Gdzie się podziały tamte weekendy

Czy pod względem obciążenia pracą naprawdę jesteśmy aż tak bardzo różni od mieszkańców stalinowskiej Rosji?
w cyklu Woś się jeży

30.01.2020

Czyta się kilka minut

Rafał Woś / Fot. Grażyna Makara /
Rafał Woś / Fot. Grażyna Makara /

Kiedy w grudniu ubiegłego roku Sanna Marin została premierem Finlandii, w świat poszła wiadomość, że na politycznej agendzie w kraju tysiąca jezior już wkrótce pojawi się wielka rzecz: skrócenie czasu pracy do czterech dni w tygodniu albo sześciu godzin dziennie. Potem jednak fińskie media spuściły nieco powietrza z tego balonika. Okazało się, że nowa pani premier, owszem, rzucała takie pomysły, ale było to jeszcze przed objęciem szefostwa wielopartyjnej koalicji. Więc na razie – przynajmniej oficjalnie – czterodniowego tygodnia pracy na politycznej agendzie w Helsinkach nie ma.

Ale powiedzieć, że nie ma tematu, byłoby grubym uproszczeniem. Z modelem skrócenia czasu pracy eksperymentują przecież niektóre firmy prywatne: latem na czterodniowy tydzień pracy przeszedł japoński oddział Microsoftu. Podobne testy prowadzono lub prowadzi się w wielu innych miejscach w świecie. Od szwedzkiego Göteborga, gdzie sprawdzano, czy na krótszą pracę dałoby się pozwolić urzędnikom, po Nową Zelandię, w której już w 2018 r. na czterodniowy dzień pracy przeszła firma Perpetual Guardian, zajmująca się doradztwem finansowym. 

Gdzieś w tle wszystkich tych eksperymentów jest stara przepowiednia ekonomisty Johna Maynarda Keynesa, który w 1930 r. wieszczył w słynnym eseju „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnucząt”, że świat za sto lat będzie wyglądał w sposób następujący: rozwinięte gospodarki będą od czterech do ośmiu razy bogatsze, co oznacza, że ludzie będą mogli pracować przez 15 godzin w tygodniu. Z jednej strony Keynes miał rację. W 2030 r. kraje bogate będą faktycznie do ośmiu razy bogatsze niż w jego czasach. Ludzie nie pracują jednak wcale po 15 godzin tygodniowo. Normą jest 40 godzin pracy w tygodniu. A w praktyce bywa, że i więcej. 


Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "Tygodnika Powszechnego"


Ale problem sięga jeszcze dalej. Nie chodzi nawet o to, że dzień pracy od bardzo dawna (poza paroma wyjątkami, w stylu Francji) nie uległ skróceniu. Coraz częściej mówi się raczej o zjawisku odwrotnym. Widać rozlewanie się pracy. Już nie tylko na czas domowego odpoczynku albo dojazdów. Pękła nawet solidna tama weekendu. Co sprawia z kolei, że współczesny kapitalizm paradoksalnie doszedł do bardzo podobnego miejsca, w którym znajdował się kiedyś Związek Radziecki. Pokażmy to na przykładzie tzw. nieprerywki, zwanej także nonstopką.

Jesienią 1929 r. w stalinowskiej Rosji wprowadzono radykalną reformę. Zamiast panującego dotąd systemu (sześć dni pracy i wolna niedziela), skrócono tydzień do pięciu dni. Zrezygnowano jednak z koncepcji weekendu. Praca miała się więc odbywać nieprzerwanie, tylko pracownicy zostali podzieleni na kolory: czerwony, zielony, fioletowy, żółty i brzoskwiniowy. Gdy odpoczywali jedni, wówczas pracowali inni. I tak na zmianę. Pomysłodawca koncepcji, ekonomista Jurij Łarin dowodził, że w ten sposób fabryki będą mogły pracować non-stop. Dzięki czemu dochód narodowy będzie większy. 

Eksperyment nie cieszył się jednak popularnością wśród obywateli radzieckich. Nawet partyjne media publikowały szereg skarg płynących od robotników. Pisali oni, że wprawdzie pracują teraz krócej, ale cóż z tego, skoro coraz trudniej spędzić wolny czas z przyjaciółmi albo z rodziną. Nie sposób zaplanować jakiekolwiek wspólnego przedsięwzięcia, bo jak pasuje zielonym, to nie odpowiada fioletowym i tak dalej. Już w 1931 r. zaczęto obligatoryjnie nadawać członkom rodziny (niezależnie od rodzaju pracy) ten sam kolor. Ale lud nadal się burzył. Prowincjonalni sekretarze donosili, że poza wielkimi miastami ludzie, jak mogą, bojkotują nowy system. Podtrzymując tradycję niedzieli już nawet nie jako święta religijnego, ale po prostu jako dnia wolnego dla wszystkich. Po dekadzie szarpaniny Stalin odpuścił. Nieprerywkę zarzucono w 1940 r. i nigdy już do niej w komunizmie nie wrócono.


Czytaj także: Rafał Woś: Gdy pracy jest zbyt dużo


Z pozoru tamten eksperyment wydaje się nam odległy. Gdzie Związek Radziecki, a gdzie my, dumni mieszkańcy szybko się rozwijającego kraju nad Wisłą (lubimy tak o sobie myśleć, nieprawdaż?). Ale czy jesteśmy aż tak bardzo różni? Czy pod wieloma względami współczesne kapitalistyczne gospodarki nie idą właśnie w kierunku swojej własnej nieprerywki? Tyle że oczywiście nigdy nie zaordynowanej?

Spójrzmy na dane. Eurostat sprawdza cyklicznie, m.in. jak wielu mieszkańców krajów rozwiniętych pracuje w weekendy. W Polsce ten odsetek (rok 2018) wynosi ok. 50 proc. dla sobót. I prawie 30 proc. dla niedziel. Tych, którzy pracują w każdy weekend, jest w Polsce ok. 15 proc. Co ciekawe, na Zachodzie jest pod tym względem nawet gorzej niż u nas. W całej Unii pracujący weekend to normalne zjawisko dla ok. 25 proc. zatrudnionych. 

Trzeba oczywiście założyć, że pracujący w weekendy odbierają sobie wolne dni (choć raporty Państwowej Inspekcji Pracy pokazują, że jest z tym problem). Tylko cóż z tego? W kraju, gdzie między 30 a 50 proc. siły roboczej pracuje przez jakąś część weekendu, stajemy wobec problemu bardzo podobnego, jak mieszkańcy ZSRR w latach 1929-1940. A dodajmy do tego jeszcze popularny mechanizm pracy „elastycznej” – tak często przenoszonej do domu (do łóżka, do wanny i strach pomyśleć, gdzie jeszcze). To świat realny, w którym spotkanie i spędzanie czasu z innymi staje się problemem. Nie jest niemożliwe, ale wymaga coraz większego wysiłku. Trzeba trudnych, zniechęcających negocjacji i koordynacji terminów. Jeśli dodać do tego ogólne zmęczenie przepracowanego społeczeństwa, trudno się dziwić, że rozluźniają się prawdziwe międzyludzkie więzi. W ich miejsce zaś wchodzi samotność lub ewentualnie pozór kontaktu za pośrednictwem mediów społecznościowych. Czy akurat pod tym względem naprawdę jesteśmy aż tak bardzo inni niż mieszkańcy stalinowskiej Rosji? Oczywiście pomijając internet i telefony komórkowe. 

To tylko robocza propozycja. Ale może warto tę naszą (coraz bardziej rytualną) rozmowę o skróceniu czasu pracy poszerzyć o postulat „oddajcie nam nasze weekendy!” albo „weekend to nasze prawo obywatelskie!”. Nie mniej ważne niż inne prawa obywatelskie. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej