In Dublin's fair city...

16.03.2003

Czyta się kilka minut

Dun Laoghaire
Z Londynu autobus wyjechał późnym wieczorem. Po drodze do Holyhead zatrzymał się dwukrotnie na stacjach benzynowych: kanapki, herbata, toaleta. Większość podróżnych - był właśnie piątek - stanowili mężczyźni. Jechali do swoich domów po tygodniu pracy i to raczej nie w bankach, ale na budowach, w portowych magazynach i nabrzeżach. Ożywili się dopiero wówczas, gdy autobus - dobrze po północy - dotarł do terminalu promowego. Statek nie należał do tych pospiesznych, turystycznych cacek, które przez Kanał Irlandzki w świetle dnia prują dwie godziny. Od Holyhead do Dublina, a mówiąc ściśle - do portu w Dun Laoghaire, dzieliły nas prawie cztery godziny żeglugi. Na mężczyzn - już na pokładzie promu - czekały ich kobiety. Zony, narzeczone, dziewczyny. Odbierały skrzętnie zwitki zarobionych przez tydzień banknotów. Mężczyźni zatrzymywali sobie zaskórniaki i szli do baru. Kiedy po dwóch, trzech głębszych kończyła im się forsa - podchodzili do swoich kobiet i żądali kilku funtów. Właściwie zwrotu, bo przecież przed godziną te właśnie pieniądze im powierzyli. Ale kobiety nie po to płynęły na tę stronę kanału do Holyhead, żeby teraz pozwalać im na zbytki. Oni zaś nie po to ciężko pracowali - najczęściej bez ubezpiecznia i umowy, nie po to wegetowali po kilku w wynajętych norach, żeby teraz, w piątek, a właściwie już w sobotę - nie mogli się napić. Rozmowy przechodziły w kłótnie, kłótnie w awantury, a wszystkiemu przysłuchiwał się rumiany, jowialny ksiądz, układający na barowym stoliku pasjansa. Zostawiał karty, podchodził do zwaśnionych i z anielską cierpliwością doprowadzał przynajmniej do zawieszenia broni. Co najmniej kilka razy. W myślach nazwałem go duszpasterzem tygodniowych wypłat. Nie tych, przelewanych na konta pracownicze. Tych, wręczanych z ręki do ręki, w pliku zatłuszczonych banknotów.

Dzięki tym scenom mój pierwszy kontakt z irlandzkim akcentem nie miał w sobie nic z lotnych i eleganckich fraz Williama Butlera Yeatsa. Już bardziej patronował im język Joyce'a, który opisując rozmowy w pubie - choćby tym, istniejącym do dziś na Lincoln Street - wycisnął z kolokwializmów istotę dublińskiego ducha. Nie myślałem jednak wówczas ani o Yeatsie, ani o autorze „Ulissesa”. Na tym, trochę pijanym statku, przypomniałem sobie natomiast zdanie z Borgesa, a dokładniej - z jego „Autobiografii”. Kiedy posłano go do szkoły, musiał pisać okropnie patriotyczne wypracowania, piramidalnie napuszonym stylem - „wszyscy nasi, co krew przelewali za ojczyznę wolną, suwerenną i sławną...” Jakoś tak to szło i wówczas, patrząc na irlandzkich robotników, pomyślałem o pokoleniu ich dziadków: pod koniec lat dwudziestych, kiedy ich kraj po powstaniu i krwawej wojnie domowej uzyskał wreszcie niepodległość, pewnie tak kazano im pisać w zeszytach.

Autobus, który wiózł mnie z portu Dun Laoghaire do Dublina, mijał piękne wiktoriańskie rezydencje, wille, palmowe drzewa. Tych ostatnich zupełnie się tutaj nie spodziewałem, podobnie jak portretu Jana Pawła II w maleńkiej jadalni St Jude's B&B guesthouse, gdzie na śniadanie można wybrać owsiankę albo jajka sadzone na bekonie - tertium non datur.

Kanonierka na Liffey
W listach Jamesa Joyce'a z 1916 roku, poświęconych przede wszystkim jego sprawom wydawniczym, tylko jeden fragment nawiązuje do Powstania Wielkanocnego. Pisząc z Zurychu do Mary Katlee, znajomej dublińskich lat młodości, wyraża współczucie z powodu wielu nieszczęść, jakie spadły na jej rodzinę. Mary straciła męża, który był ochotnikiem w armii brytyjskiej i zginął na froncie. Jej szwagier natomiast - a przy tym dawny przyjaciel Joyce'a - Francis Sheehy Skeffington, czlowiek szlachetny, pacyfista, zaprotestował ostro przeciw rozstrzelaniu na ulicy, przez brytyjski patrol, niewinnego przechodnia. Za to został aresztowany i dzień później - bez sądu - rozstrzelany.

Represje, jakie Anglicy zastosowali w Irlandii po stłumieniu Powstania Wielkanocnego, przyrównać można do tych, jakie spadły na Polaków po Powstaniu Styczniowym. Dwunastu przywódców - członków Rządu Narodowego - rozstrzelano. Był wsród nich James Connolly, ranny wczasie walk. Już w więzieniu amputowano mu nogę, a ponieważ trudno mu było stanąć przed plutonem egzekucyjnym - posadzono go na krześle i wykonano wyrok. Oddziały czarno-brunatnych koszul, rekrutowane z szumowin i kryminalistów, mogły aresztować i zabijać podejrzanych bez sądu. Wszystko to działo się po tygodniu walk w centrum Dublina, rozpoczętych w Poniedziałek Wielkanocny 1916 roku, kiedy Patryk Pearse odczytał na schodach gmachu Poczty Głównej Deklarację Niepodległości. Jak we wszystkich poprzednich powstaniach, w ciągu poprzednich trzystu lat, także i w tym Irlandczycy byli bez szans. Armaty kanonierki zacumowanej na Liffey zniszczyły siedzibę powstańczego rządu i wiele innych budynków śródmieścia. Ponieważ w więzieniach brakowało miejsc, Anglicy szybko zakładali obozy koncentracyjne.

O wydarzeniach tych przypomina dzisiaj tablica umieszczona na ścianie gmachu Poczty Głównej, przy wejściu od O'Connell Street. We wnętrzu urzędu, który nadal pełni swoje pocztowe funkcje, znajduje się także posąg mitycznego bohatera - Cuchullina. Celtycka przeszłość starej Irlandii była bowiem natchnieniem dla powstańców - nie tylko tych z roku 1916. Warto w tym miejscu uświadomić sobie, że już w 1366 roku Anglicy uchwalili w Kilkenny tak zwany Statut, który zabraniał zdobywcom Zielonej Wyspy żenić się z Iryjkami, używać ich języka, przyjmować w swoich domach miejscowych pieśniarzy. Jakkolwiek nigdy nie przestrzegano tych przepisów rygorystycznie, zdarzało się, że łamiących zakazy skazywano na śmierć, a Statut formalnie nie został uchylony aż do 1613 roku. W XV wieku lord John Tiptoft rozkazał stracić hrabiego Thomasa Desmonda i jego dwóch nieletnich synów, właśnie za niedozwolone kontakty z miejscową ludnością. Z drugiej strony postępująca kolonizacja wyspy coraz bardziej wypierała miejscowy język. Dziś, mimo protekcji rządu, szkolnego obowiązku i stosowania dwujęzycznych napisów, w języku gaelic mówi bardzo niewielu Irlandczyków, a najwięksi pisarze wyspy wybierali i nadal wybierają angielski.

Wizyta na Poczcie Głównej nie powinna jednak sprawiać wrażenia, że Dublin to miasto martyrologicznych pamiątek i tyranii tragicznej historii. Typowi, archetypiczni dublińczycy, to raczej Stefan Dedalus i Leopold Bloom. Obaj - choć każdy z innych powodów - zdystansowani wobec patriotycznej dykcji, zanurzeni w codzienność rozmów, spraw i odgłosów miasta, bywalcy pubów, a równocześnie poeci egzystencji. Z gmachu Poczty Głównej można więc udać się w górę O'Connell Street i po chwili skręcić w prawą przecznicę - Earl Street North, by stanąć przed pomnikiem Jamesa Joyce'a. Kapelusz, laseczka, okulary, płaszcz. I jakby przekorne, nieco w górę skierowane spojrzenie pisarza. Takim upamiętniło autora „Ulissesa” dłuto Marjorie Fitzgibbon. Joyce, bardziej melancholijny niż monumentalny, pozuje na deptaku do zdjęć z licznymi turystami. Na tych, którzy -jak japońska studentka z wydaniem „Ulissesa” - przysiądą na ławeczce u jego stóp, raczej nie zwraca uwagi.

Martello Tower
Literacka przeszłość Dublina to oczywiście nie tylko Joyce. Wystarczy przypomnieć Samuela Becketta, który urodził się w Foxrock, jednym z najelegantszych tutejszych przedmieść, czy Williama Butlera Yeatsa, związanego przez lata z Abbey Theatre, by rozwinąć palimpsest słów, idei i obrazów związanych blisko czy pośrednio z miastem nad Liffey. Z tej wielkiej trójcy, oczywiście Joyce'owi zawdzięcza Dublin w największym stopniu swój literacki mit. Akcja „Ulissesa”, oparta na osiemnastu epizodach rozgrywających się w ciągu jednego dnia, dokładnie 16 czerwca 1904 roku, oddaje w niezwykle precyzyjny sposób niemal każdy krok dwójki bohaterów. Werystyczna topografia rozległych przestrzeni miasta niepostrzeżenie przechodzi w powieści w warstwę mitu, opartą świadomie na homeryckim poemacie. Dodać w tym miejscu należy, że Dublin - mimo upływu lat i postępującej urbanizacji - nie zmienił drastycznie swojej topograficznej tożsamości. Zaopatrzony w „Ulisses Guide” Roberta Nicholsona, oraz „A Guide to the Dublin of Ulisses” Franka Delaneya, musiałem zdecydować, w którą część labiryntu miasta i powieści wstąpić. Nie miałem bowiem tyle czasu, co uczestnicy słynnych, dorocznych „Bloomsday”, którzy potrafią całą drogę Blooma (i Dedalusa) odtworzyć z planem, krok po kroku. Wybrałem więc początek: Martello Tower, na szczycie której Buck Mulligan dokonuje porannego golenia, i z której Stefan Dedalus wyrusza po wypłatę do swojej szkoły.

Czy to ważne, kiedy wybudowano tę fortyfikację i kim był powieściowy Mulligan, który wynajął wieżę od władz miasta za 8 funtów rocznie? Raczej nie, choć wszystkie te szczegóły czytałem z zainteresowaniem, jadąc kolejką do stacji Sandycove. Potężne skały wybrzeża, łoskot fal, rozległy widok z wieży na zatokę, spiętrzone cumulusy - wszystko to, a także droga Dedalusa przez plażę Sandycove, z chrzęstem skorupy kraba pod butem i „smarko-zielonym kolorem morza” - było mi dane, kiedy przypominałem sobie piękny, melancholijny monolog bohatera o „nieuniknionej modalności widzialnego”. Nigdy wcześniej ani później w życiu nie miałem takiego poczucia, że wchodząc w realny pejzaż, znajduję się równocześnie w niewidzialnej, choć słyszanej wewnętrznym głosem melodii powieściowych zdań. Nawet pamiątki po pisarzu czy kustosz muzeum w wieży - tak podobny do Joyce' a przez druciane okulary i uczesanie (!), nie wywarły na mnie tak silnego wrażenia.

Pomyślałem też - pod koniec dnia, już po powrocie z Sandycove, siedząc nad kuflem guinnesa w Kenney's Pub, że miasta, których nie tknęła wojna ani szaleńcza rozbudowa, są w bardzo szczęśliwej sytuacji. Wędrówka po Gdańsku, czy nawet Wrzeszczu, śladem bohaterów Grassa, skazana jest na dziesiątki czarnych dziur, dziwacznych rekonstrukcji i kończy się niepowodzeniem. Blok z końca lat pięćdziesiątych w niczym bowiem nie przypomina secesyjnej kamienicy, obok której tyle razy przechodził Oskar Mazerath. A jeszcze, weźmy rzecz tak ulotną i tak uniwersalną w równym stopniu, jak smak i zapach piwa. Odkąd w grudniu 1759 roku Arthur Guinness objął w posiadanie dubliński browar przy bramie świętego Jakuba, odkąd rozpoczął warzenie ciemnego piwa wedle swojej własnej receptury, nic w tej alchemii nie uległo zmianie, poza beczkami - teraz są stalowe, oraz transportem - dzisiaj już nie konnym.

Podążanie za ludźmi, którzy nigdy przecież nie istnieli, słowem - tropienie w realnej przestrzeni miasta postaci literackich, jest zajęciem bez wątpienia dziwnym, jeśli nie zwariowanym. I tylko niezwykłe książki mogą nas do tego skłonić. Nocą spacerowałem od Westland Row, przy której Bloom miał swój kościelny epizod, do mostu nad Liffey, za którym dzwoniły kiedyś elektryczne tramwaje.

Półuncjała irlandzka
Tak nazywa się charakterystyczne pismo, którym iryjscy mnisi wypełniali strony świętych ksiąg w VII, VIII, IX wieku po Chrystusie. Krój liter, noszący pięknie zaokrąglane kształty, jest tak charakterystyczny i niepowtarzalny, że nawet laik - po pierwszym rozpoznaniu - nie pomyli ich z żadnym innym charakterem pisma. W Bibliotece Trinity College dwie najstarsze księgi - Book of Durrow i Book of Kells - stanowią przedmiot narodowej dumy, nieustannie przy tym intrygując badaczy. Elementy zdobień, finezyjnie wywiedzione ze świata roślinnego, tworzą nieprawdopodobnie skomplikowany system splątanych ze sobą linii, zawijasów, arabesek. Podobne motywy znajdziemy w iryjskiej biżuterii.

Fenomen irlandzkiego chrześcijaństwa polegał na niezwykłym łączeniu nowej wiary z miejscową tradycją. Dzięki temu dawny świat bogów, herosów, także form estetycznych - nie uległ zagładzie, ale współkształtował świadomość narodową i religijną. Legendarny dzwonek świętego Patryka, podobnie jak jego magiczne moce, wywodzą się ze starej, przedchrześcijańskiej tradycji. Święty to druid w służbie Chrystusa. A Chrystus to największy ze wszystkich druidów. Być może współczesny teolog, tropiący wszędzie, gdzie to możliwe widma New Age, zgromi taką interpretację. Ale nie zmienia to faktu, że iryjskie chrześcijaństwo posiadało przez wiele stuleci taki właśnie synkretyczny charakter.

Kiedy pod koniec XIX wieku irlandzki ruch narodowy usiłował odwołać się do dawnych tradycji, rzecz jasna miał do czynienia z zupełnie inną już sytuacją. Katolicyzm, prześladowany przez stulecia, stał się fundamentem ludowej świadomości i oporu. Folklor ocalił stare legendy. Język był w zaniku. Próby tworzenia sztuki narodowej, które podjął za pośrednictwem Abbey Theatre William Butler Yeats - przy współudziale Lady Gregory - ukazały całą złożoność tego problemu. Kiedy w 1907 roku dublińska publiczność obejrzała premierę sztuki Synge' a „Wesołek z zachodniej krainy”, wybuchnął skandal. Bezkutecznie Yeats bronił Synge'a jako wybitnego pisarza, który nie tylko porzucił Paryż i parnasizm dla uroków ojczyzny, ale też starał się pisać językiem prostych wieśniaków z Wysp Aran. Publiczność nie życzyła sobie jakiejkolwiek krytyki „irlandzkości”, a tej znalazła we wspomnianej sztuce aż nadto. Na nic zdały się argumenty, że tak jak Synge - o irlandzkiej wsi nikt dotąd nie pisał. Sztuka narodowa miała albo krzepić, albo nie pojawiać się na afiszu wcale.

Joyce wszystkie pomysły Yeatsa uważał za chybione, a sztukę narodową za wymysł zaściankowych łbów. Przechodząc dzisiaj obok budynku Abbey Theatre, można zobaczyć afisze młodych irlandzkich dramaturgów, którzy tamten spór znają już tylko z historii. Choć napis na pobliskiej budce telefonicznej - „telefón” - wyraźnie nawiązuje w kształcie liter do starodawnej, irlandzkiej półuncjały. I jest to jeden z tych dublińskich znaków, który zostaje w pamięci już na zawsze.

Z miasta nad Liffey wyjechałem pociągiem do Galway, żeby stamtąd popłynąć dalej na Wyspy Aran, do których zachęcił Synge'a Yeats. Chciałem obejrzeć stare klasztory i usłyszeć, jak brzmi język gaelic. Ale to już inna historia.

PAWEŁ HUELLE (ur. 1957) jest prozaikiem, eseistą, autorem m.in. powieści „Weiser Dawidek” (1987). Ostatnio opublikował książkę prozatorską „Mercedes Benz. Z listów do Hrabala” (2001) oraz wybór opowiadań „Byłem samotny i szczęśliwy” (2003). Mieszka w Gdańsku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Unia dla Ciebie (11/2003) - Irlandia