Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
16 grudnia 1981 r. Kasia Kopczak była za mała, by rozumieć, co się dzieje. Dopiero potem, stopniowo, docierało do niej, co się stało: że tato zginął w kopalni „Wujek”. To głos Katarzyny Kopczak słychać było w październiku 2001 na sądowym korytarzu, po ogłoszeniu uniewinniającego wyroku: „Czy dowiem się, kto zabił mojego ojca?”.
Dwa kilkuletnie procesy, setki świadków, tysiące akt, teraz rozprawy apelacyjne... I nic. Nadal nie wiadomo, kto zabił dziewięciu i ranił kilkudziesięciu ludzi w „Wujku” i „Manifeście Lipcowym” na początku stanu wojennego. W obu procesach na ławie oskarżonych zasiedli członkowie milicyjnego plutonu specjalnego. I dwa razy sąd uznał, że nie ma jednoznacznych dowodów ich winy. Dowodów brakło, zdaniem sądu, także dlatego, że błędy w śledztwie popełnili wojskowi prokuratorzy, którzy zajmowali się sprawą po tragedii.
Wtedy, słuchając sądowego uzasadnienia, Czesław Kłosek - w procesie oskarżyciel posiłkowy, w 1981 r. ranny w „Manifeście” - postanowił, co zrobi. Wtedy miał szczęście: kula zatrzymała się milimetry od rdzenia kręgowego. Wyciągnąć jej nie sposób, tkwi do dziś w ciele.
Kłosek wysłał list. Była w nim mowa o prokuratorskich matactwach i poplecznic-twie w czasie śledztwa przed laty i o tym, jak utrudnia to wykrycie sprawców. Padły nazwiska. Adresatem był prof. Witold Kulesza, szef pionu śledczego IPN. Wysyłając list, Kłosek korzystał z poczty elektronicznej. Wierzył, że już tylko IPN może zająć się sprawą. A za przestępstwa, o którychpisał, grozi 5 lat więzienia. Gdyby nie ustawa o IPN, dawno uległyby przedawnieniu.
- Ku memu zdziwieniu - mówi Kłosek - już następnego dnia przyszła odpowiedź.
- List potraktowaliśmy jako doniesienie o przestępstwie - tłumaczy prowadzący dziś sprawę prokurator Andrzej Majcher z katowickiego oddziału IPN. - Pana Kłoska wezwaliśmy na przesłuchanie i już w listopadzie 2001 rozpoczęliśmy śledztwo.
Trwało ono ponad rok, przesłuchano ponad 50 świadków. W styczniu IPN mógł postawić zarzuty pierwszemu podejrzanemu. W minionym tygodniu - drugiemu.
Majcher: - Pierwszy podejrzany to były prokurator wojskowy, Janusz B.
Porucznik umarza po miesiącu
W 1981 r. Janusz Brol był niespełna 30-letnim porucznikiem, pracował w prokuraturze garnizonowej w Gliwicach. To ona miała zaj ąć się sprawą tragedii w kopalniach. Porucznik najpierw pojechał do Jastrzębia, gdzie 15 grudnia w „Manifeście” doszło do starć strajkujących z milicją. Ale dzień później okazało się, że będzie zajmować się tym, co stało się w „Wujku”: miał poprowadzić tę sprawę, czyli decydować o jej przebiegu. Przynajmniej teoretycznie.
Śledztwo trwało niewiele ponad miesiąc. Już 20 stycznia 1982 r. zostało umorzone. Dokument o umorzeniu to wiele stron wyjaśnień. Czytamy: „Opór strajkujących przybierał na sile... Agresywność, zaciekłość, bezwzględność oporu... niebezpieczeństwo sił milicyjnych...”. Wreszcie pada najważniejsze zdanie: „Członkowie plutonu specjalnego działając w obronie własnej, w celu odparcia bezpośredniego, gwałtownego i bezprawnego zamachu na ich życie i zdrowie zdecydowali się użyć broni palnej”. I dalej: „Zatem odpowiedzialność za skutki użycia broni spada na uczestników walki z siłami porządkowymi”. Podpis: prokurator, porucznik Janusz Brol.
Kiedy Brol podpisywał ten dokument, jeden z górników z „Wujka”, choć nieprzytomny, jeszcze żył. Nie miał 20 lat. Na Śląsk przyjechał za chlebem z Pomorza. Po tragedii, by opiekować się synem, jego matka zatrudniła się jako salowa w szpitalu, gdzie leżał. Zmarł kilka dni po decyzji Brola.
- Decyzję taką podjęto, choć nie przeprowadzono podstawowych czynności procesowych - wylicza dzisiaj prokurator Majcher. - Nie zabezpieczono od razu broni, zktórej padły strzały. Milicjanci z plutonu specjalnego po zdarzeniach w kopalni byli na strzelnicy, gdzie nakazano im wykonanie dodatkowego strzelania. Tym samym część śladów została zatarta. Nadto zaginęła część pocisków wyciągniętych z ciał górników. Nie przesłuchano wszystkich świadków. Nie było ani konfrontacji, ani wizji lokalnych. Tym samym nie można było ustalić ani z jakiej odległości padły strzały, ani z jakiego miejsca. To są podstawowe błędy.
- Dlatego - mówi prok. Majcher - zarzuciliśmy mu, że nie dopełnił obowiązków,działał na szkodę wymiaru sprawiedliwości i utrudniał postępowanie w celu ochrony sprawców.
Nadto, zdaniem prok. Majchera, bezzasadny był argument, że milicjanci działali w obronie koniecznej. Ów pluton, to była milicyjna elita: utworzono go do zadań specjalnych w 1978 r. W latach 90. byli milicjanci zeznawali, że doszło do bitew z górnikami, czuli się zagrożeni i dlatego niektórzy użyli broni, ale że strzelali w powietrze.
Czesław Kłosek: - Biegłem na czele grupy górników. Kiedy zostałem ranny, stałem jakieś 12 metrów od milicjantów.
Stanisław Płatek, przywódca strajku w „Wujku”, ranny: - Zostałem postrzelony, kiedy chciałem podnieść kolegę. Pochylałem się nad nim, poczułem szarpnięcie za ramię. Zorientowałem się, że dostałem.
Jerzy Wartak, jeden z organizatorów strajku w „Wujku”: - Dochodziło do starć, to prawda. Ale kiedy padły strzały, staliśmy daleko od nich: 30 metrów, może więcej. Gdzie tu obrona konieczna?
Ze strzały padły z daleka, wynika też z protokołów sporządzonych przez biegłych po sekcji zwłok.
Wtedy, po umorzeniu śledztwa, Płatek napisał zażalenie. W odpowiedzi, nadesłanej z prokuratury Śląskiego Okręgu Wojskowego przeczytał, że „użycie broni w następstwie czego Stanisław Płatek zostaranny miało charakter działania w obronie koniecznej”. Zażalenie oddalono.
Zdaniem IPN Brol, jako prowadzący sprawę, popełnił też inny błąd: naruszył jedno z podstawowych praw pokrzywdzonych. Zgodnie z prawem, rodziny ofiar powinny były otrzymać oficjalną decyzję o umorzeniu śledztwa. Tak się nie stało. Bliscy ofiar dostali tylko krótkie pismo, że taką decyzję podjęto. W piśmie była też mowa o obronie koniecznej funkcjonariuszy MO, bo „mąż obywatelki znalazł się w grupie bezpośrednio atakującej siły porządkowe. W trakcie tego doznał ran postrzałowych, które spowodowały śmierć”. I podpis: Janusz Brol.
Prokurator Majcher mówi, że gdy Brol przyjechał do Katowic na przesłuchanie w IPN, nie wyglądał na zaskoczonego: - Wiedział, że zajmujemy się tą sprawą - dodaje.
Brol przyjechał sam, przesłuchanie trwało około trzech godzin. Nie przyznał się do winy. Złożył za to obszerne wyjaśnienia.
- Co w nich jest, to tajemnica śledztwa -mówi prokurator Majcher.
Ze śledztwa dotyczącego użycia broni w „Wujku” Płatek nie pamięta Brola: - Nie zetknąłem się z nim, bo nikt mnie w związku ze sprawą nie przesłuchiwał. Nikt! A byłem jednym z głównych uczestników zdarzeń, zostałem ranny.
- Z tego śledztwa nie pamiętam go - mówi Jerzy Wartak. - Zetknęliśmy się dopiero na sali sądowej, ale już w innej sprawie, choć dotyczącej tego, co stało się w kopalni.
Obok śledztwa związanego z użyciem broni, prokuratura prowadziła też dochodzenie w sprawie zorganizowania strajku. W lutym 1982 r. przed sądem stanęło dziewięć osób. Oskarżało dwóch prokuratorów: prowadzący sprawę major i Janusz Brol.
- Pamiętam - wspomina Wartak - że był drobiazgowy. Zwracał uwagę na każdy szczegół, zachowywał się wręcz nadobowiązkowo. Czułem się, jakby chciał nas zdenerwować i pogrążyć. A jego spojrzenie było jakby beznamiętne.
Po szybkim procesie uniewinniono pięciu górników. Czterech, w tym Płatka i War-taka, skazano na paroletnie więzienie. Prokuratorzy chcieli wyższych kar: od 12 do 15 lat więzienia. Płatek słyszał, że sędzia--kapitan, który przewodniczył sądowi, miał potem kłopoty: w końcu miał przykładnie ukarać winnych.
Dyrektor wraca na stanowisko
Za to Brol zaczął karierę: awansował do prokuratury okręgu wojskowego, a później Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie. Dosłużył się podpułkownika. Od lat w mundurze nie chodzi, jest rezerwistą.
- To było ponad 20 lat temu, nikt go tu już nie pamięta - mówi pułkownik, pełniący dziś obowiązki szefa prokuratury garnizonowej w Gliwicach.
Brola znają za to pracownicy Małopolskiej Kasy Chorych w Krakowie. Ale nie jako wojskowego prokuratora, lecz cywilnego radcę prawnego: szefa wydziału prawnego Kasy. Mówią o nim: „Pan mecenas”. Kiedy Jacek Kukurba - dziś były już dyrektor Kasy (z AWS), a przed 1989 r. organizator strajków - przyjmował go do pracy, nie wiedział, co Brol kiedyś robił. Oceniłgo jako fachowca i mianował szefem departamentu prawnego. Dopiero gdy w 2001 r. o przeszłości Brola napisała prasa, Kukurba odsunął go. Ale, jak ujawnia „Rzeczpospolita” (z 23 stycznia), po przejęciu władzy w Kasie przez SLD, Brol wrócił na stanowisko dyrektora.
Z Januszem Brolem nie udało nam się porozmawiać: jego telefon jest zastrzeżony, a po przesłuchaniu w IPN poszedł na urlop. Kontakt z pracownikami Kasy nic nie daje, przez jakiś czas głos w słuchawce sugeruje, aby „spróbować znowu za kilka dni...”. Wreszcie okazuje się, że urlop Brola będzie długi: co najmniej do końca marca.
Tymczasem śledztwo jest trudne: wielu świadków nie żyje, u innych pamięć miesza się z tym, co o wydarzeniach dowiedzieli się z sądu i gazet. Dlatego ważne są stare akta. Także te podpisane przez Brola, który zeznawał zresztą w obu procesach milicjantów w latach 90. - Jego zeznania, jako świadka, nic nie wniosły - mówi Płatek.
Prócz akt pozostają dzisiejsze zeznania samego podejrzanego. Czy w wyjaśnieniach w IPN Brol wskazał tych, którzy wtedy wydawali mu polecenia, jak prowadzić śledztwo? Co myśli o ofiarach? O tym prokurator Majcher musi na razie milczeć.
Brol nie był wtedy jedynym: czynności wykonywało kilku zawodowych prokuratorów i kilku rezerwistów, których po 13 grudnia ubrano w mundury. Ci ostatni zdaniem IPN nie mieli wpływu na sprawę, dlatego dziś są tylko świadkami. - Ale na jednym podejrzanym się nie skończy. Będą kolejne zarzuty - zapowiada Majcher.
Istotnie, kilka dni po naszej rozmowie do IPN wezwano kolejnego podejrzanego: Witolda Konarzewskiego, w 1981 r. wiceszefa prokuratury garnizonowej w Gliwicach. Nadzorował śledztwo w sprawie „Wujka”. W kopalni zjawił się w dniu śmierci górników, oglądał ich ciała, złożone w stacji ratownictwa górniczego. Zdaniem IPN nie zrobił nic, by zabezpieczyć dowody.
60-letni dziś Konarzewski nie przyznał się i odmówił wyjaśnień, kwestionując w ogóle zasadność działań IPN w tej sprawie.
Katarzyna Kopczak ma dziś prawie tyle lat, ile mieli wtedy jej zabity ojciec i prowadzący sprawę prokurator. Dziś powie, że jest dumna z taty. - Tylko czasem - dodaje -zastanawiam się, dlaczego tam wtedy poszedł? Co było tak silnego, że mając młodą żonę i paroletnią córkę został w kopalni? Sama sobie odpowiadam, że to się chyba nazywa solidarność.