Jak być kochaną?

Francja jest jak piękna kobieta. Chce się podobać. Wymaga wierności i uległości. Pragnie rządzić. W zamian gotowa jest dać wielbicielom swoje piękno. Tylko kto na dłuższą metę wytrzyma z taką femme fatale?.

07.08.2003

Czyta się kilka minut

 /
/

Zawirowania polityki światowej ostatnich dwóch lat wyciągnęły na światło dzienne zbiorowe, złe i dobre, cechy Francuzów. Stereotyp zadowolonego z siebie i dumnego z ojczyzny Francuza-szowinisty, który wszystko wie lepiej niż inni, funkcjonował od niepamiętnych czasów wśród bliższych i dalszych sąsiadów Francji. Ostry konflikt opinii społecznej i sfer rządowych Francji i USA, jak i połajanki prezydenta Jacquesa Chiraca pod adresem przywódców “starej Europy", utwierdziły tę obiegową opinię zarówno za oceanem, jak na wschodzie Europy. Jednak nerwy puściły nie tylko Francuzom. Żaden z protagonistów w sporze nie jest tu bez winy, bo i żaden stereotyp nie bywa w 100 procentach prawdziwy. Na ile wady Francuzów są rzeczywiste, a na ile są wymysłem przeciwników w sporze politycznym? To pytanie do tej pory pozostaje bez odpowiedzi.

Słodka Francja

“Douce France" - piosenkę, która stała się nieoficjalnym hymnem Francuzów, napisał w 1947 r. Charles Trenet. Wspomnienia z dzieciństwa przeplecione wyznaniami miłosnymi młodego Treneta uwiodły kilka pokoleń tego narodu. Opisują bowiem kwintesencję jego duszy. Ale któż nie wspomina z nostalgią dzieciństwa? A o miłości śpiewa się w każdym języku. Czym więc różni się francuskie przywiązanie do kraju od patriotyzmu Polaków, Belgów czy Niemców?

Hierarchią wartości. Francuz na pierwszym miejscu wymieni dumę z tradycji dobrego jedzenia i picia, potem dopiero przyjdzie mu do głowy szybki i komfortowy pociąg TGV, Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela oraz - utracone zresztą, lecz kto by sobie zawracał głowę szczegółami - mistrzostwo świata w piłce nożnej. W dalszej dyskusji pojawi się szczególna rola Francji w polityce światowej wywalczona przez gen. Charlesa de Gaulle’a po II wojnie światowej, centralne położenie Francji w Europie oraz terytorialna, ekonomiczna i populacyjna wielkość mocarstwa atomowego. Francuz nie zawraca sobie jednak tym głowy, nim nie odda się przyjemności spożycia cassoulet (potrawa z Langwedocji na bazie białej fasoli) przy akompaniamencie dobrego czerwonego wina.

Francuzi żyją po to, by dobrze zjeść i wypić. Amerykanie zaś jedzą i piją, by żyć. To odwrócenie proporcji kształtuje tło francusko-amerykańskich stosunków, choć nieporozumień jest więcej. Francuz nie może zrozumieć, dlaczego na prezydenta wybiera się gubernatora stanu z rekordem wykonywanych wyroków kary śmierci. Dla niego to barbarzyństwo, dla Amerykanina zaś autorytet władzy wynika właśnie z bezwzględnego respektowania prawa. Problem jest jednak głębszy: przeciętny Francuz uznaje respektowanie prawa na co dzień za zbędną udrękę.

Niestosowna skłonność do strajków

Niemiec lub Amerykanin, bawiący po raz pierwszy w Paryżu, doznaje zawrotu głowy na widok pieszych przechodzących przez ulice na czerwonym świetle i oczywiście nie po pasach. W łamaniu zakazów pieszym nie ustępują kierowcy. Przekraczanie dozwolonej prędkości, nieprzestrzeganie bezpiecznego dystansu, wyprzedzanie mimo zakazu, to tylko najczęściej spotykane wykroczenia. W metrze nagminnie spotyka się młodych i starszych przeskakujących przez bramki, by nie płacić za przejazd. Nie reagują na to nawet pracownicy metra, co przybyszowi z USA nie mieści się w głowie. W pojęciu przeciętnego Francuza wykroczenia te nie zasługują na karę. Wypisujący mandat policjant czy kontroler ryzykuje złośliwe docinki przechodniów i groźby ze strony starszych pań. Czy można wyobrazić sobie takie reakcje w Niemczech albo Szwajcarii?

Lekceważący stosunek do władzy lokalnej rozciąga się we Francji na władzę tout court. Francuz chce być rządzony liberalnie i dyskretnie. Dobra władza ma rozdawać przywileje i pieniądze. A że żadna władza nie może w nieskończoność obdarowywać obywateli, więc Francuz od zawsze na nią narzeka. Administrację, szczególnie centralną (a już zwłaszcza kontrolerów fiskalnych), postrzega się jako prześladowcę obywatela. Wiedzą o tym politycy, wykonujący ukłony oraz porozumiewawcze gesty wobec wyborców. Przykładem najbardziej kontrowersyjnym, bo dotyczącym władzy najwyższej, jest następująca po wyborach prezydenckich amnestia. Już na pół roku przed wyborami prawie nikt nie płaci mandatów za złe parkowanie, wiedząc, że nowy prezydent, jakiejkolwiek byłby proweniencji, wszystkim udzieli amnestii. To wzajemne puszczanie oka między władzą i obywatelami. Żałosna pozostałość rzymskich igrzysk sankcjonująca układ: my na ciebie głosujemy, ty nam nie zatruwaj życia. A że za sympatycznego chce uchodzić każdy polityk, usunięcie tego zwyczaju wydaje się niemożliwe.

Rewindykacyjny stosunek Francuza do władzy widać najpełniej w trakcie konfliktów społecznych. Związki zawodowe w 99 proc. służą wysuwaniu żądań, a tylko w jednym procencie do konstruktywnej dyskusji. Nagminnie nadużywa się, pardon, powinienem chyba napisać “korzysta się", z prawa do strajku. A że strajkują głównie funkcjonariusze państwowi, każdy większy protest oznacza paraliż kraju: nie funkcjonuje transport miejski i kolejowy, poczta, szkoły, administracja. Najwyższą cenę płacą za to mieszkańcy regionu paryskiego. Bez sprawnie funkcjonującego metra Paryż jest pułapką dla kilku milionów osób mieszkających na jego peryferiach.

Tak się stało w 1995 roku, gdy premier Alain Juppé chciał zreformować system opieki społecznej. Ostatnio, na mniejszą skalę, gdy premier Jean-Pierre Raffarin zaproponował zmiany w systemie emerytalnym. Na jesieni czeka Raffarina następna fala protestów w związku z ponowną próbą reformy systemu opieki społecznej. Związkowcy jednak, zamiast zastanowić się nad alternatywą reformy, szykują transparenty wiedząc, że będą przeciwni propozycji rządu. Odchudzanie państwa opiekuńczego jest we Francji zadaniem dość trudnym.

Szkielety w szafie

Podejście do historii jest nad Sekwaną wybiórcze i jednostronne w ocenie faktów, co sprzyja utrwalaniu się wyidealizowanych stereotypów. Kiedyś w Antwerpii (flamandzka część Belgii) pokazano mi zabytkowe, portowe żurawie zaznaczając, że wzniósł je Napoleon. Bezmyślnie powiedziałem coś pozytywnego o konstrukcyjno-budowlanych zasługach cesarza Francuzów. Odpowiedź belgijskich gospodarzy była natychmiastowa: przecież to był okupant, a poza tym morderca i potwór. Dla Belgów, podobnie jak dla Niemców, Austriaków czy Hiszpanów, Napoleon Bonaparte jest mniej więcej takim samym zbrodniarzem jak Hitler.

Francuzi uwielbiają zaś Bonapartego do dziś. Wystarczy posłuchać zaciekłych dyskusji o poświęconym mu serialu telewizyjnym: czy Christian Clavier odpowiednio przedstawił wyraz jego twarzy na moście w Arcole? Czy na Wyspie św. Heleny zachowywał się wystarczająco godnie?

Wolą mówić o zaletach administracji napoleońskiej niż o okrucieństwach armii podczas kampanii hiszpańskiej, o de Gaulle’u niż Philippie Pétainie (przywódcy kolaborującego z hitlerowcami państwa Vichy), o budowaniu dróg i szkół w dawnych koloniach niż o wyzysku ekonomicznym Indochin, Algierii czy Polinezji. Wiele ciemnych stron francuskiej historii ujrzało dopiero niedawno światło dzienne. Przypomnijmy zwierzenia gen. Paula Aussaresses’a, który w kontrowersyjnej książce opisał dumę z osobistego torturowania Algierczyków. Książka wywołała publiczną dyskusję nad odpowiedzialnością rządu i armii francuskiej w wojnie algierskiej. Wstrząsnęła sumieniami Francuzów. Naruszenie tabu, niezależnie od ocen moralnych autora wspomnień, pozwoliło jednak oczyścić nieco atmosferę w stosunkach algiersko-francuskich. Trudno powiedzieć, na ile Aussaresses’owi zawdzięcza prezydent Chirac możliwość ponownego zadzierzgnięcia przyjaźni między obu narodami. Generał-sadysta ma chyba w tym jednak spory udział.

Szkieletów, upchanych po francuskich szafach, jest więcej. Choćby legendarny antysemityzm Francuzów.

Półsłówka, żarty i dociekania

Pytanie, czy Francja jest krajem antysemickim pojawiło się ponad rok temu, gdy na fali drugiej intifady doszło we Francji do serii antysemickich zamachów. Postawił je wiceminister spraw zagranicznych Izraela Michael Melchior, nazywając Francję najbardziej antysemickim krajem Zachodu. Wywołało to żywą kontrę ambasadora Izraela we Francji - Eliego Barnavi.

Rzeczywiście, na przełomie lat 2001/02 płonęły we Francji synagogi, żłobki i szkoły żydowskie, liczne były zamachy na rabinów i żydowskie dzieci. Częste były ordynarne obelgi, wyzwiska i próby pobicia. Choć akty te zostały potępione przez prezydenta Chiraca i wszystkie partie polityczne, do dziś notuje się sporą ich liczbę. Prawie jednogłośnie, jako głównych sprawców tych zajść, wskazano arabską, pro-palestyńską mniejszość, a w szczególności młodzież arabskiego pochodzenia z przedmieść dużych miast. Sprowadzenie jednak antysemityzmu Francuzów do uprzedzeń wobec Żydów panujących na arabskich przedmieściach jest wygodnym alibi. Odpowiedzialność za zdarzenia ciąży na całym społeczeństwie - tam, gdzie przyzwala się na znieważanie, zawsze znajdzie się znieważający.

Antysemickie tradycje sięgają Francji XIII-wiecznej, gdy po raz pierwszy wygnano stąd Żydów. Przełomem była sprawa kapitana Alfreda Dreyfusa z 1894 r., z okresu III Republiki. Sfabrykowane oskarżenie o szpiegostwo na korzyść Niemiec było apogeum francuskiego antysemityzmu politycznego. Pobudziło ono jednak obronę żydowskich współobywateli. Pisarz Emil Zola po żarliwej obronie Dreyfusa w artykule “J’accuse" (“Oskarżam") z 1898 r., właśnie za swą prawość i odwagę stał się bohaterem narodowym. Sto lat później z pompą świętowano rocznicę jego wystąpienia.

Chroniczny antysemityzm (i przyzwolenie na znieważanie) daje się jednak wyczuć i dziś w półsłówkach, żartach i dociekaniach, który z polityków czy twórców jest pochodzenia żydowskiego. Śladów dawnych uprzedzeń na próżno jednak szukać pośród znaczących sił politycznych. Nawet Front Narodowy Jean-Marie Le Pena oficjalnie nie ośmiela się wspierać antysemickich wybryków.

Na pytanie, czy Francja jest krajem antysemitów, najpełniej odpowiedział niedawno Elie Barnavi: “czy dlatego, że w Izraelu pada deszcz, należy uznać, że Izrael jest krajem deszczowym? W kraju antysemickim antysemityzm ma znaczną siłę polityczną i moralną. Francja za III Republiki była antysemicka. V Republika taką nie jest".

Dlaczego Francja nie chce invocatio Dei?

Front Narodowy (i jego odłamy, np. MNR - Ruch Narodowo-Republikański Brunona Mégreta) utrzymuje, że nie popiera dyskryminacji Arabów. Jednak ton wypowiedzi przywódców (nie tylko Le Pena) o konieczności zachowania uprzywilejowanej pozycji w państwie dla rodowitych Francuzów, nie pozostawiają złudzeń co do prawdziwych intencji.

We Francji obowiązują zasady republikańskie i każdy obywatel, bez względu na pochodzenie, wyznanie czy przekonania, ma równe prawa. Jednak faktyczna pozycja społeczna Arabów pozostawia wiele do życzenia, co frustruje blisko 5-milionową społeczność muzułmańską, której stanowią większość. Na palcach można policzyć Francuzów arabskiego pochodzenia wśród polityków, dziennikarzy, adwokatów. Powodów tego jest wiele i niesprawiedliwością byłoby jedynie oskarżanie rodowitych Francuzów o rasizm. Republikańskie przekonania często jednak ustępują niechęci do odmiennych zwyczajów i nieufności wobec “obcych". Co nie przeszkodziło w uczynieniu z algierskiego kuskusu potrawy równie popularnej, jak coq au vin (kogut w winie; potrawa składa się z samych symboli: wino, to oczywiste, a koguta [łac. gallus] Henryk IV w 1601 r., z okazji narodzin przyszłego Ludwika XIII, zaproponował na symbol królestwa i czujności Francuzów).

Część winy za zepchnięcie na margines społeczny (nie za rasizm oczywiście!) ponoszą sami zainteresowani, nie zawsze silnie zmotywowani do mozolnego wspinania się po drabinie hierarchii społecznej (nawet ci najbardziej ambitni rozbijają sobie zbyt często nosy na niewidocznej szybie społecznych uprzedzeń). Nie bez znaczenia jest fakt, że islam jest dziś w natarciu i stawia warunki tak republice, jak społeczeństwu. Katolicyzm natomiast przeżywa regres. Utrzymanie panującej we Francji od 1905 r., gdy nastąpił rozdział Kościoła od państwa, równowagi republikańskiej nie jest łatwe. To właśnie w imię tej równowagi Chirac nie chce wpisania do preambuły traktatu konstytucyjnego UE invocatio Dei. Jeśli katolicy narzuciliby standardy w Unii, wkrótce muzułmanie zażądaliby nie tylko osobnych cmentarzy (takie postulaty już są wysuwane), ale wolnych od pracy piątków i muezinów wzywających pięć razy dziennie na modły. Laickość Francji nie wynika z antychrystianizmu jej sfer rządzących. Jest kompromisem, którego celem jest zapewnienie optymalnych warunków rozwoju dla wszystkich. A kompromisy nie satysfakcjonują nikogo.

O czym rozmawiam z Bretończykami

Bywa, że nieufność szarego Francuza kieruje się również przeciw Bretończykom, Katalończykom, Baskom, Flamandom, Sabaudom czy Korsykanom. Konflikty związane z poszukiwaniem równowagi między instytucjami republiki i niezależnością mniejszości narodowych, domagających się ochrony języka, zwyczajów i - jak Korsykanie, w mniejszym stopniu Bretończycy i Baskowie - autonomii władzy oraz administracji, tlą się z różnym natężeniem. Problemy te przybierają czasem postać humorystyczną, np. autonomii domagają się, wydający biuletyn “Dordogne Libre", niektórzy mieszkańcy departamentu Dordogne na południowym zachodzie Francji. To tak jakby w Polsce domagali się samostanowienia mieszkańcy Kielecczyzny.

Władza dąży do ograniczenia komunitaryzmu w łonie republiki. Antysemickie ataki popychają bowiem Żydów do zamykania się we wspólnocie i dbania wyłącznie o własne interesy. Podobnie reaguje mniejszość arabska. Pozbawiona szans na rzetelne równouprawnienie, wyalienowana w getcie blokowisk, miałaby jeszcze myśleć o innych grupach społecznych? Zgodnie z tym schematem Baskowie, Bretończycy czy Korsykanie popierają przede wszystkim ziomków. Odśrodkowe tendencje muszą pobudzić społeczeństwo do większej tolerancji i szukania ugody między interesami poszczególnych wspólnot czy narodowości oraz zapewnienia każdej z nich równych szans. Integracja to nie tylko proces administracyjny. Musi też zagościć w umysłach ludzi, a to jest procesem długim i trudnym.

Stereotypy będą istnieć zawsze, a zmaganie się z nimi przypomina walkę z wiatrakami. Lepiej głębiej poznać społeczeństwo. Rozmawiając z Bretończykami, cieszącymi się we Francji opinią niezłych opojów, mam liczne okazje do zaskakujących odkryć dotyczących mej przybranej ojczyzny. Nie dałoby się ich dokonać, przechadzając się po Champs Elysées w Paryżu. Francja da się lubić, ale jej wielbiciel musi być przygotowanym na kaprysy i połajanki. C’est la vie! Mimo to, warto tę cenę zapłacić.

Do napisania tekstu zainspirowała mnie lektura książki byłego redaktora “Newsweeka" w Paryżu, Amerykanina mieszkającego we Francji od 10 lat, Teda Stangera “Sacrés Français! Un Americain nous regarde", Edition Michalon 2003.

JACEK KUBIAK jest pracownikiem naukowym CNRS, mieszka we Francji od 14 lat (aktualnie w Rennes w Bretanii), stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Unia dla Ciebie (31/2003) - Francja