Idziemy na ostro

Fala uderzeniowa po wybuchu „afery trotylowej” dokonała spustoszeń w redakcji „Rzeczpospolitej” i przeorała partyjne sondaże. Emocje, które uruchomiła, zostaną na długo w świecie dziennikarskim i mogą trwale zmienić krajobraz polityczny.

12.11.2012

Czyta się kilka minut

Dziennikarz śledczy, reporter newsowy zawsze stąpa po cienkiej linie. Rodzima redakcja wsparta przez widzów, słuchaczy i czytelników żąda, by dostarczać szybko i sprawnie kolejne newsy. Ci, o których pisze, mają siłę, pieniądze i armie prawników, które mogą posłać do boju z autorem nieprzychylnego tekstu. Chronieni świętymi nakazami ochrony informatorzy także mogą nastręczać powodów do niepokoju. Reporter musi zadawać sobie pytanie, skąd bierze się ich chęć podzielenia się wiedzą: czy to, co robią – robią w imię szczytnych celów, czy nie mają aby nieczystych intencji, a jeśli nawet – czy to, co mówią, jest prawdą?

Reporter musi też balansować między godzeniem bezpieczeństwa i potrzeby ukrycia tożsamości informatorów z koniecznością udowodnienia światu, że ma dowody na to, o czym pisze. To, o czym donoszą dziennikarskie źródła, jest często wiedzą tak ekskluzywną, że nie da się jej na 100 proc. potwierdzić. Można i należy oczywiście próbować, ale na koniec reporter i tak często zdany jest na zawierzenie informatorowi i własną intuicję, które przesądzają o tym, czy „odpala newsa”, czy też odstępuje od publikacji.

Co gorsza, działa pod presją czasu. Upływające minuty bywają zagrożeniem niemal śmiertelnym – należałoby próbować jeszcze dopytać, jeszcze coś sprawdzić, jeszcze z kimś porozmawiać, ale z każdą następną godziną krąg osób, które dowiadują się o tym, co jest „naszym” newsem, się poszerza. To sprawia, że konkurenci też mogą wpaść na jego trop i nici z naszego „scoopa” (tak dziennikarze określają ekskluzywną informację).


W historii tekstu „Trotyl na wraku tupolewa” czas odegrał rolę kluczową. Decyzję o publikacji podejmowano gorączkowo, z przekonaniem, że konkurencja już wie, iż coś się dzieje, i niewiele dzieli ją od tego, by ubiec „Rzeczpospolitą”. Były już dziś naczelny gazety Tomasz Wróblewski w swej internetowej „spowiedzi” opublikowanej na YouTube wyznaje, że lęk przed utratą palmy pierwszeństwa był tak silny, iż zamierzano wysłać nawet kogoś do drukarni, z zadaniem pilnowania tego, by wiedza o trotylu nie wydostała się na zewnątrz. Podjęto też decyzję, by tekst opublikować wyłącznie w „warszawskiej” wersji gazety, bo tę można było zacząć drukować kilka godzin później.

Ten pośpiech i konspiracja sprawiły, że – do czego też przyznaje się eksnaczelny – dziennikarzom „zabrakło precyzji” i nie zdążyli zadać kilku pytań, które być może sprawiłyby, iż artykuł byłby utrzymany w tonie adekwatnym do wiedzy, jaką w tym momencie miała i którą następnego dnia mogła potwierdzić prokuratura. Gdyby zamiast o trotylu i nitroglicerynie napisano o „wysokoenergetycznych cząstkach”, mogących być materiałem wybuchowym, „Rzeczpospolita” zachowałaby się zgodnie z zasadami dziennikarskiej cnoty, a splendor, który by na nią spłynął, byłby niewiele mniejszy niż wówczas, gdyby potwierdziła się wersja „trotylowa”.


Decyzja o publikacji w wersji „na ostro” dała skutki zgubne i dla tych, którzy ją podejmowali, i dla biegu naszych politycznych spraw. Właściciel „Rzeczpospolitej”, mimo że był wciągnięty w procesy podejmowania decyzji o kształcie tekstu, postanowił rozprawić się z tymi, którzy mniej czy bardziej przyłożyli rękę do jego druku. Ciął „do kości”, wyrzucając z pracy nawet tych, którzy w tym dniu byli na urlopie. Trudno, by ten casus nastrajał środowisko medialne optymizmem. Nawet ci (a było ich, jak na kaliber i tematykę nie za wielu), którzy demonstrowali schadenfreude po przyznaniu się „Rzeczpospolitej” do błędu, wydawali się zdumieni rozległością konsekwencji, jakie dotknęły jej dziennikarzy. Dymisja redaktora naczelnego, wyrzucenie jego zastępcy, szefa działu krajowego i samego autora tekstu, Cezarego Gmyza, są reakcją bez precedensu w dziejach polskich mediów. Nawet spektakularne wpadki – a i takie wszak odnotowywano w ostatnich latach – nie wywoływały aż tak gwałtownych konsekwencji (może też dlatego, że najczęściej prawda wychodziła na jaw po kilku latach i ciągnących się długo procesach).

Na środowiskowo-politycznych ocenach „rzezi w »Rzeczpospolitej«” ciąży też nocne tête-à-tête jej właściciela Grzegorza Hajdarowicza z rzecznikiem rządu, które poprzedziło druk. Spotkanie o 1.30, przed klatką bloku, w którym mieszka Paweł Graś, pozwala snuć najprzeróżniejsze hipotezy na temat niezależności oraz związków medialnego biznesu i polityki. To, że obaj panowie znają się z czasów studenckich, wątpliwości nie rozprasza, a nawet może je potęgować.


Publikacja „Rzeczpospolitej” nie przesądzała o tym, że na pokładzie Tu-154 doszło do wybuchu i że to on był przyczyną katastrofy 10 kwietnia. Jednak nastrój, który wywołała, i mocne słowa, które padły między pojawieniem się tekstu a kwestionującą jego tezy konferencją prokuratury, sprawiają, że dzień ukazania się „Trotylu na wraku tupolewa” stał się cezurą, ostatecznie oddzielającą czasy „smoleńskich niedomówień” od czasów retoryki „smoleńskiego zamachu”.

Mimo działań komisji Macierewicza, mimo konferencji naukowców dowodzących, że brzoza nie mogła przełamać skrzydła, a w samolocie doszło do dwóch wybuchów, i mimo nieskrywanego przekonania środowisk skupionych wokół PiS, że to „nie była zwykła katastrofa”, sam Jarosław Kaczyński przez dwa i pół roku starał się nie stawiać kropki nad „i”. Jeśli sugerował zamach, robił to w sposób nieco zawoalowany, pytyjski, sięgając po poetyckie metafory („zdradzeni o świcie”) albo niedomówienia. Jego zdanie o „zamordowaniu 96 osób” było pierwszym tak jednoznacznie plasującym prezesa PiS w gronie tych, którzy uważają, że smoleńską katastrofę spowodowano celowo. I o ile zaraz po nim wydawać się mogło, że PiS być może da jeszcze krok w tył, że znów wróci do twierdzeń, iż „zamach to jedna z hipotez”, to ostatnie wywiady liderów partii dowodzą, że „twardosłowa” strategia wygrała.


Dzieje się tak, choć w nieoficjalnych rozmowach politycy PiS mówią, że „prezes się pospieszył”, że „dał się ponieść emocjom” i że „powinien poczekać na oświadczenie prokuratury”. Być może w tej nowej strategii kluczową rolę gra psychologiczna potrzeba konsekwentnego obstawania przy słowach raz wypowiedzianych. Być może decydująca jest inna silna potrzeba psychologiczna: by wreszcie przestać skrywać się za gardą i bez rozterek, nie bacząc na potrzeby politycznego PR-u, mówić wprost o tym, „co w duszy gra”. Bez wątpienia wszystko to idzie w parze z przechylaniem się wahadła społecznych nastrojów.

Kolejne sensacyjne analizy kwestionujące ustalenia komisji Millera, pomylenie ciał Anny Walentynowicz i prezydenta Kaczorowskiego, apatia i atrofia tych, którzy powinni murem stawać za oficjalną wersją zdarzeń, coraz mocniej burzą w Polakach przekonanie, że katastrofa była splotem ludzkich błędów i że „państwo zdało egzamin”. O ile w pierwszym roku po katastrofie grono osób dopuszczających myśl o zamachu nie przekraczało w sondażach kilkunastu procent, to w ostatnich tygodniach pokonało barierę 30 proc.


Mimo obiecujących doświadczeń z „projektem Gliński” i ofensywą merytoryczną, PiS uznał, być może, że w dalszej perspektywie twardosmoleńska taktyka jest nie tylko bliższa jego sercu, ale i potencjalnie najbardziej skuteczna. Mimo że pierwsze sondażowe reakcje na trotylowy paroksyzm nie są zachęcające (partia Kaczyńskiego odnotowała dziewięcioprocentowy spadek, dokładnie o tyle samo punktów urosło poparcie dla PO), to powiększające się gwałtownie grono sceptyków wobec oficjalnych tłumaczeń mogło zachwiać przekonaniem o konieczności przesuwania partii ku centrum. Grupa wyborców „smoleńskich” będzie bowiem – bez wątpienia – elektoratem wiernym, żelaznym i zdyscyplinowanym. A jeśli ta utwierdzana w swych przekonaniach i zagrzewana do boju wspólnota osiągnie stały trzydziestokilku- czy czterdziestoprocentowy poziom, to – w obliczu słabnącej kondycji rządzącej Platformy – zapewnić może PiS-owi wymarzony i wytęskniony wyborczy sukces. 


KONRAD PIASECKI jest dziennikarzem politycznym radia RMF FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2012