I śmieszno, i straszno

Kim jest i dokąd prowadzi Białoruś Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka? Kiedyś powiedział: "Na Białorusi jest tylko jeden polityk, i jestem nim ja".W najnowszym numerze dodatek o Białorusi

11.01.2011

Czyta się kilka minut

Aż chciałoby się napisać: "za górami, za lasami". Ale Białoruś to kraj równin, więc ta opowieść zacznie się tak: za lasami, za rzeką, we wsi Aleksandria żył chłopiec o imieniu Aleksander. Wspominając dzieciństwo, mówił: "byłem pierwszym chłopakiem we wsi, pisałem wiersze, pięknie śpiewałem". Ale czy ktoś to może potwierdzić? Niestety nie. Dziś Aleksandria, wioska, w której upłynęło dzieciństwo i młodość Aleksandra Grigoriewicza Łukaszenki, jest odcięta od świata. Zamieszkują ją praktycznie sami emeryci. Na początku prezydentury Łukaszenki mieszkańcy chętnie odpowiadali na pytania dziennikarzy, zresztą sam prezydent z dziennikarzami odwiedzał wieś. Dziś ciekawskich pismaków przegania milicja. Wieś objęto blokadą informacyjną i nikt słowa nie piśnie. Chcąc dowiedzieć się czegoś o pierwszym prezydencie Białorusi, trzeba opierać się na spekulacjach. Bo sam Łukaszenka kilkakrotnie "przepisywał" swój życiorys. A w miarę wprowadzania korekt do życiorysu, znikały z niego fakty.

Zobaczycie, zostanę prezydentem

Dzieciństwo Saszki - jak zdrobniale nazywano Łukaszenkę - nie było łatwe. Rówieśnicy nic tylko z niego drwili. Chłopak uwieszał się u spódnicy matki, Jekatieriny Trofimownej, a ta wciąż ocierała jego łzy. Saszkę wytykano we wsi palcami, bo matka wychowywała go sama i ludziom cisnęło się na języki pytanie: kto jest ojcem dziecka? Według jednej teorii był nim jednooki robotnik z Orszy, inne źródła podają, że Jekatierina Trofimowna miała romans z Cyganem. Sam Łukaszenka w wywiadzie udzielonym gazecie "Sowietskaja Belarus" w 1994 r. powie: "Wychowałem się bez ojca, dlatego mam mocny charakter, ale potrafię też zupełnie się rozkleić i zalewać łzami". Nie znamy więc życiorysu Łukaszenki po mieczu. On sam kiedyś napomknął - próbując się wpisać w kult Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, że jego ojciec zginął na froncie. Dziwne to wyznanie człowieka urodzonego 9 lat po zakończeniu wojny... Wiemy natomiast, że jego matka ma wzorową biografię radzieckiej kobiety: ciężka praca na kolei, etat dojarki w kołchozie, odznaczona medalem "Bohatera pracy".

Drugie miasto, z którym wiąże się życiorys Łukaszenki, to Szkłów położony w obwodzie mohylewskim, na wschodzie kraju. Tu Łukaszenka zaczął snuć marzenia o wielkiej polityce. Szczytem jego kariery w Szkłowie była posada kierownika sowchozu Gorodiec, jednak nim to nastąpiło, Aleksander Grigoriewicz wiele razy zmieniał pracę. Nigdzie nie mógł zagrzać miejsca dłużej niż dwa lata. W latach 70. i 80. służył w oddziałach ochrony pogranicza jako instruktor polityczny KGB.

Zanim wszedł do świata wielkiej polityki, spotykał się - w bani lub kołchozie im. Lenina - z trzema szkłowskimi kompanami od kieliszka. W waciaku i gumiakach Łukaszenka krzyczał: "a zobaczycie, zostanę prezydentem Białorusi", w tym czasie nie było nawet takiego stanowiska i wszyscy śmiali się z napalonego Saszy. Tymczasem Łukaszenka po cichu robił karierę.

Ze Szkłowem wiąże się też sprawa karna Łukaszenki nr 147. Sprawę wytoczył przeciwko późniejszemu prezydentowi mechanizator sowchozu Gorodiec, chodziło o pobicie: Aleksander Grigoriewicz miał walnąć mechanizatora w twarz z pięści, tak że ten upadł na ziemię. W chwili gdy Łukaszenka zaczął robić karierę polityczną, sprawa karna (wraz z aktami) jakby wyparowała. Inna rzecz, że Łukaszenka jako dyrektor rękę miał ciężką głównie wtedy, jak ktoś popił. Bo lubił porządek. I to mu zostało.

Ja się z nimi rozprawię

Z cichego Szkłowa Aleksander Grigoriewicz trafił do Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej jako deputowany. Współpracownicy z tamtych lat wspominają go jako dzieciaka z nadpobudliwością. Nie mógł usiedzieć spokojnie, rwał się do mikrofonu. Sympatyzował z wszystkimi po trochu: z demokratami i z komunistami. Żeby czymś zająć nadpobudliwca, Stanisław Szuszkiewicz, przewodniczący Rady, polecił mu zbadanie problemu korupcji w kraju. Łukaszenka był zachwycony. Stwierdził, że "on się z nimi wszystkimi rozprawi". I tak spokojny profesor fizyki sam ukręcił na siebie bicz. Nie spodziewał się, że deputowany Łukaszenka w raporcie na temat korupcji oskarży go o defraudacje. Ciemne interesy Szuszkiewicza, po ujawnieniu których przewodniczącemu nie pozostawało nic innego jak podać się do dymisji, przeszły do historii pod nazwą "afera o paczkę gwoździ". Szuszkiewicza oskarżono, że posługiwał się służbowym żiguli w celach prywatnych, oraz że przy pomocy państwowych środków wyremontował swoją daczę.

W 1994 r. na Białorusi odbyły się pierwsze wybory prezydenckie. O najwyższy urząd w państwie ubiegali się m.in. Aleksander Łukaszenka, Wiaczesław Kiebicz (premier i przedstawiciel radzieckiej nomenklatury), oraz wspomniany Stanisław Szuszkiewicz. Łukaszenka obiecywał powrót do słodkiego dobrobytu z czasów radzieckich, za którymi wszyscy już zdążyli zatęsknić. Do drugiej tury przeszli Łukaszenka i Kiebicz - i to był sygnał, że władza premiera nie jest nieograniczona. Dla Aleksandra Grigoriewicza była to lekcja: nigdy nie dopuszczać do drugiej tury, bo wtedy ludzie tracą wiarę w swego kandydata. Trzeba wygrywać w pierwszej, z olbrzymią przewagą.

Podczas tamtej kampanii naród pokochał Łukaszenkę, takim jakim on był - równym facetem, jednym z nich, spoconym, w pożyczonej marynarce, nieprzebierającym w słowach. Kiedy przemawiał, tłum słuchających go ludzi stał jak zahipnotyzowany. Matki podawały Łukaszence dzieci, by ten je przytulił.

Wybory Aleksander Grigoriewicz wygrał z miażdżącą przewagą 80,35 proc. głosów. To było jego pierwsze i - trzeba to przyznać - naprawdę "eleganckie zwycięstwo".

Widz zza kurtyny

Łukaszenka doszedł do władzy wraz z grupą "młodych wilków". Od początku nikomu nie ufał, więc systematycznie pozbywał się swojego bliskiego otoczenia. Najdłużej trzymał się Wiktar Szejman, który zresztą dopiero nie tak dawno temu wypadł z łask. Błyskawicznie Aleksander Grigoriewicz rozprawił się z mediami i opozycją. Tłumił też wszystkie przejawy niezadowolenia, jak choćby strajk mińskiego metra w 1995 r.

Kiedy w 1995 r. posłowie opozycji ogłosili głodówkę, sprzeciwiając się przeprowadzanemu przez Łukaszenkę referendum, kazał ich pobić. Sam podobno zza kurtyny przyglądał się, jak służby pałują niepokornych deputowanych. Faktyczna likwidacja parlamentaryzmu dała mu nieograniczoną władzę. Potem pozostało mu już tylko tak zmieniać prawo, aby jego prezydentura z przewidzianych dwóch kadencji mogła się rozciągać i rozciągać. W tej chwili jego rządy liczą sobie już prawie 17 lat. Od 17 lat jest pierwszym człowiekiem w państwie i być może przyczyna, dla której tak kurczowo trzyma się władzy, jest też podszyta psychologią.

Każdy dyktator, nawet najbardziej ponury, daje powody do śmiechu. Wiedzieli o tym i Bracia Marx, i Charlie Chaplin, wiedział także Janusz Szpotański, który obśmiewał Władysława Gomułkę, a także wiedziało o tym wielu innych artystów, pisarzy, scenarzystów. Łukaszenka też bywa zabawny. Obraz wiejskiego samorodka nie powinien nam oczywiście przesłaniać faktów na temat politycznych nadużyć, jakich dopuścił się reżim - z politycznymi mordami w 1999 r. i 2000 r., o które jest oskarżany i których nigdy nie wyjaśnił, na pierwszym miejscu.

Ale przecież fakt, że człowiek, który co rusz popełnia gafy, może być prezydentem dziesięciomilionowego kraju w Europie, też przecież coś mówi. I nie tylko o nim samym. Łukaszenka, co prawda, z czasem zdał sobie sprawę ze swych największych słabości i śmiesznostek. Dlatego telewizyjni kamerzyści mogą go kręcić tylko w określonych ujęciach, by prezentował się jak najokazalej (najważniejsze, by wiatr nie rozwiał włosów zaczesanych "na pożyczkę"), zaś szczegóły jego życia prywatnego, którymi dzielił się niegdyś bez skrępowania, teraz stały się pilnie strzeżonymi tajemnicami.

Na czele stada, na czele narodu

Mimo tych starań, Łukaszenka przejdzie do historii jako autor kilku cokolwiek kontrowersyjnych stwierdzeń, np. że Wasyl Bykow pisał wiersze. Łukaszenka palnął to, a potem kurczowo się trzymał swej tezy, którą jakoby wyniósł ze szkoły. Kłopot w tym, że sam Bykow, jeden z najważniejszych pisarzy Białorusi w XX wieku, przeczył, by kiedykolwiek był poetą. Albo wypowiedź, że Franciszek Skaryna, XVI-wieczny białoruski drukarz, tworzył w Petersburgu. No tak, tylko że Petersburg został zbudowany... no właśnie. Można oczywiście zapytać - i komu to przeszkadza?

Zapewne nie jest do śmiechu żyjącym bohaterom różnych wypowiedzi Łukaszenki. Nie chodzi tylko o opozycję, którą prezydent poniewiera, jak chce - wysyła na opozycjonistów uzbrojone bojówki, publicznie nazywa popaprańcami - ale też o ludzi reżimu, którzy próbują jakoś zarządzać państwem. Cóż mogli na przykład powiedzieć dyrektorzy kołchozów, których prezydent łajał publicznie za niskie zbiory. Sam miał wtedy poczucie, że zrobił wszystko, co w jego mocy, a nawet więcej - twierdził, że "przecież ja wam nawet deszcz zesłałem".

Łukaszenka musiał przyswoić sobie mit o "dobrym ojczulku", który - gdyby tylko wiedział - nie dopuściłby do tych wszystkich nadużyć, do jakich dochodzi "na dole". Sam wykreował się na Baćkę - ojca narodu. Baćka bywa surowy, ale i sprawiedliwy, rękę miewa ciężką, ale też hojną. Taki właśnie chce być Łukaszenka. Takim go widzą obywatele, gdy oglądają sceny posiedzeń rządu, na których Łukaszenka beszta poszczególnych ministrów: wywołuje ich do siebie, wylicza nieprawidłowości, grozi. Od tej chwili problemy mają zniknąć - ciepła woda znów ma popłynąć z kranu.

Przede wszystkim Baćka musi być, a jakże, zawsze pierwszy. Jest samcem alfa. Zostawmy na boku plotki o tym, że Łukaszenka bije swoich podwładnych - trudno je bowiem zweryfikować. O tym, że jest "naj-", wystarczy się przekonać oglądając telewizję. Gdy Łukaszenka wygrywa zawody narciarskie, strzela gole na lodowisku. Publicznie pojawia się też ze swoim najmłodszym synkiem (kilkuletniego brzdąca każe przebierać w mundury wojskowe) i ze wszystkich plotek o nim najmniej przeszkadzają mu te na temat jego kochanek. Najczęściej wybrankami serca naszego wschodnioeuropejskiego macho okazują się białoruskie gwiazdeczki pop, jedna z nich, młodsza od Łukaszenki o dwie dekady Irina Darafiejewa, nawet śpiewała niedawno u nas w Kołobrzegu. Ale miłość dyktatora ma niejedno oblicze: trzeba na przykład w czasie żniw jeździć po kołchozach i śpiewać pracującym na polach.

Ile jeszcze wytrzyma

Od dziesięciu lat Białoruś jest krajem politycznej stagnacji. Do 2000 r. Łukaszenka opanował wszystkie przejawy życia politycznego, zmarginalizował lub zlikwidował opozycję. Już wielokrotnie wydawało się, że jego koniec jest bliski. Poza tradycyjnymi wrogami, dybać na niego od czasu do czasu mieli nawet Rosjanie, zniszczyć go miała fala kolorowych rewolucji, albo chociaż sroga zima powodująca społeczne niezadowolenie. Ze wszystkich tych kłopotów Łukaszence udawało się jakoś wywinąć. Już 5 lat temu po Mińsku krążyły plotki, że prezydent w obawie przed protestami przygotował sobie na wszelki wypadek helikopter. Potem dręczyć go miały różne choroby, najczęściej wymieniano raka prostaty. Nic go jednak nie zmogło. W marcu ubiegłego roku białoruscy telewidzowie mogli go oglądać, jak podczas kolejnego pobytu w Wenezueli u swego przyjaciela Hugo Chaveza udzielał wywiadu w opiętych slipach na plaży (slipy oczywiście w barwach białoruskiej flagi), siedząc na wodnym skuterze. Przestał się nawet przejmować swoją łysiną.

Lata jednak lecą i choć 57-letni Łukaszenka nie jest jeszcze człowiekiem starym, sił mu zapewne ubywa. A na pewno ubywa sił białoruskiej gospodarce. Władimir Putin nazwał kiedyś Łukaszenkę i jego państwo muchą przysiadającą się do rosyjskiego kotleta, ale Moskwa muchę tę karmiła jeszcze przez długie lata. Robi to coraz mniej chętnie. Łukaszenka musi liberalizować gospodarkę i to robi, nakłada też na społeczeństwo różne mniej lub bardziej jawne obciążenia. Zazdrośnie pilnuje zgromadzonych w kraju twardych walut. Wszystko po to, by opłacić jeszcze jeden rachunek za gaz, by jeszcze przez trochę móc wypłacać ludziom pensje i emerytury, by nie uwalniać cen, by dotrwać do kolejnego kredytu, by wciąż być pierwszym...

Autorzy są redaktorami pisma "Nowa Europa Wschodnia", publicystami "TP", wydali m.in. "Białoruś - kartofle i dżinsy" (Kraków 2007) oraz "Ograbiony naród - rozmowy z intelektualistami białoruskimi" (Wrocław 2008).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2011