Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wydawało mi się niegdyś, że naukowe stopnie i tytuły zajmują tylko tych, którzy pokonują kolejne szczeble uniwersyteckiej kariery. A dzisiaj? Dzisiaj każdy publicysta daje mi do zrozumienia, że zna wszystkie słabe strony habilitacji i gotów jest udowodnić wyższość angielskiego (francuskiego, niemieckiego, amerykańskiego) modelu kariery naukowej nad modelem polskim. W dodatku: jakże lekko mówi ów publicysta o "korporacyjnym egoizmie" doktorów habilitowanych albo wygłasza sąd: "nieważna habilitacja, ważne konkursy"... Pozazdrościć pewności siebie.
Wydawało mi się, że budowanie i podtrzymywanie naukowego prestiżu uczelni to rzecz skomplikowana, zależna od wielu czynników (wśród których jest także system finansowania nauki). A teraz? A teraz ten czy ów dziennikarz wie, że wystarczy wziąć do ręki komórkę, porozmawiać chwilę i już wiadomo, "jak to wygląda w Cambridge". Jakież to proste; że też nikt na to nie wpadł.
Uczono mnie niegdyś, że warto przebyć drogę, na której końcu znajduje się tytuł naukowy profesora. Przebyłem tę drogę. I cóż? I czytam w tej albo innej gazecie artykuły, w których słowo "profesor" brzmi niemal jak obelga. Nie sądzę, by była to tylko kwestia przeczulenia.
Szkolnictwo wyższe w Polsce powinno zostać przekształcone i ulepszone, nikt nie przeczy. Wątpliwe jest tylko, czy da się to wykonać przy pomocy tak prostych zabiegów, jak te, które proponuje aktualna pani minister.
Młodym, zdolnym ludziom, którzy decydują się dzisiaj na karierę naukową, mogę powiedzieć tyle: nie spodziewajcie się łatwego życia, spodziewajcie się trudności. Jeśli będziecie wytrwali, otrzymacie kiedyś tytuł profesora. Obyście nie usłyszeli chwilę później słów: "profesorów już nie potrzebujemy".