Gorliwy, beznamiętny, fachowy

W tym tygodniu w Katowicach odbywają się rozprawy apelacyjne w niekończącej się sprawie milicjantów, oskarżonych o masakrę w kopalni „Wujek” w 1981 r. Tymczasem wkrótce rozpoczną się kolejne procesy: Instytut Pamięci Narodowej przedstawił zarzuty dwóm prokuratorom wojskowym, którzy prowadzili wówczas śledztwo w sprawie pacyfikacji „Wujka” i zamiast wyjaśniać sprawę, ukrywali dowody.

02.03.2003

Czyta się kilka minut

16 grudnia 1981 r. Kasia Kopczak była za mała, by rozumieć, co się dzieje. Dopiero potem, stopniowo, docierało do niej, co się stało: że tato zginął w kopalni „Wujek”. To głos Katarzyny Kopczak słychać było w październiku 2001 na sądowym korytarzu, po ogłoszeniu uniewinniającego wyroku: „Czy dowiem się, kto zabił mojego ojca?”.

Dwa kilkuletnie procesy, setki świadków, tysiące akt, teraz rozprawy apelacyjne... I nic. Nadal nie wiadomo, kto zabił dziewięciu i ranił kilkudziesięciu ludzi w „Wujku” i „Manifeście Lipcowym” na początku stanu wojennego. W obu procesach na ławie oskarżonych zasiedli członkowie milicyjnego plutonu specjalnego. I dwa razy sąd uznał, że nie ma jednoznacznych dowodów ich winy. Dowodów brakło, zdaniem sądu, także dlatego, że błędy w śledztwie popełnili wojskowi prokuratorzy, którzy zajmowali się sprawą po tragedii.

Wtedy, słuchając sądowego uzasadnienia, Czesław Kłosek - w procesie oskarżyciel posiłkowy, w 1981 r. ranny w „Manifeście” - postanowił, co zrobi. Wtedy miał szczęście: kula zatrzymała się milimetry od rdzenia kręgowego. Wyciągnąć jej nie sposób, tkwi do dziś w ciele.

Kłosek wysłał list. Była w nim mowa o prokuratorskich matactwach i poplecznic-twie w czasie śledztwa przed laty i o tym, jak utrudnia to wykrycie sprawców. Padły nazwiska. Adresatem był prof. Witold Kulesza, szef pionu śledczego IPN. Wysyłając list, Kłosek korzystał z poczty elektronicznej. Wierzył, że już tylko IPN może zająć się sprawą. A za przestępstwa, o którychpisał, grozi 5 lat więzienia. Gdyby nie ustawa o IPN, dawno uległyby przedawnieniu.

- Ku memu zdziwieniu - mówi Kłosek - już następnego dnia przyszła odpowiedź.

- List potraktowaliśmy jako doniesienie o przestępstwie - tłumaczy prowadzący dziś sprawę prokurator Andrzej Majcher z katowickiego oddziału IPN. - Pana Kłoska wezwaliśmy na przesłuchanie i już w listopadzie 2001 rozpoczęliśmy śledztwo.

Trwało ono ponad rok, przesłuchano ponad 50 świadków. W styczniu IPN mógł postawić zarzuty pierwszemu podejrzanemu. W minionym tygodniu - drugiemu.

Majcher: - Pierwszy podejrzany to były prokurator wojskowy, Janusz B.

Porucznik umarza po miesiącu
W 1981 r. Janusz Brol był niespełna 30-letnim porucznikiem, pracował w prokuraturze garnizonowej w Gliwicach. To ona miała zaj ąć się sprawą tragedii w kopalniach. Porucznik najpierw pojechał do Jastrzębia, gdzie 15 grudnia w „Manifeście” doszło do starć strajkujących z milicją. Ale dzień później okazało się, że będzie zajmować się tym, co stało się w „Wujku”: miał poprowadzić tę sprawę, czyli decydować o jej przebiegu. Przynajmniej teoretycznie.

Śledztwo trwało niewiele ponad miesiąc. Już 20 stycznia 1982 r. zostało umorzone. Dokument o umorzeniu to wiele stron wyjaśnień. Czytamy: „Opór strajkujących przybierał na sile... Agresywność, zaciekłość, bezwzględność oporu... niebezpieczeństwo sił milicyjnych...”. Wreszcie pada najważniejsze zdanie: „Członkowie plutonu specjalnego działając w obronie własnej, w celu odparcia bezpośredniego, gwałtownego i bezprawnego zamachu na ich życie i zdrowie zdecydowali się użyć broni palnej”. I dalej: „Zatem odpowiedzialność za skutki użycia broni spada na uczestników walki z siłami porządkowymi”. Podpis: prokurator, porucznik Janusz Brol.

Kiedy Brol podpisywał ten dokument, jeden z górników z „Wujka”, choć nieprzytomny, jeszcze żył. Nie miał 20 lat. Na Śląsk przyjechał za chlebem z Pomorza. Po tragedii, by opiekować się synem, jego matka zatrudniła się jako salowa w szpitalu, gdzie leżał. Zmarł kilka dni po decyzji Brola.

- Decyzję taką podjęto, choć nie przeprowadzono podstawowych czynności procesowych - wylicza dzisiaj prokurator Majcher. - Nie zabezpieczono od razu broni, zktórej padły strzały. Milicjanci z plutonu specjalnego po zdarzeniach w kopalni byli na strzelnicy, gdzie nakazano im wykonanie dodatkowego strzelania. Tym samym część śladów została zatarta. Nadto zaginęła część pocisków wyciągniętych z ciał górników. Nie przesłuchano wszystkich świadków. Nie było ani konfrontacji, ani wizji lokalnych. Tym samym nie można było ustalić ani z jakiej odległości padły strzały, ani z jakiego miejsca. To są podstawowe błędy.

- Dlatego - mówi prok. Majcher - zarzuciliśmy mu, że nie dopełnił obowiązków,działał na szkodę wymiaru sprawiedliwości i utrudniał postępowanie w celu ochrony sprawców.

Nadto, zdaniem prok. Majchera, bezzasadny był argument, że milicjanci działali w obronie koniecznej. Ów pluton, to była milicyjna elita: utworzono go do zadań specjalnych w 1978 r. W latach 90. byli milicjanci zeznawali, że doszło do bitew z górnikami, czuli się zagrożeni i dlatego niektórzy użyli broni, ale że strzelali w powietrze.

Czesław Kłosek: - Biegłem na czele grupy górników. Kiedy zostałem ranny, stałem jakieś 12 metrów od milicjantów.

Stanisław Płatek, przywódca strajku w „Wujku”, ranny: - Zostałem postrzelony, kiedy chciałem podnieść kolegę. Pochylałem się nad nim, poczułem szarpnięcie za ramię. Zorientowałem się, że dostałem.

Jerzy Wartak, jeden z organizatorów strajku w „Wujku”: - Dochodziło do starć, to prawda. Ale kiedy padły strzały, staliśmy daleko od nich: 30 metrów, może więcej. Gdzie tu obrona konieczna?

Ze strzały padły z daleka, wynika też z protokołów sporządzonych przez biegłych po sekcji zwłok.

Wtedy, po umorzeniu śledztwa, Płatek napisał zażalenie. W odpowiedzi, nadesłanej z prokuratury Śląskiego Okręgu Wojskowego przeczytał, że „użycie broni w następstwie czego Stanisław Płatek zostaranny miało charakter działania w obronie koniecznej”. Zażalenie oddalono.

Zdaniem IPN Brol, jako prowadzący sprawę, popełnił też inny błąd: naruszył jedno z podstawowych praw pokrzywdzonych. Zgodnie z prawem, rodziny ofiar powinny były otrzymać oficjalną decyzję o umorzeniu śledztwa. Tak się nie stało. Bliscy ofiar dostali tylko krótkie pismo, że taką decyzję podjęto. W piśmie była też mowa o obronie koniecznej funkcjonariuszy MO, bo „mąż obywatelki znalazł się w grupie bezpośrednio atakującej siły porządkowe. W trakcie tego doznał ran postrzałowych, które spowodowały śmierć”. I podpis: Janusz Brol.

Prokurator Majcher mówi, że gdy Brol przyjechał do Katowic na przesłuchanie w IPN, nie wyglądał na zaskoczonego: - Wiedział, że zajmujemy się tą sprawą - dodaje.

Brol przyjechał sam, przesłuchanie trwało około trzech godzin. Nie przyznał się do winy. Złożył za to obszerne wyjaśnienia.

- Co w nich jest, to tajemnica śledztwa -mówi prokurator Majcher.

Ze śledztwa dotyczącego użycia broni w „Wujku” Płatek nie pamięta Brola: - Nie zetknąłem się z nim, bo nikt mnie w związku ze sprawą nie przesłuchiwał. Nikt! A byłem jednym z głównych uczestników zdarzeń, zostałem ranny.

- Z tego śledztwa nie pamiętam go - mówi Jerzy Wartak. - Zetknęliśmy się dopiero na sali sądowej, ale już w innej sprawie, choć dotyczącej tego, co stało się w kopalni.

Obok śledztwa związanego z użyciem broni, prokuratura prowadziła też dochodzenie w sprawie zorganizowania strajku. W lutym 1982 r. przed sądem stanęło dziewięć osób. Oskarżało dwóch prokuratorów: prowadzący sprawę major i Janusz Brol.

- Pamiętam - wspomina Wartak - że był drobiazgowy. Zwracał uwagę na każdy szczegół, zachowywał się wręcz nadobowiązkowo. Czułem się, jakby chciał nas zdenerwować i pogrążyć. A jego spojrzenie było jakby beznamiętne.

Po szybkim procesie uniewinniono pięciu górników. Czterech, w tym Płatka i War-taka, skazano na paroletnie więzienie. Prokuratorzy chcieli wyższych kar: od 12 do 15 lat więzienia. Płatek słyszał, że sędzia--kapitan, który przewodniczył sądowi, miał potem kłopoty: w końcu miał przykładnie ukarać winnych.

Dyrektor wraca na stanowisko
Za to Brol zaczął karierę: awansował do prokuratury okręgu wojskowego, a później Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie. Dosłużył się podpułkownika. Od lat w mundurze nie chodzi, jest rezerwistą.

- To było ponad 20 lat temu, nikt go tu już nie pamięta - mówi pułkownik, pełniący dziś obowiązki szefa prokuratury garnizonowej w Gliwicach.

Brola znają za to pracownicy Małopolskiej Kasy Chorych w Krakowie. Ale nie jako wojskowego prokuratora, lecz cywilnego radcę prawnego: szefa wydziału prawnego Kasy. Mówią o nim: „Pan mecenas”. Kiedy Jacek Kukurba - dziś były już dyrektor Kasy (z AWS), a przed 1989 r. organizator strajków - przyjmował go do pracy, nie wiedział, co Brol kiedyś robił. Oceniłgo jako fachowca i mianował szefem departamentu prawnego. Dopiero gdy w 2001 r. o przeszłości Brola napisała prasa, Kukurba odsunął go. Ale, jak ujawnia „Rzeczpospolita” (z 23 stycznia), po przejęciu władzy w Kasie przez SLD, Brol wrócił na stanowisko dyrektora.

Z Januszem Brolem nie udało nam się porozmawiać: jego telefon jest zastrzeżony, a po przesłuchaniu w IPN poszedł na urlop. Kontakt z pracownikami Kasy nic nie daje, przez jakiś czas głos w słuchawce sugeruje, aby „spróbować znowu za kilka dni...”. Wreszcie okazuje się, że urlop Brola będzie długi: co najmniej do końca marca.

Tymczasem śledztwo jest trudne: wielu świadków nie żyje, u innych pamięć miesza się z tym, co o wydarzeniach dowiedzieli się z sądu i gazet. Dlatego ważne są stare akta. Także te podpisane przez Brola, który zeznawał zresztą w obu procesach milicjantów w latach 90. - Jego zeznania, jako świadka, nic nie wniosły - mówi Płatek.

Prócz akt pozostają dzisiejsze zeznania samego podejrzanego. Czy w wyjaśnieniach w IPN Brol wskazał tych, którzy wtedy wydawali mu polecenia, jak prowadzić śledztwo? Co myśli o ofiarach? O tym prokurator Majcher musi na razie milczeć.

Brol nie był wtedy jedynym: czynności wykonywało kilku zawodowych prokuratorów i kilku rezerwistów, których po 13 grudnia ubrano w mundury. Ci ostatni zdaniem IPN nie mieli wpływu na sprawę, dlatego dziś są tylko świadkami. - Ale na jednym podejrzanym się nie skończy. Będą kolejne zarzuty - zapowiada Majcher.

Istotnie, kilka dni po naszej rozmowie do IPN wezwano kolejnego podejrzanego: Witolda Konarzewskiego, w 1981 r. wiceszefa prokuratury garnizonowej w Gliwicach. Nadzorował śledztwo w sprawie „Wujka”. W kopalni zjawił się w dniu śmierci górników, oglądał ich ciała, złożone w stacji ratownictwa górniczego. Zdaniem IPN nie zrobił nic, by zabezpieczyć dowody.

60-letni dziś Konarzewski nie przyznał się i odmówił wyjaśnień, kwestionując w ogóle zasadność działań IPN w tej sprawie.

Katarzyna Kopczak ma dziś prawie tyle lat, ile mieli wtedy jej zabity ojciec i prowadzący sprawę prokurator. Dziś powie, że jest dumna z taty. - Tylko czasem - dodaje -zastanawiam się, dlaczego tam wtedy poszedł? Co było tak silnego, że mając młodą żonę i paroletnią córkę został w kopalni? Sama sobie odpowiadam, że to się chyba nazywa solidarność.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 9/2003