Ja, didżej

Wojciech Mann: Dzisiaj nikt na niższym stopniu zarządzania bez konsultacji z wyższym nic sam nie powie. Są jak roboty. Myślenie zostawiają w sejfie.

01.06.2020

Czyta się kilka minut

 / MARCIN MANN DLA „TP”
/ MARCIN MANN DLA „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Dlaczego nie odszedł Pan z Trójki wcześniej?

WOJCIECH MANN: Ze względu na słuchaczy.

Tylko?

Aż boję się mówić, bo ci słuchacze stali się dla niektórych, a szczególnie dla nieprzyjaznych obserwatorów, wygodnym alibi. Ci, którzy chcieliby dopiec mnie i kolegom, którzy w różnych momentach odchodzili, mają parę koronnych argumentów: że ciężko było się oderwać od żłobu, że wycisnęli, ile się dało, aż wreszcie dostali lepsze propozycje itd.

A jak było?

Ktoś, kto nie pracuje w radiu, tak z całego serca, to nie rozumie tego, że odpowiedzialność wobec słuchaczy, chęć kontaktu z nimi może być ważnym powodem. A szczególnie w okresie, kiedy już naprawdę większość rzeczy graliśmy na żywo. Może to nie jest porównywalne z teatrem, gdzie aktor nie przyjdzie na spektakl dopiero jak umrze, ale punktem stycznym jest ten kontakt i świadomość, że właśnie w tej chwili słuchają mnie anonimowi ludzie w Polsce. Audycje w piątki rano były szczególne, kiedy już wiedziałem, kto się o której godzinie odezwie. To było tak, jakbym postanowił nagle zerwać kontakty z grupą bardzo bliskich znajomych i to bez ich winy.

Być może teraz mistycyzuję, ale dla mnie to było niesamowicie ważne. Miałem regularnych słuchaczy, których lubiłem, regularnych słuchaczy, którzy mnie wkurzali, ale to była część mojego codziennego krajobrazu.

Ale słyszał Pan zarzuty, że trwanie w niszczonej Trójce było przejawem Pańskiego oportunizmu?

To pułapka bez wyjścia. Dlaczego tyle trwałem, skoro mi się nie podobało? Dlaczego odszedłem tak późno, a nie wcześniej? Gdybym został, to dlaczego krytykuję? Wszystko jest źle, jak ktoś chce znaleźć powód, żeby przyłożyć. To nie jest decyzja taka, jak zakup nowego sweterka. Rany boskie! Przecież to ponad pięćdziesiąt lat życia. Podjąć definitywną decyzję, która przecina całkowicie to wszystko, to może dla jakiejś nieskomplikowanej osobowości nie wymaga specjalnego wysiłku. Ja się z tym męczyłem.

A jak już Pan zadecydował, to ulga?

Chyba się przygotowywałem mentalnie, żeby nie biadolić, bo gdybym rozdłubał patykiem tę rankę i doprowadził, żeby ona się nie goiła i ciągle bolała, tobym się wykończył.

Biadolić publicznie czy biadolić wewnętrznie?

I publicznie, i wewnętrznie. Oczywiście, publicznie jestem jak najdalszy, bo mam raczej introwertyczny charakter. Ale nawet w domu zatruwanie najbliższym życia bezustannym biadoleniem to jest tragedia, bo sam się człowiek wpędza w otchłań nieszczęścia. Musiałem być w głowie przygotowany, że skoro podjąłem decyzję, to dobra, teraz zajmę się czymś innym. Chociaż wracają takie fale, moja żona co pewien czas słyszy moje biadolenie: popatrz, jaka fantastyczna płyta, mogłem ją nadać! A to bym chętnie puścił ludziom, żeby sobie posłuchali, jakie to jest. A tu mam pomysł na żart do opowiedzenia. To siedzi wrośnięte w człowieku.

A Pana pozycja w Trójce od roku 2016, kiedy już Paulina ­Stolarek-Marat objęła dyrektorskie stanowisko po Magdalenie Jethon?

Miałem bardzo komfortową sytuację. Tak zwykle jest, że jak w stadzie jakiś bawół dorośnie do wieku, w którym właściwie nie powinien żyć, to się go zostawia, bo nie ma go co dobijać. Nawet jak bryknie na antenie i powie coś, co się jakiemuś kierowniczkowi nie spodoba.

Jak wtedy, gdy premiera Morawieckiego za pośrednictwem piosenki „Neanderthal Man” zespołu Hotlegs porównał Pan do neandertalczyka?

Na przykład. On się dwa razy zastanowi, czy warto rozrabiać, bo tego bawoła już tyle pokoleń słuchało, że nawet jak go nie lubią, to jakoś do niego przywykli. A jak ktoś jest młody, to go sto razy łatwiej przestraszyć. Mnie nie przestraszą tym, że mi odbiorą audycję, bo nie mam maleńkiego dziecka, niepracującej żony i mieszkania w kredycie frankowym, które stracę, jak nie zapłacę raty. Nie ma straszaków, że mi pogrożą palcem. Zresztą parokrotnie próbowali, opierając się na nieprawdziwych informacjach.

Chodzi o reklamę sieci sklepów Saturn?

Wydawało im się – wygodny pretekst: napadli mnie za to, że występuję w reklamie bez zgody stosownych władz radia. Właściwie chcieli mnie przestraszyć, bo stan faktyczny był taki, że byłem emerytem, co mnie zawsze śmieszy, ale już wówczas nie miałem etatu, tylko wyłącznie umowę o współpracy. Słowem, nie byłem ograniczony żadnymi rygorami pracownika etatowego. A poza tym ja zawsze odruchowo eliminowałem propozycję reklam czy wypowiedzi, które komuś by uwłaczały albo nie podobały mi się ze względu na swoją rangę. A to była zwyczajna reklama sieci sklepów ze sprzętem, niczego złego w tym się nie dopatrzyłem.

No i zaczęli straszyć. Grzecznie odpowiedziałem, żeby sprawdzili, czy ja mam jakieś zakazy. Skończyło się kompletnym kuriozum, a mianowicie stworzeniem przez prawników dokumentu, w którym napisano – tu streszczam, mówię o tonie tego sformułowania – że właściwie mogę grać w jakichkolwiek reklamach, jeżeli poinformuję o tym kierownictwo. Kwintesencja bezmyślnej biurokracji, bo to niczego nie zmienia, ani mnie nie ogranicza, ani ich nie ogranicza, ale istnieje papier z pieczątką, że coś w tej sprawie zostało ustalone.

Miewał Pan już podobne przygody?

Proszę pamiętać, że miałem za sobą wywalenie z pracy w telewizji w stanie wojennym. Zostałem nauczycielem. Miałem już wtedy pewne doświadczenie: tuż po studiach załapałem się na uczenie angielskiego w liceum im. Batorego w Warszawie. To było porządne liceum, tylko w słabym okresie, bo odchodziły tam polityczne numery: pani dyrektor była z tych zapatrzonych we władzę, ale pal ją sześć. Prowadziłem nawet klasę maturalną, siedziałem w komisji egzaminacyjnej.


Moja wyspa skarbów. Rozmowa z Wojciechem Mannem o ojcu, Kazimierzu Mannie


 

Więc kiedy mnie wylali z telewizora, zacząłem udzielać korepetycji. Dawało mi to przyjemność, gdy widziałem, że mój nieszczęsny podopieczny nie przychodził wyłącznie przerażony, by odpękać zajęcia, ale wynosił z nich świadomość tego, co robi. Udawało się. Zachodziłem tych malców w sprawie muzyki, a to nagle interesowało: czym jest piosenka. I w to wplatałem gramatykę oraz sposób mówienia, no i mogło się im to podobać bardziej od odwalania poszczególnych rozdziałów z podręcznika.

Za PRL-u naciski na radiowców były gorsze?

O wiele gorsze. Na kogoś, kto bardzo nie pasował, były różnego rodzaju „zapisy” w cenzurze, że niby wszystko w porządku, ale nigdzie go nie zapraszali, nigdzie nie przyjmowali do pracy. Czasem przekraczało to granice świadomości średniej klasy obywatela, jak na przykład zatrzymania, przesłuchania, próby skapowania dla siebie – też taką przeszedłem – przez nieumundurowanych funkcjonariuszy, którzy mówili, że są moimi przyjaciółmi. To były lata 80. Wtedy odbyła się cała seria podejść w moim kierunku – spotkań lekko wymuszanych.

Jak?

Pierwsze spotkanie było w kawiarni i zaczęło się od zapewnienia, że ten pan mnie bardzo lubi i ceni, co zrobiło na mnie wstrząsające wrażenie i byłem już gotów oddać mu się bez reszty. Podkreślam, że mówię to ironicznie, bo jeszcze ktoś zrozumie wprost. Ten gość usiłował zrobić na mnie wrażenie. To chyba wynika z podstawowych szkoleń, które mieli, bo ni stąd, ni zowąd zapytał mnie: a kto to jest pan albo pani G. I tu się trochę przelicytował, bo skoro nie wiedział, jaka jest płeć osoby o nazwisku G., to wiedziałem, że próbuje czegoś po omacku.

Pan G. to był mój znajomy z zagranicy. Uświadomiłem sobie prędką dedukcją, że zajrzał w moje podanie o paszport, gdzie to nazwisko się pojawiało. Po pierwszym momencie paniki, że on jest wszystkowiedzący, uspokoiłem się. Potem odbyła się próba jeszcze iluś tam komplementów, docenienia tego, że jestem podobno – że on to wie – lubiany przez kolegów, i że po prostu fajnie by było, gdybym od czasu do czasu z nim porozmawiał i powiedział, o czym my tam gadamy, bo to naprawdę bardzo ciekawe rzeczy. To wszystko było miłe, niewinne, praktycznie mogłem się zgodzić. Dodał jeszcze, że jego córka mnie bardzo lubi, więc już się w ogóle rozpłynąłem w radości. Proszę sobie wyobrazić, że zapytał mnie nawet, czy nie nagrałbym jakiejś kasety dla córki, z ładnymi piosenkami.

Nagrał Pan?

Wręczenie tej kasety to było jak z filmu „07 zgłoś się”. On powiedział, bym podjechał samochodem w określone miejsce, żebym nawet się nie zatrzymywał, a on w biegu wskoczy. I faktycznie wskoczył!

Byłem w środku tego czegoś i miałem wrażenie, że jestem we śnie: nagle ja, DJ radiowy, przyjmuję w ruchu agenta, który wskakuje mi do samochodu i pilotuje mnie do jakiegoś miejsca, które się okazało być dyżurnym hotelem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam odbył się kolejny akt komedii, bo on najwyraźniej posprawdzał moje papiery i teraz nastąpiła delikatna próba nacisku. Jeszcze legenda, którą on do tego opowiedział: spotykamy się dlatego, że jego kolega jest na konferencji i mu pożyczył klucze, więc skorzystał – naprawdę bardzo kiepski film.

I nie miał Pan stracha?

No pewnie, że miałem. Posadził mnie przy biurku i okazało się, że kolega, co mu te klucze pożyczył, to ma świetne kontakty. I że w szufladzie biurka tego niby kolegi leży mój osobisty paszport. On wygłosił kolejną część pochwał na mój temat, powiedział, że on mnie tak lubi, że po prostu wyciągnął paszport z odpowiedniego biura i w zasadzie mi go może dać. Niech pani sobie wyobrazi, że nie przyjąłem tego paszportu, bo chciał, bym mu podpisał kwitek, że go odebrałem. Odpowiedziałem, że nie mogę mu podpisać kwitka w pokoju hotelowym kolegi, bo to nie jest biuro, tu nie ma pieczątek, a wiadomo, że dla czerwonych najważniejsze były pieczątki. Odmówiłem podpisania i wzięcia paszportu, co go trochę zdziwiło, bo dostać paszport bezproblemowo to dla wielu ludzi było marzenie. A ja wcześniej złożyłem podanie o paszport, ono leżało, czekało, nie wiedziałem, czy zostało rozpatrzone, a on tu mi nagle ten paszport przyniósł.

No i co Pan wtedy zrobił?

Rzecz, za którą sam siebie do dzisiaj podziwiam… Mianowicie, jak pożegnałem się z tym swoim „serdecznym przyjacielem” w pokojowym hotelu, to pojechałem do biura MSW, do wydziału paszportowego, poprosić, by mi odpowiedzieli, czy został mi przyznany paszport. Tu się zrobiło jeszcze lepsze kino: przyszedł urzędnik i powiedział, że mam paszport. Spytałem grzecznie, czy mogę go odebrać, a oni najwyraźniej nie mieli wewnętrznej komunikacji między departamentami, gdyż zostałem poproszony do pokoju, w którym spotkałem jeszcze jednego pana. A ten powiedział: wie pan, rzeczywiście ma pan przyznany paszport, ale w tej chwili nie mogę go panu wręczyć – a ja wiem, że ten paszport jest w biurku w hotelu – bo taka głupia sprawa się zrobiła, że on jest w szafie pancernej, a kolega, który ma do niej klucze, zamknął ją, a nagle dostał telefon, że jego żona jest chora i pojechał do domu z tym kluczem, więc po prostu nie możemy tego sejfu otworzyć. Kolega mówi, że żona jutro będzie zdrowa i on przyjedzie, i wtedy sejf otworzymy, i będzie już pan mógł odebrać.

Wyszedłem uśmiechnięty na ulicę Koszykową, widząc, że dzieją się rzeczy, o których mędrcom się nie śniło.

A naciski w poprzednich latach?

Raz miałem rodzaj zawieszenia za żart, który dzisiaj znów mógłby być ryzykowny. Była wietrzna jesień. Przyszedł jakiś głos od słuchacza, że zmieniła się pogoda, że jest nieprzyjemnie zimno, że wyszedł i go przewiało. Powiedziałem: no tak, ale są takie stare sposoby, żeby sobie poradzić z nagłym ochłodzeniem. Na przykład dobrze jest owinąć się pod ubraniem gazetami, bo one grzeją. To zostało odczytane jako moja opinia o gazetach, które opowiadają, że dookoła jest cudownie, więc dostałem lekkie pacnięcie.

I?

Nagle nie miałem przez miesiąc audycji. Takie ostrzeżenie i sygnał, by uważać. Lecz zdarzały się zadziwiające sytuacje, kiedy niższy stopień ówczesnej władzy był bardziej nerwowy od wyższego. Dzisiaj to funkcjonuje idealnie. Nikt na niższym stopniu bez konsultacji z wyższym nic sam nie powie. Oni wszyscy są jak roboty, powtarzają tylko to, co przyszło z góry, a własne myślenie zostawiają nie wiem właściwie gdzie. W sejfie?

Była okrągła rocznica powstania Stanów Zjednoczonych. Wymyśliłem, że w „Zapraszamy do Trójki” – jeszcze w tej dawnej formie, na żywo, gdzie robiliśmy różne konkursy, ludzie dzwonili – zrobię konkurs o Stanach. Mało tego, poszedłem do amerykańskiej ambasady i zapytałem, czy ich interesuje uczestnictwo, w tym sensie, że dadzą nagrody. Bardzo się ucieszyli i dostałem rzeczy, które były atrakcyjne: specjalne wydawnictwa i komplety okolicznościowych znaczków pocztowych, które Amerykanie wydali na tę rocznicę, i jeszcze coś tam. Złożyłem ten pomysł w Trójce i został odrzucony. Pomyślałem, że to małostkowość, bo jednak media nie przeoczyły rocznicy i się o niej wspominało, może bez entuzjazmu, ale jednak nie było to zakazane.

Co dalej?

Nastąpił niespodziewany zwrot akcji, ponieważ, jak mi przekazano, ktoś z tych redaktorów powiedział na kolegium, że Mann chciał coś robić z Amerykanami i odrzucili. A prezes na to: a niech robi! Piętnaście minut, dostałem zgodę, i zrobiłem audycję. To też świadczy o niezwykłej autonomii poszczególnych redaktorów.

To jednak zależy od jednostki.

Tak. Wie pani, jak takie fakciki się gromadziły, to w człowieku układa się obraz zupełnie inny od tego, co kiedyś wydawało się ogromną wartością i­ ­marzeniem. Jak wszedłem pierwszy raz do Trójki – nie chcę zabrzmieć melodramatycznie – wszystko tam wydawało mi się święte. Ta Trójka, która jest inna, która jest w awangardzie , która jest specjalna. Ale na jej korytarzach też byli ludzie, których na długo zapamiętałem.

Mniej awangardowi?

Bardzo mało. Pamiętam kartki w Taśmo­tece z wewnętrznymi zakazami: tego nie puszczać. Zawsze starałem się dowiedzieć, dlaczego.

I czego się Pan dowiedział?

Jeden taki przykład, który mi utkwił, to zakaz puszczania grupy KISS. Mieli specyficzne logo – SS pisane czcionką jak skrót Die Schutzstaffel der NSDAP – ale przecież w radiu tego nie widać. A po drugie to nie miało nic wspólnego z nazistami, KISS przecież grał porządnego ­rock’n’rolla. Ale nie!

Potem była faza nienawiści do punka. Szefowa redakcji muzycznej zrobiła listę zespołów, żeby jej się coś nie pomyliło przypadkiem, i wyrzucała z audycji wszystko to, co jej pachniało punkiem. To zupełnie niewiarygodne! Sam za wczesnym punkiem nie przepadałem, też byłem dość konserwatywny i lubiłem swojego rock’n’rolla. Punk wydawał mi się za surowy i zbyt niezborny. Dopiero później doceniłem wszystkie te grupy. Ale pomyślałem sobie, że jeżeli oni zakazują, to trzeba zadziałać. No i zrobiłem całą punkową audycję na prima aprilis jako niby żart i upchnąłem tyle zespołów z tej listy, ile się dało. To rodzaj niechęci do ograniczeń. Gdyby mi nie zakazywali, tobym pewnie tego nie puścił na pierwszego kwietnia, bo miałem inne płyty.

Ale nie podoba mi się ta rozmowa, bo wychodzi na to, że się kreuję na rewolucjonistę.

Mówi Pan o tym, co było w owym czasie możliwe do zrobienia na swoim podwórku.

To mnie wyraziście dotknęło, kiedy wróciłem do Polski w stanie wojennym i oczywiście pojechałem na Myśliwiecką, nie tyle po to, by występować, bo był bojkot środowiska wobec mediów. Mało tego, wtedy właśnie byłem wyrzucony z telewizji, zjawiłem się tam tylko po to, by z pawlacza, który miałem przydzielony, zabrać swoje szpargały, taśmy, pudełka itd. Oczywiście żadne moje przepustki nie były już ważne i musiałbym dostać taką jednorazową na zabranie gratów.

Stanąłem tam, jeszcze nie było eleganckiego wejścia jak dzisiaj, tylko metalowa balustrada i strażnik. Powiedziałem, że chciałbym wejść po swoje rzeczy. Nie mam pretensji, bo skoro mieli w mediach specjalną obstawę, wojsko tam stacjonowało, to on nie mógł na piękne oczy wpuścić kogokolwiek, tylko zażądał przepustki. Stałem więc za tą przegrodą i czekałem, aż przejdzie ktoś znajomy, by poprosić o jednorazową przepustkę. No i to był właśnie taki egzamin, bo pojawiła się ta sama pani, co tych punkowców skreślała, a ja powiedziałem: „Cześć, chciałbym zabrać swoje rzeczy z pawlacza”. A ona po prostu uciekła.

Teraz, po odejściu z Trójki, pojawił się Pan na Facebooku.

W kwestii portali społecznościowych jestem jak tabaka w rogu. Nie uważałem tego specjalnie za ważną rzecz mojego życia. Słyszałem jednym uchem, co mówi ktoś znajomy albo mój syn Marcin. I nagle, kiedy zrobiła się pustka posttrójkowa, Marcin zaproponował, bym spróbował, bo mam więcej czasu. Właściwie to mi kazał. Posłuchałem się więc i nadal nie mam pojęcia, jak to działa, ale kiedy on wydaje mi polecenie, to staram się je wypełnić.

Między innymi komentuje Pan w filmikach język, jakim mówią politycy.

Troszkę mnie pani dotyka w czuły punkt, jako między innymi filologa. Mówię to z półuśmiechem, bo rzecz nie wynika raczej z moich studiów, ale z sympatii, zapewne ukształtowanej przez radio, do formułowania zdań niebędących jedynie brzdęknięciami. Obwiniam nie tylko czasy, ale i decydentów. Trzymam się jak pijany płotu ciągle tego samego: że nie daje się ludziom powodu czy haczyka do tego, by aspirowali. Nie mówię, by od razu przeskoczyć na język Kotarbińskiego, lecz by pokazać alternatywę – jak to się działo za przebrzydłej komuny, którą tak tępią dzisiejsi „szlachetni patrioci narodowi”.


Wojciech Mann w Podkaście Powszechnym: Małe rzeczy, które dziś są dla niektórych czymś naturalnym i niewymagającym specjalnego namysłu – gest, słowo, pomoc, solidarność z kimś, komu się stało się coś złego – po czasie okazują się aktami odwagi.


 

Jeśli człowiek na co dzień obcował z drętwą nowomową „Dziennika Telewizyjnego”, ale na styk, tuż obok, miał Przyborę z Wasowskim i Jerzego Dobrowolskiego, Trójkę z najlepszych czasów, Jacka Fedorowicza, Bardiniego, Koftę, Osiecką… No ludzie kochani! Przecież poziom literacki tego, co oni wtedy wyprawiali w Opolu – ten Młynarski! – musiał wsiąkać w największego głąba, który może wreszcie coś pojął.

A teraz?

A teraz z estrady największe głąby produkują zwyczajne gówno. Publiczność nie żąda, by to był literacki język, ona chce odpocząć i ja to rozumiem. Ale jeśli w tym samym amfiteatrze, obok koszmarnego, prymitywnego kabaretu, da się coś lepszego, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że trafi. Tylko trzeba to bez przerwy kultywować. Czuję, że zaczynam brzmieć jak taki drętwol od pracy u podstaw, ale tak jest. Przecież jak myśmy w Trójce grali najlepszą muzykę z Polski i świata, eliminując rozmaite byle­jakości, to całe pokolenie – aż mi się dzisiaj nie chce wierzyć – znało na pamięć dyskografię trudnych zespołów i wykonawców. Mało tego! Potrafili tego słuchać u siebie w domu z kaset, zarażać innych. Tym bardziej z bólem serca patrzę, jak się cepami zatłukuje resztki trójkowej elitarności.

A savoir-vivre w radiu?

Byłbym bardzo nieobiektywny, gdybym zachwalał środowisko radiowe jako zastępy aniołów, które w miejscu pracy trzymają najwyższe normy etyki i moralności. Tak jak w każdym środowisku, jest różnie, są wewnętrzne niechęci, sympatie, podsrywanie sobie i inne brzydkie rzeczy. Ale radio w tym dobrym rozumieniu dawało pewnego rodzaju potrzebę tworzenia czegoś ponad małość różnych osób. Jeśli ktoś jest niepewny swojej moralności, a znajdzie się w środowisku, które próbuje podnieść się na wyższy poziom, to on się raczej podporządkuje, jeśli mu to dramatycznie nie przeszkadza.

Aż się boję to powiedzieć, ale w radiu na Myśliwieckiej zawsze były czyste toalety. W Telewizji na Woronicza było dużo gorzej. W radiu na Myśliwieckiej zawsze się mówiło „dzień dobry” portierowi, a wychodząc „do widzenia”. W radiu w ogóle mówiło się kulturalne rzeczy ludziom, z którymi się pracowało. Kończąc dyżur dziękowało się wszystkim. To były rzeczy naturalne i nawet jeśli pod spodem kotłowały się negatywne emocje, animozje, to przynajmniej na zewnątrz było troszkę szlachetności, co jednak promieniuje na człowieka. I również, do pewnego momentu, sposoby załatwiania spraw oficjalnie były elegantsze. Ale może to tylko luki w moim dosyć starym umyśle i to wszystko tylko mi się zdaje.

Poproszę teraz o radiową lekcję pokory, którą Pan odebrał.

Nie będę się samobiczował, ale jedną z takich bolesnych anegdotycznych lekcji pokory było to, jak zasnąłem na scenie katowickiego Spodka, prowadząc koncert heavymetalowy. Obudził mnie inspicjent scenicznym szeptem, sycząc zza kulis: „Panie redaktorze, teraz Wilczy Pająk”.

To teraz proszę o odpowiedź serio.

Lekcja pokory spotkała mnie, kiedy miałem wystąpić w porannej audycji Programu Pierwszego, który był, i nadal jest, flagowym radiowym programem propagandowym. Ja byłem młodym redaktorem z Trójki i nagle jest propozycja, bym spróbował swoich sił na Malczewskiego. Koncepcja była taka, że jest tam paru wybranych młodych od muzyki z doświadczonymi spikerami w parze. Ta koncepcja nakładała na nas obowiązek mówienia do siebie per „ty”, co w tamtych czasach nie było powszechne, a jeszcze w przypadku różnicy wieku i stażu – ja niespełna trzydziestoletni, o połowę młodszy od swojego partnera, słynnego spikera. No więc była trema. My, młodsi, byliśmy dodatkiem do głównej treści, czyli do informacji, wywiadów – mieliśmy puszczać piosenki.

Na żywo?

No właśnie! To dzisiaj jest czymś zupełnie naturalnym, a wtedy stanowiło wyzwanie, z powodu jawnych i niejawnych cenzorów. Były telefony od słuchaczy z prośbą o życzenia, pozdrowienia itd. Zadzwonili żołnierze z jednostki wojskowej, prosili, by ich pozdrowić i nadać piosenkę, którą sobie wybrali. W swojej naiwności wybrałem piosenkę, odczytałem ich list i mówię: „A teraz piosenka, którą nadajemy na specjalne życzenie żołnierzy z jednostki wojsk pancernych nr 15-48 w miejscowości takiej i takiej. Życzymy wam lekkiej służby, uśmiechu itd.”. Piosenka ledwo się zaczęła, a już był telefon od jakiegoś ministra wojskowego z zapytaniem, kto na antenie podaje tajne dane dotyczące rozmieszczenia naszych wojsk.

Pan już widział kraty?

Proszę nie żartować. Pani sobie wyobraża, że człowiek mógł zemdleć ze strachu? Że zostanę posądzony o zdradę swojego kraju, przekazywanie obcym agentom informacji utajnionych? Taka była atmosfera.

Mój partner postanowił dać mi lekcję pokory. Odczytał – zaczynało się zwykle od ostatnich dokonań I sekretarza – wiadomość: „I sekretarz PZPR, kompletnie niepotrzebnie wybrany na sekretarza, odwiedził robotników, którzy kompletnie nic nie zrozumieli z jego wypowiedzi”. Miałem poczucie, że może nie przyjechałem do radia, tylko jeszcze mi się śni, albo mam chorobę głowy, która nagle się objawiła. A ten jedzie dalej: „Grupa harcerzy ze szczepu jakiegoś wyjechała na wakacje pod namiot, gdzie będą się opieprzać, tak jak przez cały rok”. Brnę w próbę rozszyfrowania, co się dzieje. Za szybą – to jest pierwszy test – realizator, który słyszy teoretycznie to, co ja, powinien już zemdleć albo machać rękami, a on uśmiechnięty nie reaguje. Tym bardziej mam poczucie surrealizmu. Ten obok mnie, w garniturze, uśmiechnięty, zwraca się do mnie: „A teraz, Wojtku, przedstaw jakąś ładną piosenkę”. Nie mam siły, żeby cokolwiek powiedzieć, więc macham do realizatora za szybą, by puścił cokolwiek, a ten wychodzi ze studia. Byłem zdruzgotany, czekałem na kataklizm.

Nie rozumiem, co to miało być?

Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że obok normalnego, dostępnego dla nas obydwu tzw. zwieracza, czyli wyłącznika mikrofonu, był drugi pod blatem. Prezenter umiejętnie włączał go i wyłączał, co wymagało sporej zuchwałości i brawury, że ja słyszałem to, co słyszałem, a na antenie tego nie było. Siedziałem zlany potem, lecz wiedziałem, że nie mogę po sobie nic poznać. I z tego jestem dumny, bo on wrócił do studia z uśmiechem triumfu, że zobaczy dymiącą kupkę śmieci na moim miejscu, a ja z uśmiechem powiedziałem: „Witam cię z powrotem, posłuchajmy następnej piosenki”. Udało mi się opanować. To był przykład tego, że nigdy nie wolno być pewnym siebie, bo mogą się wydarzyć rzeczy, których się nie ogarnie.

A ogarnia Pan teraz to, co się stało z Trójką?

Owszem, ogarniam.

Naprawdę?

To wszystko pasuje do mojego widzenia świata dzisiejszego na bazie doświadczeń gromadzonych przez całe dorosłe życie. To jest tak, jakby obserwować urządzenie typu wahadło, które w zasadzie funkcjonuje według pewnych praw fizyki, a potem, z zadziwiającej przyczyny, bo coś się na świecie przekrzywiło, przekracza swoje dotychczasowe granice i wywala w którąś stronę. Lecz to nie jest wydarzenie niemożliwe.

A jakby miał Pan spojrzeć w przyszłość Trójki?

Tu jest parę możliwych ścieżek. Jest ścieżka, że ona będzie dogorywać. Jest ścieżka, że się wprowadzi zupełnie nowych ludzi – nie wiadomo skąd i nie wiadomo jakich. Trójka przekształcona będzie pod swoim szyldem nadal funkcjonować i być może młodsze pokolenia ludzi, którzy będą ją włączać – jeśli będą – odrzucą historyczny bagaż i przyjmą ją jako jeszcze jedno zjawisko na horyzoncie mediów. Jest też ścieżka taka, że doraźnie zrobi się zabieg dla ludzi upokarzający, ale może skuteczny: dla pucu przyśle się nową dyrekcję, która będzie udawać, że jest liberalna i nowoczesna, i część z protestujących schowa protest do kieszeni, uznając to za wygodne alibi, by wrócić, bo zło zostało odsunięte. I będzie jak dawniej, dopóki nie odsłoni się jakaś kolejna aferka.

O ile pozostanie ta cała piętrzącą się nad Trójką piramida rządząca Polską. Bo jeśli ona się wywali, no to w ogóle wszystko może być inaczej. ©

WOJCIECH MANN (ur. 1948) jest dziennikarzem muzycznym, didżejem, legendą Programu III Polskiego Radia (m.in. audycje „Zapraszamy do Trójki”, „W tonacji Trójki”, „Radio Mann”). Związany ze stacją od końca lat 60., odszedł w marcu 2020 roku w geście solidarności z Anną Gacek. Jesienią ukaże się nakładem Znaku książka „W tonacji Manna” – rozmowy z Wojciechem Mannem prowadzone przez Katarzynę Kubisiowską.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23-24/2020