Jak spokojny naród stracił cierpliwość

„Jestem gotowa działać. Tylko niech ktoś powie, co mamy robić. Jak się tworzy podziemie?” – pyta Katja, która dotąd nie interesowała się polityką.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

Mińsk, 22 sierpnia 2020 r. / EVGENY ODINOKOV / SPUTNIK / EAST NEWS / EVGENY ODINOKOV / SPUTNIK / EAST NEWS
Mińsk, 22 sierpnia 2020 r. / EVGENY ODINOKOV / SPUTNIK / EAST NEWS / EVGENY ODINOKOV / SPUTNIK / EAST NEWS

Mam 25 lat, urodziłam się rok po tym, jak Alaksandr Łukaszenka został prezydentem. Wcześniej nigdy nie dziwiło mnie, że u nas władza się nie zmienia. Że polityka zupełnie mnie nie dotyczy. Może tak było? – zastanawia się Julia, pielęgniarka ze szpitala w Mińsku.

Teraz uważa, że moment, w którym polityka zaczęła jej dotyczyć, to wiosna tego roku: – Pracuję w szpitalu w tzw. czerwonej strefie, czyli na oddziale, na którym przebywają chorzy na COVID-19. Czułam złość, rozczarowanie i rozgoryczenie rządami prezydenta, kiedy po dyżurach musiałam przez wiele godzin siedzieć i szyć maseczki dla siebie i koleżanek z pracy. A także prać własnoręcznie fartuch ochronny w śmierdzącym chlorze. I prosić wolontariuszy o pomoc w zdobyciu bandaży i wody dla chorych.

Jednocześnie z telewizora Julia dowiadywała się, że problem koronawirusa właściwie nie dotyczy Białorusi. Takie wrażenie starał się robić również Łukaszenka.

Julia: – Wtedy zrozumiałam, że coś jest nie tak.

Władza to my

Nie była w tym odczuciu jedyna. Epidemia i bezczynność władz doprowadziły do tego, że społeczeństwo musiało się samoorganizować.

– Robiliśmy zbiórki pieniędzy, dostarczaliśmy jedzenie do szpitali. Moje córki szyły z koleżankami z klasy maseczki dla medyków – opowiada Lena, wolontariuszka, którą poznałam w mińskim szpitalu. – Wraz z mężem dowoziliśmy wodę i środki higieny. Dla zwolnionego w Lidzie lekarza, który stracił pracę, bo mówił publicznie, że oficjalne statystyki mają się nijak do rzeczywistości, zebraliśmy pieniądze na przeżycie, dopóki nie znajdzie nowej pracy.

Lena: – Wtedy zrozumieliśmy, że niepotrzebna jest nam władza, bo my sami nią jesteśmy, sami potrafimy sobą kierować.

Według oficjalnych statystyk na ponad dziewięciomilionowej Białorusi na COVID-19 zmarło zaledwie 650 osób. Moi rozmówcy zdają sobie sprawę, że te statystyki są nieprawdziwe. – Nasi bliscy umierali w przepełnionych szpitalach, podczas gdy Łukaszenka twierdził, że koronawirus to paranoja – irytuje się Sasza. Ma 28 lat, pracuje w kawiarni jako barista, a teraz uczestniczy we wszystkich akcjach protestu.

Pragnienie wolności, przynależenia do Europy i uniezależnienia się od Rosji, walka o demokrację – takie pobudki do wyjścia z protestem na ulice przypisuje Białorusinom świat. To w dużej mierze prawda – nie brakuje tu dysydentów starej daty, a przede wszystkim proeuropejskiej młodzieży, która nie tylko zdążyła poznać kraje Unii Europejskiej, ale często się w nich uczyła i wyrastała.


PROTESTY NA BIAŁORUSI – ZOBACZ SERWIS SPECJALNY >>>


Jednak siłą napędową protestów, trwających nieprzerwanie od wyborczej niedzieli 9 sierpnia, są ludzie tacy jak Sasza – dla których aktywność publiczna to coś zupełnie nowego. Oni chcą po prostu lepszego życia, godnych pensji, szanowania ich potrzeb jako obywateli, poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji.

Tymczasem w ciągu ostatnich sześciu miesięcy władze zawiodły Białorusinów pod każdym względem – nie tylko nie spełniając tych podstawowych oczekiwań, lecz w dodatku okazując im jawną pogardę. Także dlatego ci ludzie, wcześniej zazwyczaj apolityczni, wyszli w końcu na ulice. I nie mają zamiaru ich opuścić.

Pokazał, jak nami pogardza

Epidemia pogłębiła też problemy gospodarcze. Narastały od lat, ale powszechnie odczuwalne stały się w kilku ostatnich miesiącach. Łukaszenka, od lat praktykujący technikę siedzenia na dwóch stołkach – europejskim i rosyjskim – stracił równowagę ostatniej zimy.

Nie zgadzając się na głębszą integrację z Rosją, doprowadził do tego, że relacje z nią znacznie się ochłodziły. Brak dostaw rosyjskiej ropy oraz nieefektywna białoruska gospodarka sprawiły, że Białoruś znacznie uszczupliła swój i tak niezbyt duży budżet.

Ekonomista Wadim Josub tłumaczy: – Około trzech czwartych Białorusinów straciło w ciągu ostatniego półrocza znaczną część swoich dochodów, a wielu z nich – w ogóle pracę. Niewielu udało się zachować zatrudnienie na dawnych warunkach, większość zarabia teraz albo znacznie mniej, albo wcale.

– Ludzie wychodzą protestować, bo wielu z nich rozumie, że za kilka miesięcy nie będzie co jeść. Władza ma same długi, nie dostaje pieniędzy z Rosji, nie może liczyć na jakiekolwiek wsparcie – argumentuje Pietia, prawnik z Mińska.

Pietia przekonuje, że zamiast wesprzeć naród, Łukaszenka buduje dla siebie kolejne rezydencje: – Wzorem Stalina ma ich już siedemnaście, a także „pałace sportu”, które niby są dla ludzi, choć w praktyce nielicznych stać na korzystanie z nich. Mało komu by przeszkadzało, że on siedzi dalej na swoim stołku, gdyby dbał o ludzi. Tymczasem pokazał, jak bardzo nami wszystkimi pogardza i jak bardzo nas nienawidzi.

– Czasami sobie myślę, że najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby ktoś po prostu kupił Białoruś – dodaje Pietia. – Ale to niemożliwe.

Nie jesteśmy owcami

Na ulice Mińska, a także miast i miasteczek w całym kraju wychodzą dziś ludzie, którzy wcześniej nie brali udziału w jakichkolwiek nielegalnych zgromadzeniach. Nielegalnych, bo tak ten pokojowy protest traktują władze. Wychodzą, niosąc – zakazane dotąd – symbole, które wcześniej zdawały się funkcjonować w społecznej niszy: flagi biało-czerwono-białe (barwy te miały status narodowych w latach 1991-95, po czym Łukaszenka przywrócił flagę czerwono-zieloną, nawiązującą do barw białoruskiej republiki w składzie Związku Sowieckiego) oraz historyczną Pogoń (godło Wielkiego Księstwa Litewskiego, którego spadkobiercami są także Białorusini, było godłem niepodległego państwa w latach 1991-95).

To studenci i taksówkarze, emeryci, robotnicy, lekarze. Kobiety i mężczyźni. Nastolatki. Nawet dzieci, które wzorem swoich rodziców, stojąc przed siedzibą rządu w Mińsku, klaszczą i skandują: „Wolność!”. Albo trzymają maleńkie plakaty z napisanymi dziecięcym pismem hasłami: „Nie jestem owcą! Jestem małą Białorusinką” (to nawiązanie do wystąpienia Łukaszenki, który po rozpoczęciu protestów mówił o obywatelach protekcjonalnie „moje owce”).

My, Biełarusy – mirnje ljudi”. „My – tierpiły”, przywykliśmy do cierpienia. Tak tłumaczą swoją cierpliwą i pokojową formę protestu, nieprzypominającą ukraińskiego Majdanu. Mieszkańcy Mińska, nawet maszerując w wielotysięcznym tłumie, zatrzymują się na każdym czerwonym świetle, żeb y nie przeszkadzać kierowcom. Przed wejściem na ławkę czy ogrodzenie – zdejmują buty.

Kiedy na placu Niepodległości, przed siedzibą rządu, OMON-owcy – funkcjonariusze sił specjalnych milicji, którzy wcześniej brutalnie pacyfikowali protesty, a w aresztach torturowali niewinnych ludzi – opuszczają swoje tarcze, mieszkańcy stolicy klaszczą, rzucają się siłowikom na szyję. Po czym spokojnie odchodzą, uprzątając wcześniej plac ze śmieci i grzecznie uprzedzając, że „przyjdą znowu jutro”.

Tak nas tu zahukano

– My, Białorusini, z natury jesteśmy pokojowi i spokojni. Wiele jesteśmy w stanie przetrzymać. Nauczono nas godzić się z niesprawiedliwością. To odróżnia nas od Rosjan czy Ukraińców, którzy są bardziej niespokojni, skłonni do okazywania nerwów, złości – tłumaczy mi Andriej, 23-letni student socjologii.

– Jednak nasz reżim jest ostrzejszy niż ten rosyjski – dodaje. – Przez te wszystkie lata tak bardzo nas zahukano i zakrzyczano, że wszystkiego się boimy. Wiemy, czym skutkuje w naszym państwie niepodporządkowanie się władzy. Nie chcemy rozlewu krwi. Nie mamy broni. Ale jednocześnie wiemy, że teraz nie ma już odwrotu.

Z taką opinią zgadza się politolog Artiom Szrajbman, który od lat zajmuje się analizą białoruskiej polityki i dynamiki społecznej: – W przypadku Białorusi nie możemy powoływać się na przykłady Ukrainy czy Armenii. Tutejszy reżim jest o wiele ostrzejszy, a społeczeństwo obywatelskie – znacznie mniej doświadczone, zwłaszcza jeśli chodzi o stawianie oporu strukturom siłowym.

Brak koordynacji i chaos przejawiają się podczas większości akcji protestacyjnych, zwłaszcza w czasie, kiedy na terytorium całego kraju wyłączany jest internet. Najbardziej niebezpieczne okazało się to podczas protestów w poniedziałek 10 sierpnia, gdy brutalność milicji sięgała zenitu. Przerażeni ludzie rozpaczliwie szukali jakiegoś koordynatora, który nie tylko powiedziałby im, dokąd pójść, jak działać, jak się chronić, ale także – jak walczyć.

„Ty jesteś organizatorem? Bądź organizatorem, ty ogarniasz! Powiedz nam, co mamy robić! Nie możemy uciekać, musimy stawić im czoło!” – krzyczał zdenerwowany mieszkaniec Mińska do Saszy, mojego towarzysza, który chwilę wcześniej powiedział grupie zebranych wokół osób, żeby nie kierowała się główną ulicą w stronę stacji metra Puszkinskaja, bo zanim do niej dotrą, zostaną zatrzymane przez milicję.

Bardzo chciałbym strajkować

– Niech nam ktoś wyjaśni, co mamy zrobić? Jak stworzyć podziemie? Jestem gotowa przygotowywać np. jeżyki, kolce niszczące opony milicyjnych autobusów. Jestem gotowa działać. Tylko niech nam ktoś powie, jak – mówi Katja, 50-letnia mieszkanka stolicy. Jeszcze niedawno niespecjalnie interesowała się polityką, dziś bierze udział w każdym proteście.

Jednak koordynacji protestów nikt się nie podejmuje, więc wszystko, co pozostaje Białorusinom, to wychodzenie na ulice – ze świadomością, że w każdej chwili mogą zostać zatrzymani. Oraz wręczanie kwiatów siłowikom, przy jednoczesnym skandowaniu: „milicja z narodem”. Albo próby organizowania strajków w miejscach pracy, co dla wielu jednak, z powodów ekonomicznych, nie jest możliwe.

– Siedziałem dziesięć dni w areszcie, bo zostałem zatrzymany na proteście. Żyję od pierwszego do pierwszego, nie mam żadnych oszczędności, a mam rodzinę na utrzymaniu. Bardzo chciałbym strajkować. Ale jeśli nie będę pracować, to moje dzieci nie będą mieć chleba – żali się Losza, pracownik metra.

Z kolei władze, najwyraźniej nie spodziewające się tak wielkiej determinacji i solidarności obywateli – których nie była w stanie zniechęcić nawet brutalność siłowików – decydują się na przeczekanie. Zapewne z nadzieją, że prędzej lub później protesty zaczną wygasać. Alaksandr Łukaszenka nie skrywa przy tym swoich zamiarów: „Pokażemy tym szczurom, kto tu rządzi!” – mówił w niedzielę 23 sierpnia do funkcjonariuszy OMON-u. Ubrany w kamizelkę kuloodporną, trzymał w ręku karabin.

Wojna z narodem

– Chcemy być wolnym, silnym, rozwijającym się państwem, bo na to zasługujemy. Nie chcemy przyłączać się ani do Rosji, ani do Unii Europejskiej. Chcemy być całkowicie niezależni i utrzymywać dobre relacje ze wszystkimi sąsiadami, troszcząc się przede wszystkim o nasz dobrobyt i nasze interesy. Białorusini dzisiaj, jak mało kto, na to zasługują – mówiła mi Swiatłana Cichanouska, opozycyjna kandydatka na urząd prezydenta, zanim jeszcze, poddana presji, musiała opuścić Białoruś. Z przecieków wynika, że gdyby głosy liczono uczciwie, to Cichanouska być może wygrałaby te wybory już w pierwszej turze.

Jej słowa znajdują potwierdzenie w wypowiedziach wielu moich rozmówców.

Jeden z nich, Anton – uczestnik protestu rowerowego – mnie nerwowo w rękach serwetkę, gdy postanawia sformułować coś na kształt apelu: – My, Białorusini, jesteśmy pod wrażeniem tego, co wam, Polakom, udało się zrobić w 1989 r. My też chcemy takiej rewolucji, takiego przejęcia władzy. Bezkrwawego, pokojowego. Pomóżcie nam, powiedzcie, jak to zrobić…

Wprawdzie białoruskiego protestu nie da się porównać do ukraińskiego Majdanu, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że także w Mińsku oraz w innych białoruskich miastach toczy się dzisiaj wojna. Nierówna i – w momencie, gdy piszę te słowa – bezkrwawa. Ale mająca już pierwsze ofiary śmiertelne i tysiące innych ofiar: ludzi okaleczonych, straumatyzowanych. Śmierć co najmniej sześciu uczestników protestów, odbywające się w różnych miejscach kraju ich pogrzeby, kolejne świadectwa setek ludzi, torturowanych fizycznie i psychicznie – wszystko to sprawia, że choć Białorusini zapewniają, że nie chcą przelewu krwi, walk, wojny domowej, to równocześnie nie dadzą się zapędzić z powrotem do domów.

„Optujemy za pokojową walką. Tego potrzebują dzisiejsze czasy. Czasy, w których zdajemy sobie sprawę z wartości ludzkiego życia. Czasy, w których człowiek ceni swoje życie” – mówiła Swiatłana Aleksijewicz, laureatka Literackiej Nagrody Nobla, w drodze na przesłuchanie w państwowym Komitecie Śledczym. Została tam wezwana, ponieważ zgodziła się wejść w skład opozycyjnej Rady Koordynacyjnej (rada miałaby koordynować pokojowe wyjście z obecnego kryzysu, natomiast nie koordynuje protestów).

Musimy rozwiązać to sami

Na razie pomiędzy obiema stronami konfliktu trwa swego rodzaju pat.

Białoruska opozycja chciałaby dialogu z władzą, który miałby doprowadzić do odejścia Alaksandra Łukaszenki i znalezienia jakiejś formy wyjścia z kryzysu politycznego, np. przez rozpisanie nowych wyborów. Ale na razie taki scenariusz jest nierealny. Nie tylko z powodu Łukaszenki – próżno jest liczyć na rozbicie elity rządzącej czy siłowików. Nie ma też na Białorusi oligarchów, którzy mogliby, we własnym interesie, wywrzeć nacisk na władze.

Artiom Szrajbman uważa, że w tym momencie głównym celem białoruskiego społeczeństwa obywatelskiego powinno być znalezienie mediatora, niezależnego i „czysto białoruskiego”, któremu byłyby w stanie zaufać obie strony. Jak na razie w roli takiego mediatora Białorusini widzą jedynie duchownych.

Jednak Łukaszenka dał do zrozumienia, co o tym sądzi: skrytykował ostro biskupów prawosławnych i rzymskokatolickich, którzy wcześniej wykonywali gesty solidarności z represjonowanymi. Także władze Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej – największego Kościoła chrześcijańskiego w kraju – nie wydają się zainteresowane rolą mediatora. W minionym tygodniu metropolita Paweł – pełniący z ramienia tej Cerkwi funkcję egzarchy Białorusi (zwierzchnika tutejszych prawosławnych) – został nagle odwołany ze stanowiska przez władze cerkiewne w Moskwie. Metropolita najwyraźniej naraził się – Łukaszence i własnej Cerkwi – tym, że po pacyfikacji protestów odwiedził rannych w szpitalu, potępił przemoc („każdą przemoc”) i wyraził nadzieję na „sprawiedliwe śledztwo” w sprawie akcji milicyjnych.

– Ze strony Europy potrzebne jest nam wsparcie, nagłaśnianie tematu, wsparcie finansowe dla pokrzywdzonych, wsparcie moralne – mówiła mi Marija Kalesnikawa, jedna z liderek opozycji. – Ale ten wewnętrzny konflikt dotyczy jedynie Białorusi i musimy rozwiązać go sami.

Pytanie tylko jak. ©

Tekst ukończono w piątek 28 sierpnia

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020