużo wcześniej. Badałam ich umiejętność dostrzegania tego, jak dyskurs publiczny oddziałuje na ludzi i świat, odróżniania skomplikowanej rzeczywistości od jej uproszczonych obrazów, którymi karmią nas media, oraz – co okazało się najtrudniejsze – gotowość do krytyki własnego udziału w debacie publicznej.

Nie interesowało mnie tendencyjne utyskiwanie na ludzi mediów, dlatego świadomości dyskursowej szukałam tam, gdzie miałam nadzieję ją znaleźć. Do udziału w badaniach zapraszałam osoby, które często podają w wątpliwość jakość debaty publicznej i samych elit symbolicznych. Niektóre wręcz słyną z tego, że krytykują swoje środowisko. W tej crème de la crème krytyki medialnej znalazło się 21 dziennikarzy, publicystów i intelektualistów, którzy są związani z ogólnopolskimi mediami opiniotwórczymi. Jedni zaczynali w prasie, inni w radiu, telewizji lub internecie, a dziś są obecni zarówno w starych, jak i nowych mediach. Większość jest aktywna na Twitterze, Face- booku lub YouTubie.

Przeprowadziłam wywiady swobodne z siedmioma kobietami i czternastoma mężczyznami w wieku 32-64 lata, o różnej przynależności światopoglądowej. Moich rozmówców pytałam o to, co uważają za najpoważniejsze dziś problemy i deficyty debaty publicznej, jak oceniają wpływ dyskursu elit na komunikację społeczną, jak postrzegają własną pozycję w debacie publicznej i wpływ społeczny, jak wygląda ich komunikacja z innymi autorami medialnymi i publicznością oraz czy mają pomysły, jak „naprawić” dyskurs publiczny. Interesowało mnie nie tylko to, co mówią, ale także jak mówią o tym, co ich mierzi. Ich wypowiedzi traktowałam jako część dyskursu elit symbolicznych, czyli część problemu, który badam.

Spotkałam 21 bardzo inteligentnych ludzi, którzy wszechstronnie diagnozują problemy dyskursu publicznego. Nie ulegają złudzeniu, że kiedyś debata była merytoryczna, a elity mądre, ale przyszedł PiS i wszystko zepsuł. Ani że dziennikarze i publicyści związani z jedną stroną politycznego sporu są wyłącznymi sprawcami upadku debaty, a drudzy to ich ofiary. Jednocześnie powielają szereg uproszczeń i schematów, które u innych z łatwością krytykują.

Piekło to inni

Dziennikarze, publicyści i intelektualiści wymieniają znany od lat katalog bolączek dyskursu publicznego. Obok polaryzacji wskazują na bezkrytyczne upodabnianie się mediów do siebie i ich otwarte sympatyzowanie z partiami politycznymi, nieumiejętność dyskutowania elit ze sobą, rywalizację autorów medialnych o zasięgi i akceptację publiczności. Część z nich rezygnuje z mówienia o debacie, nazywając to, w czym uczestniczą, „serią monologów”, „wojną światopoglądową”, „naparzanką publiczną” lub „kibolstwem politycznym”. Wielu wskazuje jeszcze jeden, ich zdaniem kluczowy problem – na to, że elity nie nadążają za dynamiczną rzeczywistością, nie rozumieją kierunków, w jakich zmienia się kultura komunikowania, i proponują stare odpowiedzi na nowe pytania.

Wnioski z analizy wywiadów odsłaniają kilka paradoksów. Po pierwsze, badani akcentują przemożny wpływ mediów na życie polityczne i komunikację społeczną, ale kiedy przychodzi do wskazania przyczyn tego, że nasza debata publiczna jest taka miałka, to ich zdaniem odpowiada za to głównie klasa polityczna, rynek, internet i media społecznościowe oraz publiczność kreująca popyt na konflikt, nazywana przez niektórych „wzmożonym tłumem” albo „stadem”. Błędem ludzi mediów jest natomiast naiwność i konformizm, że chodzą na pasku polityków i odbiorców. Badani uważają przy tym, że społeczny wpływ pojedynczego autora, w tym ich własny, jest znikomy. To ich frustruje. „Jeżeli chodzi o morale tych elit symbolicznych, to jest słabo, to znaczy wszyscy jesteśmy potwornie zmęczeni właśnie tym brakiem sprawczości, tym poczuciem, że czego byśmy nie robili, to niczego nie zmienia. Nie jesteśmy w stanie przekonać nikogo do niczego tak naprawdę” – mówi intelektualistka związana z mediami liberalnymi. Jest w tym przekonaniu o braku wpływu sporo racji, ale takie postawienie sprawy trochę zwalnia z odpowiedzialności za dyskurs publiczny.

Po drugie, badani są chętni i gotowi do surowej krytyki elit politycznych i symbolicznych, zwłaszcza ich niskiego poziomu intelektualnego i oderwania od realnych problemów społeczeństwa, ale nie są już tak gotowi do krytycznego spojrzenia na formę i język, w jakich sami opisują innych. Reprezentanci elit symbolicznych zarzucają tej grupie odwoływanie się do „skompromitowanych, rasistowskich pojęć”, podsycanie wojny kulturowej, instrumentalne rozmywanie znaczeń fundamentalnych pojęć (jak wolność czy prawa obywatelskie) oraz dzielenie ludzi na „nas” i „onych”. Najwięcej zarzutów pada pod adresem autorów liberalnych. „Środowisko, które głosi otwartość, pluralizm, innych poucza na temat pluralizmu, jest po prostu jednym z najbardziej kostycznych, zamkniętych i nienawistnych środowisk w Polsce. Liberalna polska inteligencja jest potwornie sobkowata, nieznosząca nowych myśli, nierozumiejąca świata, czytająca wszystkie rzeczy z Zachodu tylko tak, jak im jest wygodnie” – twierdzi dziennikarz kiedyś związany z liberalnym głównym nurtem dyskursu, dziś krytykujący go z pozycji lewicowych.

Po trzecie, na wizji tego, jaki powinien być dyskurs publiczny, cieniem kładą się podziały i napięcia w gronie elit.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
Skoro Kaczyński z góry wiedział, że nie zdoła spacyfikować TVN24, po co była mu cała ta operacja? To był tylko przedsmak tego, jak niebawem procedowane będą inne ważne sprawy >>>>


Moi rozmówcy starali się trzymać emocje na wodzy. Jednak ich głos i mimika zdradzały, że jest cały worek spraw, które ich nie tylko irytują i złoszczą, ale głęboko bolą. To akceptacja podziału na dwa obozy i zgoda na przynależność do jednego z nich daje psychiczny komfort. „Mam świadomość, że jak palnę głupstwo albo coś zrobię, to będą murem za mną” – opowiada publicystka związana z mediami prawicowymi, ale dodaje, że odstępstwa od linii obozu skutkują natychmiastowym odrzuceniem przez „swoich”. O doświadczeniu odrzucenia przez swoje środowisko mówią reprezentanci różnych opcji światopoglądowych. „Największym problemem jest strzał w plecy, czyli czasami ludzie, którzy są teoretycznie po twojej stronie ideowej, jak ci się wydawało, po stronie podobnych wartości, są w stanie jakby pociągnąć za spust” – przyznaje liberalny publicysta. Wtóruje mu autor lewicowy: „tytuły starsze, bardzo mocno podkreślające i pielęgnujące pewien swój etos, są z mojej perspektywy najgorsze (…) stosują bardzo ostre metody zwalczania, wypychania, wyciszania, kancelowania ludzi, którzy się nie mieszczą w ich widełkach”.

Może dlatego część z tych, którzy nie chcą ulegać przymusowi mówienia jednym głosem, nazywa siebie symetrystami, mimo że ta nazwa ma wydźwięk inwektywy. Symetryzm jest w dyskursie podzielonym między dwie frakcje, jak mówi konserwatywny dziennikarz, „formą uczciwości intelektualnej” i „metodą myślenia ponad obozami”. Inni wskazują jednak na pułapki takiego myślenia, bo „żeby zaakceptować siebie w roli symetrysty, trzeba zaakceptować podział na dwa obozy najpierw”. Popularność etykietki symetrysty jest raczej wyrazem braku odpowiedniego języka do nazwania tego, kim badani chcieliby być.

Po czwarte, rytualność i schematyzm debaty publicznej jest jawną tajemnicą. „Przecież my wszyscy wiemy, że to jest rytuał, że nic, że piszemy do swoich kibiców (…) że nikogo nie interesuje tak naprawdę wymiana myśli, tylko wszystkich interesuje, żeby jakoś się utrzymać na powierzchni i być w jakiejś drużynie” – tak podsumowuje to lewicowy dziennikarz. Wszyscy wiedzą, że biorą udział w spektaklu, i nawet jego krytycy koniec końców grają przewidzianą dla nich rolę – tych, którzy ponarzekają, ale nie będą się ostro buntować.

Można inaczej

Jeśli spytać elity symboliczne o to, czy media promują zdroworozsądkowe opisy świata, czy stereotypy, to podadzą całą garść przykładów. Jednocześnie ci krytyczni i wrażliwi ludzie sami nie ustrzegają się niedobrych praktyk. Dzielą ludzi na lepszych i gorszych, przypisują im motywy, sięgają do uprzedzeniowych i potocznych wyjaśnień. Szczególnie upodobali sobie diagnozę wojny politycznej, medialnej i kulturowej oraz towarzyszący jej militarny słownik. To, co miało być metaforą, stało się „normalnym” sposobem komunikowania.

Można odnieść wrażenie, że elity symboliczne potrzebują zbiorowej terapii albo przynajmniej szczerej rozmowy, toczonej bez myślenia o swoim wizerunku i zasięgach. Oczywiście, niektórzy z moich rozmówców stawiali samokrytyczne pytanie, czy sami nie popadają w schematyzm i czy język, którym nazywają świat, temu światu nie szkodzi. Ale takie osoby stanowiły mniejszość. Częściej to kobiety – dziennikarki, publicystki i medialne intelektualistki – zastanawiały się nad wartością tego, jak same się komunikują w mediach, rozważały konsekwencje swoich językowych i argumentacyjnych wyborów, odrzucały retorykę wojny, dostrzegając w niej usprawiedliwienie przemocy wobec innego. Częściej pytały o granice pluralizmu opinii, o to, czy nawet najbardziej radykalnemu poglądowi należy dać przestrzeń w debacie.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
TRUPY W SZAFIE „ECONOMISTA”. Czy brytyjski tygodnik jest wzorcem dobrego dziennikarstwa w czasach populizmu? A może raczej jednym z głównych winowajców kryzysu, w jakim znalazł się współczesny kapitalistyczny świat? >>>>


Część badanych (niezależnie od płci) szukała też dróg wyjścia z patowej sytuacji, w jakiej w ich opinii znalazła się debata publiczna. Nadzieję pokładano w edukacji obywatelskiej, oddolnie tworzonych klubach czytelników, inicjatywach międzyredakcyjnych, jakim był projekt „Spięcie” (platforma stworzona przez internetowe magazyny idei: Klub Jagielloński, Krytykę Polityczną, Kulturę Liberalną, Magazyn Kontakt i Nową Konfederację), czy… w pomyśle rotacji kadr między redakcjami.

Inny świat

Choć dawne elity symboliczne przestają być wiodącymi aktorami w debacie publicznej, to nadal mogą być potrzebne. Świat stał się zbyt skomplikowany, żeby każdy był w stanie wytłumaczyć go sobie na własny użytek. Rozpoznanie problemów komunikacyjnych własnej grupy i pogłębiającego się rozdźwięku między dyskursem elit symbolicznych a społeczeństwem jest pierwszym krokiem do przełamania regresu. Drugim powinno być jednak spojrzenie na siebie jako na część machiny, w której sens wątpią dziś nawet jej trybiki.

A wracając do sprawy Tomasza Lisa, dobrze by było, gdyby zabierający w niej głos traktowali swoich odbiorców trochę poważniej. To nie żaden tłum czy stado, tylko ci, którzy słuchają, czytają i wyciągają gorzkie wnioski. ©

Autorka jest stałą współpracownicą „Tygodnika Powszechnego”. Adiunkt w Katedrze Socjologii Kultury Uniwersytetu Łódzkiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Zwierzenia medialnych elit