Wszystko inaczej

Wybieram podróż autobusem, która choć z góry wiadomo, że męcząca, gwarantuje aż dwie przeprawy: kanałem La Manche z Calais do Dover i Morzem Irlandzkim z Wielkiej Brytanii do Irlandii, po drodze - Londyn. Zamiast połknięcia przestrzeni w ciasnej skorupce samolotu długa wyprawa - lądem i morzem. W końcu niegdyś był to odległy zachodnio-północny "kraniec cywilizowanego świata, wyspiarskie rubieże Europy.

02.10.2006

Czyta się kilka minut

Rockfleet Castle nad zatoką Clew /
Rockfleet Castle nad zatoką Clew /

Niemal dwie doby od wyjazdu z Krakowa, o mglistym poranku wpływamy do Zatoki Dublińskiej. Pod jaśniejącym niebem rozmigotane światła na tle nabierających kształtów wzgórz. Potężny, kilkupiętrowy prom cumuje. Na burcie widzę wreszcie: Ulisses. Wszystko jak miało być. Podróż prawdziwa.

Z portu do dworca ostatnie kilka minut autobusowej jazdy wzdłuż rzecznego nabrzeża. Pod prąd, jak zwodniczo na ulicy alarmują zmysły, choć całkiem słusznie jeśli chodzi o nurt rzeki zmierzającej właśnie tam, skąd przybyliśmy - do morza. Na dworcu czeka mój niemiecki przyjaciel. Idziemy paręset metrów opustoszałą o tej wczesnej porze ulicą i już wchodzimy do bramy. Hm, mrugam oczami tak ze zmęczenia, jak z zaskoczenia. Nie może być, żeby tu nagle wszystko... zmalało, zmieniło proporcje.

Przyjaciel kilka godzin później poszybował w interesach na kontynent, zostawiając mnie samego na włościach. Wciąż oszołomiony spoglądałem przez okno mieszkania w zaledwie kilka lat wcześniej zbudowanej dzielnicy IFSC, czyli międzynarodowego centrum usług finansowych. Byłem o rzut kamieniem od rzeki Liffey, na obszarze dawnego portu i starych doków. I, jak się niebawem okazało, naprawdę prawie w centrum. Wszędzie na dystans kilkunastominutowego spaceru. W powietrzu krążyły mewy, przeszywając uliczne hałasy ostrym, odchodzącym w dal zawodzeniem, jakby z innego, morsko-podniebnego świata. Dziesiątki szyb okiennych w górnych partiach budynków zwielokrotniały najazd chmur i lawinę słońca, w dolnych łowiąc i wypuszczając na wolność sylwetki ludzi, błyszczące karoserie samochodów, cienie. Stojąc w łagodnych powiewach niosących zapach bryzy, myślałem, że oto jestem w owym od czasu Wikingów rzeczno-morskim mieście-porcie, którego wyobrażenie opierałem dotąd głównie na Joyce'owskim palimpseście pieczołowitej rekonstrukcji topograficznej z mitem i fantasmagorią. I że czas rozpocząć własną dublińską, irlandzką wędrówkę.

***

Dworzec Connolly, z połowy dziewiętnastego wieku, nieco włoski w charakterze, od niedawna stał się przejściem do i z finansowej dzielnicy "szklanych domów" rozbudowywanej wzdłuż portowych nabrzeży. Uderzający kontrast z uliczkami rozciągającego się tuż za nim lewobrzeżnego centrum miasta dochodzącymi do najważniejszej w Dublinie O'Connell Street. To naprawdę środek miasta? Piętrowe domki na parterach zagospodarowane sklepikami, golibrodami i fryzjerami, kafejkami internetowymi, pubami. Napisy... obok rodzimych rosyjskie, litewskie, dalekowschodnie piktogramy, polskie. Wieloetniczny tłumek, biednie ubrany, niektórzy śpieszą dokądś objuczeni dobytkiem, inni wystają na przystankach kończących tu i zaczynających swe trasy piętrowych autobusów miejskich lub przed knajpami i wąskimi zaułkami. Hałas, z którego wypadają pojedyncze strzępki wielojęzycznych dialogów, krzyki, przekleństwa. Niestety, te ostatnie często po polsku. Wszechobecne śmieci, puszki, plastiki, gnane wiatrem gazety, chodniki upstrzone setkami rozdeptanych gum do żucia. Krocząc ulicą Talbot powtarzałem, zrazu nieświadomie, halucynacyjny (sic!) epizod piętnasty "Ulissesa". Według homeryckiego klucza - wyspa Kirke. "Tam zawijamy po cichu do brzegu i okręt już wchodzi / W bezpieczną przystań: zaprawdę, bóg nas jakowyś tam zawiódł. (...) Słyszycie, o przyjaciele? Ktoś wewnątrz nuci nadobnie, / Krosna potężne obchodzi, aż dudni od tego podłoga. / Bogini-ż to czy niewiasta? Co żywo ją zawołajmy!" ("Odyseja", przeł. Jerzy Wittlin). A jakże, "bezpieczna przystań"! Toż to jeszcze niedawne "Monte", cieszący się najgorszą sławą w Europie kwartał burdeli. Dziś część ulic przemianowana, trochę nowych budynków, w tym redakcja "Irish Independent" i pozostałych tytułów koncernu. Jednak wszędzie tutaj i dalej, na Gardiner, Marlborough, poprzez O'Connell, Henry, Moore, Parnell Street, wraz z całą siecią innych ulic i uliczek, żyją imigranci. Celtycki Tygrys potrzebuje ich - przeważnie rąk i mięśni - do pracy, a irlandzcy właściciele mieszkań pod wynajem zbijają fortuny. Średni miesięczny najem, bez względu na rejon miasta i jakość miejsca, zaczyna się od tysiąca euro i wyżej. Ten kwartał to również centrum handlowe, wszędzie coś się buduje, pracy więc dużo i blisko. Imigranci wszelkiej maści (największą ich grupę stanowią Polacy) wynajmują tu grupowo - by znieść koszmarne opłaty - czasem przyzwoite, częściej jednak obskurne lokale. Jak długo rdzenni mieszkańcy wytrzymają psychicznie inwazję obcokrajowców i ich ekspansywne obyczaje w mieście, w którym, jak wspominają, jeszcze przed kilku laty widok innej karnacji skóry był niecodzienny, a ucho rzadko łowiło niezrozumiałe słowa?

Po drugiej stronie Liffey już inne centrum Dublina, to "lepsze", z najstarszą w Irlandii uczelnią Trinity, z całymi kwartałami regularnej zabudowy georgiańskiej wokoło Merrion Square, z Galerią Narodową i Biblioteką Narodową. Po obu stronach zakupowego deptaku Grafton Street wszystko droższe, eleganckie: sklepy, restauracje, księgarnie, galerie. Tu przeważa imigracja włoska i francuska z Instytutem Francuskim w jednym z najładniejszych zabytkowych pałaców na rogu Kildare Street, jednocześnie siedzibie Muzeum Heraldycznego. Szukanie korzeni jest bowiem na wyspach bardzo w modzie. Czemuż tu się dziwić w tym kraju, którego teren przez setki lat dzielony był pomiędzy klany, gdzie na zwykłym stoisku z kartkami można dostać mapę Irlandii z podziałem nie tylko na hrabstwa, ale i na obszary dominacji różnych O'Malley, O'Byrne, O'Molloy, O'Flaherty, McMurrough Kavanagh, McCarthy, Fitzgerald, Coughlan i tak dalej, i tak dalej. I gdzie historia pomieszała wszystkich i przegoniła przez różne kontynenty.

Podejmowałem też inne, całodniowe, forsowne peregrynacje jak te obydwoma zakolami zatoki. Raz na jej prawy kraniec do Sandycove z Martello Tower, jedną z wielu strzegących południowo-wschodniego wybrzeża Irlandii, najsłynniejszą chyba za sprawą wszechobecnego tu Joyce'a. Raz na jej lewy kraniec, do dawnej wyspy, obecnie części miasta, przylądka Howth. Po drodze wybrzeże Clontarf i wyspa North Bull z dwoma parkingami samochodowymi na plaży. Panuje tu dziwaczny zwyczaj piknikowania tuż obok auta lub też wpatrywania się w morski horyzont bez wysiadania z pojazdu. Przypływy odbierają spory kawałek piaszczystego raju, a odpływy oddają tyleż samo spacerującym ludziom i mewom. Fale nanoszą najrozmaitsze muszle, których gromadzę sporą kolekcję. Ogromne niebo otwiera się w każdym kierunku. To właśnie tu mam swoją "pracownię", jeden spośród paru drewnianych stołów z ławami stojących najczęściej bezpańsko tuż przy trawiastych wydmach. Dzień w dzień pokonuję wiele kilometrów, by pisać stąd listy, czytać lub prowadzić notatnik. Po drodze wzdłuż wybrzeża Clontarf każdy zegar wskazuje inną godzinę. W dziwny sposób koresponduje to z melancholią łódek, które dziesiątkami unoszą się zacumowane na wodach zatoki pomiędzy portem a promenadą, a gdy jest odpływ, leżą bezładnie przechylone w grząskim mule lub zawisają w powietrzu na podporach. Czas zwalnia, zagęszcza się. Szarpane podmuchami omasztowania grają swą chimeryczną muzykę. Sen chmur unosi się nad Dublinem. Często kropi, a potem nagle obrazy giną w zacinającej mżawce. Jednak mało kto ubiera się tu na deszcz, a po parasolu rozpoznasz niechybnie turystę, obcokrajowca.

***

Nader często spotykane w rozmowach z różnymi ludźmi słowo greed. Chciwość. Dla wielu wieki historii tutejszej to dzieje bycia greedy. Wyspa od zarania kumulująca ślady mieszkańców i najeźdźców. Najeźdźców, którzy stawali się na setki lat mieszkańcami: mitycznych Milezjan, Piktów, Celtów, plemion skandynawskich, Anglo-Normanów. Nie zdobyli jej tylko i nie udomowili Rzymianie. Mieli ją jednak w swej kartografii. Juliusz Cezar używał nazwy Hibernia. A Dublin? Założony przez obcych, od początku ważne dla Wikingów centrum handlu niewolnikami. Celtycka księga zawierająca utwory poetyckie druidów nosi znamienny tytuł "The Book of Invasions".

Dzieje eksploatacji, zachłanności brytyjskich władców i rządców, rodzimych landlordów. Dzieje agresywnego osadnictwa i dzieje biedy; urywanego raptem dla jednych, rozpoczynającego się dla innych czasu. Albo zapętlonego w cyklu pogody dyktującej biedakom egzystencję. Czasu zatrzymanego jak na obrazach Paula Henry przedstawiających pochylonych zbieraczy torfu, osiołki dźwigające "morskorosty", niebieskie kopce gór na pustkowiu. Dzieje masowej emigracji tak plebsu, jak rodzimej arystokracji i inteligencji. Podobno teraz na każdego Irlandczyka w kraju przypada piętnastu na obczyźnie. Wszędzie do dzisiaj spotyka się ruiny domostw, całych - łącznie z dachem - z kamienia, cmentarzy, kościołów, wąskich w środku na szerokość dwóch stojących obok siebie ludzi owalnych wież, które służyły całej społeczności lokalnej jako kryjówka, spichlerz i skarbiec w chwili najazdu. Zachodnie wybrzeża znaczone niskimi kamiennymi murami dzielącymi setki płachetek gruntu aż do skraju urwisk, za którymi już tylko monotonny szum fal. Także czterościenne domy-wieże bogatych ze szparami strzelnic zamiast okien wznoszone w obawie przed rabunkiem zwykle tuż nad brzegami oceanu. Wewnątrz strome schody, dwupiętrowy mrok i wilgoć. Taki dom-zamek kupił i wyremontował onegdaj William B. Yeats, dając potem jednemu z najświetniejszych swoich zbiorów tytuł "Tower".

Wyspa gwałtu i gwałtowników. I to Yeats napisał: "Kraj nasz to irlandzkie błota. / Nienawiść i ciasnota / okaleczyły nas w kolebce. / Z matki mam to, co mną miota: / Zajadłe serce" ("Skrucha niepowściągliwego w mowie", przeł. Michał Kłobukowski).

***

Ilekroć daję wyraz irytacji obyczajami i charakterem współczesnych mieszkańców Wyspy, Anna, znajoma artystka, Angielka z Nottingham, ale mieszkająca od niemal dwudziestu lat w Dublinie, przywołuje mnie do rzeczywistości: "Pamiętaj, to jest Irlandia, kraj Godota, wiesz. Tu nic nie jest takie, jak się zrazu wydaje. Niczego, co się słyszy, nie należy brać dosłownie". I wdajemy się w kolejne opisy fenomenu tutejszego odczuwania czasu owocującego bezustanną zwłoką, którą przybysze z kontynentu często biorą za skrajną niesłowność, ba, nawet za przejaw arogancji i złej woli.

Niektórzy twierdzą, że sporo tłumaczy fakt, iż w języku Irlandczyków, w Gaelic, jednej z niewielu zachowanych odmian celtyckiego o ogromnej urodzie akustycznej i przedziwnej pisowni, na próżno szukać jednoznacznych "tak" i "nie". Mimo oficjalnego przez stulecia angielskiego panowania, bywało okrutnego, żywioł ojczystej mowy, zawarte w nim reguły porozumienia i percepcji zachowały swoje mroczne, podświadome wpływy. Wypowiedzi, ustalenia, zamiary rozmywają się w grze wszelakich "być może", "mniej więcej", "miejmy nadzieję, że" i tym podobnych. Mogła to być odpowiedź na stan opresji, ciągłego zawieszenia, skazania pokoleń na życie pośród mielizn historycznego czasu tu na miejscu, gdzie zegar służył jedynie brytyjskim panom.

O typowo irlandzkim poczuciu czasu wiele mówi historia samego Arthura Guinne­ssa, który w roku 1759 w wieku 34 lat wydzierżawił podupadłą wówczas gorzelnię St. James's na... dziewięć tysięcy lat. Musiałby zatem dożyć do roku 10 759.

Irlandczycy tradycyjnie chętnie dysputowali i spierali się publicznie. Uwielbiali gry słowne i rymowanki, snucie opowieści, anegdotki. Ponoć niemal każda miejscowość ma tu swoje własne legendy. Ów anegdotyczny i bajeczny żywioł teraz przygasł nieco, gdy kraj odzyskał mierzalny czas i uwierzył na powrót w możliwość działania w doczesnej historii. Nie ma tu jednak zwykle nic na tyle ważnego, pilnego, by nie móc przystanąć, wymienić pozdrowienia, zamienić parę słów, wpleść jakąś zabawną historyjkę. Wieczorami w pubach kołowrót humoru, w którym dominuje miejscowe poczucie nonsensu, nabiera rozpędu.

Stuart, mąż Anny, Szkot z pochodzenia, opowiada przy piwie typowo irlandzką anegdotę. Dziadek wieziony przez dorosłego już wnuczka krętymi irlandzkimi dróżkami wśród pól wciąż mruczy i kręci z dezaprobatą głową. Wnuczek, chcąc rozładować nastrój, wskazuje na mijane gładko przystrzyżone stada baranów i mówi: "Patrz, dziadku, jak pięknie je ogolili". Na to dziadek, w jeszcze bardziej wisielczym nastroju, zrzędliwie: "Skąd wiesz?". "Co skąd wiem?" - pyta wnuczek. Dziadek tym samym tonem: "No, skąd wiesz?". Wnuczek już zirytowany: "Jak to skąd wiem. Przecież widzę, że są ostrzyżone". Dziadek na to mieli coś pod nosem, mruczy i wypala: "Skąd wiesz, że nie ostrzygli ich tylko z jednej strony!".

Czy ów bezczas, flegmatyczność, rozdźwięk słowa z działaniem nie mają aby innego, dobroczynnego wymiaru? Należałoby je chronić, podobnie jak nikomu niepotrzebne wydmy, ławice wyłaniającego się przy odpływie piasku i mułu stawiające naturalny, stały, uparty opór zachłannej cywilizacji wzrostu?

Sąsiedzi Anny to po części wielonarodowa grupka ludzi pędzla, pióra i druku, dogorywająca w dzisiejszym świecie bohema z anarchistycznymi ciągotkami. Znają się tu wszyscy. Jeden ma żonę Portugalkę, inna jest Brytyjką zamężną z dublińczykiem, jeszcze ktoś jest Francuzem, kolejny pochodzi z Afryki, a porusza się głównie między Paryżem a Dublinem, i tak dalej. Coś musi przyciągać ich wszystkich do miasta, o którym G. K. Chesterton pisał, że to raj poetów. Większość coś tworzy lub tworzyła głównie w wydaniu undergroundowym, cokolwiek to u obecnych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków znaczy. Przyglądam się im z sympatią zmieszaną ze smutkiem. Wszechobecne w krajobrazie Dublina dźwigi szukające miejsc na nowe gniazda czynszówek i biurowców zbliżają się. Otaczają ich kruche domki. Tereny są dziś tutaj warte krocie. Zdaje mi się, że widzę cień rusztowań na twarzach moich sąsiadów.

***

Opuszczam Dublin. Ale nie rozstaję się z szumiącą niestrudzenie Liffey. Zamieszkam teraz w posiadłości z końca siedemnastego wieku, otoczonej parkiem ze starymi jesionami, dębami i bukami, położonej w górnym biegu rzeki tuż przy starym moście, kilkadziesiąt kilometrów od jej ujścia do zatoki. Tu też w parku są ruiny: zabytkowy cmentarz, już tylko fundamenty kościoła. Okolice pełne wrzosowisk, pastwisk, baranów. Pięć głównych dróg w zamierzchłych czasach łączyło dwór arcykróla w Tarze z fortami, którymi władali królowie pozostałych prowincji Irlandii. Tędy wiodła jedna z tych dróg. Święty Patryk przemierzał ją wiele razy podczas swych misji. Ostatni zwycięski arcykról Irlandii Brian Boru prowadził tędy przeciw Wikingom swe wojska w 1041 roku na bitwę pod Clontarf. Sama posiadłość bez wątpienia należała do Brytyjczyków co najmniej aż do I wojny światowej. Znów jestem na skrzyżowaniu wyspiarskiego czasu i losu. Ale to już całkiem inna przygoda.

Tycjan Gołuński (ur. 1962) jest filmoznawcą. Od 1991 r. pracował w krakowskich redakcjach i wydawnictwach prasowych na różnych stanowiskach. Na stałe mieszkaniec Sopotu, od roku w podróży. Pisze książkę o twórczości Roberta Bressona.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2006