Furia, dyplomata i kot

Polskiemu intelektualiście, włoskiemu dyplomacie, który został malarzem, i kobiecie--Sfinksowi, która sztuką uczyniła całe swoje życie, udawało się żyć poza czasem. O konwenansach nawet nie wspominając.

20.12.2011

Czyta się kilka minut

Przyjrzyjmy się fotografiom. To one robią największe wrażenie.

Rok 1929, Mediolan, autor nieznany. Kobieta o mocno zarysowanej, ciemnej oprawie oczu, w miękkim, jeszcze findesieclowym kapeluszu. Sukienka zsunięta z ramienia, w ręku, niczym rękawica wyzywająca na pojedynek, paleta malarska. Jej wieku nie da się ocenić. Równie dobrze może mieć lat dwadzieścia, co czterdzieści. Nieważne: jest piękna. Piękna bezwzględnie.

Rok 1932, Paryż, autor: Henri Cartier-Bresson. Ta sama postać w modnym płaszczu z wąską torebką w ręku. Mogłaby być żoną dyplomaty albo przemysłowca. Obok niej bezwłosy, nagi manekin z witryny eleganckiego sklepu - o idealnie kobiecych kształtach. Oboje świetnie ukryci w swoich przebraniach. Nonszalancko wsparci o parapet wydają się "światem, ale jakby spoza świata".

Znowu Paryż, rok 1936, autorka: Dora Maar, życiowa partnerka Pabla Picassa. Zza kurtyny wyłania się kobieta, znów ta sama. Ubrana w gorset, trzyma na kolanach rasowego czarnego kota o gęstym futrze. Spojrzenie brytyjskiej królowej kontrastuje z pończochami, w których puściło oczko. Eksponowanymi tak wyzywająco, że cała scena zaczyna ocierać się o najszlachetniejszą pornografię.

Rok 1975, Korsyka, autor: Richard Overstreet. Podwojony wizerunek ni to Demeter, ni to Kleopatry, ni to Pocahontas, ni to indyjskiej Kali. Mocny makijaż, wyraziste usta, czarne pióra i słoneczniki we włosach. Profil odbity symetrycznie wzdłuż osi, którą wyznacza archaiczny totem (a może tylko kłębowisko trawy i ziół?). Minęło ponad czterdzieści lat. Ta sama modelka. Po raz kolejny okazuje się, że czas się jej nie ima. Leonor Fini. Nadal piękna. Piękna bezwzględnie. Najczęściej fotografowana ko­bieta XX wieku. Częściej niż Liz Taylor, Marilyn Monroe czy Brigitte Bardot.

"Sono una Triestina"

Leonor Fini powtarzała zawsze, w Mediolanie, Rzymie czy Paryżu, że jest obywatelką Cesarsko-Królewskiego Triestu, który w czasach jej dzieciństwa był "najbardziej kosmopolitycznym miastem najbardziej kosmopolitycznego cesarstwa świata", "pudłem rezonansowym, miastem o niezwykłym walorze sejsmograficznym" - dziś markotnym i prowincjonalnym, omijanym zarówno przez turystów spieszących do pobliskiej Wenecji, jak i tych, którzy udają się nieco dalej - do Wiednia. A niegdyś angielskiego uczył tu Joyce, odwiedzał Kubin (genialny rysownik z Monachium), na pobliskim zamku Duino przebywał Rilke, pisząc elegie, Edward Weiss rozwijał szkołę psychoanalityczną swojego mistrza, Zygmunta Freuda... Na ulicy niemiecki i włoski mieszały się z językami słowiańskimi i francuszczyzną. Po wielu latach Fini stwierdzała ze zdumieniem: "Takie stolice jak Londyn czy Rzym w pewnym sensie są miastami bardziej prowincjonalnymi niż Triest mojego dzieciństwa, ponieważ mniej niż my interesują się życiem intelektualnym i kulturalnym reszty Europy".

Jak każdy mieszkaniec habsburskiego imperium - nieważne, w Budapeszcie, Pradze, Lwowie czy Czerniowcach - miała skomplikowaną genealogię. Dziadkowie byli Słoweńcami, matka - Włoszką o niemieckim nazwisku, ojciec - pół Włochem, pół Hiszpanem. Ona urodziła się w Buenos Aires. Matka zabrała ją z argentyńskiej hacjendy rok później, uciekając przed mężem despotą. Dzieciństwo spędziła w triesteńskim domu wuja - wyrafinowanego bibliofila i melomana, a przy okazji wziętego adwokata. Najczęściej w chłopięcym przebraniu, który miał osłonić dziewczynkę przed wzrokiem nasyłanych przez ojca detektywów (za wszelką cenę starał się porwać córkę, ona zaś nie tęskniła; wyobrażała go sobie jako groźnego asyryjskiego bożka).

Pociąg do masek i przebieranek, coraz bardziej fantastycznych, pozostanie w niej do końca życia, ba, w pewnym sensie stanie się jego treścią. Podobnie jak niechęć do samców alfa, zachwyconych własną męskością. Konsekwentnie wybierać będzie mężczyzn androgynicznych, przypominających gwiazdy filmowe z czasów pierwszych wizyt w kinie: Conrada Veidta z "Gabinetu doktora Caligari" albo Lona Chaneya z "Upiora w Operze".

Zostanie malarką, ale to jej własna kobiecość - pewna siebie, nawet arogancka, sięgająca po to, co archaiczne, dostrzegająca teatralność życia i umiejąca śmiało z niej korzystać - stanie się sztuką samą w sobie. Najważniejszym dziełem tej pociągającej kobiety, którą nazywano "La Belle Dame sans Merci", Sfinksem (a raczej grecką Swingą) albo Czarownicą. Dziełem realizowanym konsekwentnie przynajmniej od trzynastego roku życia, kiedy namalowała swój pierwszy autoportret i nadała mu znaczący tytuł - "Ceremonie".

"Każda czynność zwyczajna, codzienność, wykonywana w spowolnionym tempie, z momentami całkowitego unieruchomienia i w absolutnej ciszy, będzie wydawać się ceremonią. (...) Gesty będą czymś więcej niż gestami, pozór będzie brzemienny w znaczenia" - powie wiele lat później, w roku 1986.

"Ma vraie ville"

Po raz pierwszy pojechała do Paryża jako szesnastolatka z matką, Malwiną Braun. W 1930 r. uznała, że to jej "prawdziwe miasto". Mnóstwo czasu spędzała w słynnej kawiarni Deux Magots, gdzie poznała m.in. Maksa Jacoba i Cartiera-Bressona. A także w Café de la Paix, w towarzystwie uprawiających "pittura metafisica" braci Chirico. Na stolik, przy którym siadywał André Breton, patrzyła podejrzliwie - także wtedy, gdy miała już za sobą pierwszy sukces, indywidualną wystawę w galerii Bonjean, prowadzonej przez Christiana Diora. Wtedy zauważyli ją krytycy tej miary co Gustave Kahn.

Bliżej było jej do Maksa Ernsta, o ile nie artystycznie, to przynajmniej emocjonalnie - przeżyli krótki, ale fantastyczny romans. Do Gali i Salvadora Dali miała stosunek dość ambiwalentny (niczym wenecka przekupka znajdywała prawdziwą przyjemność w obmawianiu znajomych: on był zamknięty jak ostryga, ona skąpa aż do przesady). Coś ich jednak do siebie ciągnęło - w końcu razem uciekli z Paryża, gdy rozpętała się II wojna światowa. Gdzieś na granicy z Hiszpanią Dali zwierzał się jej z planu wykopania w ogródku schronu...

A André Breton, ów papież surrealizmu? Fini nie mieściła się w jego wizji sztuki, a prowadził przecież politykę prawdziwie wodzowską, w pewien sposób był jednym z samców alfa, który w swojej "partii" nie tolerował jakichkolwiek "odchyleń". Malarstwo triestanki zaś trudno było jakkolwiek klasyfikować. Oto "Hermes albo Przebieraniec z ptakiem" z 1932 r., portret André Pieyre de Mandiarguesa, jednego z pierwszych kochanków artystki. Mógłby znaleźć się w pałacu w Knossos, tak bardzo przypomina kreteńskiego tancerza. A jednocześnie jest w tej postaci coś z erotyzmu Klimta, równie dwuznacznego, co dekoracyjnie odrealnionego.

Praca o rok późniejsza: "Przyjaciółki". One również zachowują coś z atmosfery archaicznej Grecji, wydają się bachantkami z Wielkich Dionizjów. A przy tym po raz pierwszy pojawia się w nich coś kociego. "Anioł anatomii" (1949) - barokowe theatrum mortis, bardziej ironiczne niż złowieszcze. Dalej malowany parawan "Przemiana kobiety" (1973), nie pierwszy zresztą w twórczości artystki. I tym razem bohaterki są na poły szkieletami, prezentującymi się tak kokieteryjnie, jakby przed chwilą wyszły z kabaretu. Wreszcie, "Guwernantka" (1992): obraz-wir, przywołujący na myśl romantyków, prerafaelitów i włoskich prymitywistów.

Twórczości Leonor Fini zarzucano literackość. Ona sama broniła się: "Zawsze staram się tworzyć formy o charakterze ściśle wizualnym, jak w sztuce włoskiego renesansu, ale wykonane bardzo swobodną kreską i w mieniących się kolorach światła (...). Krótko mówiąc, sztuka Piera Della Franceski, który pracowałby z paletą Turnera lub »Nenufarów« Moneta". Chciała tylko i aż tyle.

Ménage ? trois

To zdumiewające: miłość skomplikowana, z gruntu antymieszczańska, bardziej ignorująca konwenanse, niż wyzywająca, w przypadku Leonor Fini była źródłem stabilności i spokoju. Zwierzyła się kiedyś: "Małżeństwo nigdy mnie nie pociągało. Nigdy nie byłam z jedną tylko osobą. Odkąd skończyłam osiemnaście lat, wolałam żyć w czymś w rodzaju komuny - w wielkim domu, gdzie byłoby moje atelier, z moimi kotami i mężczyznami, z których jeden bardziej byłby kochankiem, drugi zaś - bardziej przyjacielem. To zawsze się udawało".

Szła śladem brytyjskiej grupy Bloomsbury. Jeden z jej przedstawicieli, Roger Fry, zdumiewał się przecież już w roku 1912: "Wydaje się strasznym absurdem, że ludzie, którzy bardzo się lubią, nie mogą wszyscy na zawsze zamieszkać razem".

Triesteńską malarkę zawsze otaczał swoisty dwór złożony z mężczyzn i kotów. Mandiargues, Sforzino Sforza, przepiękny homoseksualista z Chile Sergio Gajardo... W 1942 r. poznała w Monako Stanislao Lepriego. Ten przedstawiciel włoskiej arystokracji, która budowała swoją pozycję dzięki kontaktom z Watykanem, wychował się w Palazzo Pamphili, którego okna wychodziły na Piazza Navona. Ojciec był dyrektorem rzymskiego Ogrodu Zoologicznego, matka - bliską kuzynką papieża Benedykta XV.

Stanislao pracował jako konsul w Budapeszcie, Cannes i na Cejlonie. Do Monako trafił tuż po rozpoczęciu wojny. Fini sprawiła, że porzucił karierę dyplomatyczną i zajął się wyłącznie malarstwem, które dotąd traktował jako hobby. Jak pisze Piotr Szarota: "Jego prace cechuje pewna dziecięca naiwność, a przy tym wyrafinowanie w kolorystyce i wyborze tematów. Obecna jest też zawsze subtelna ironia i dyskretny humor". Delikatna kreska czy delikatna uroda Stanislao zachwyciła Leonor Fini? Stanislao stanie się jej towarzyszem życia. Choć początkowo nie bez komplikacji. Była wtedy mężatką (podobno wzięła ślub, by uchronić Federika Venezianiego, ówczesnego kochanka, przed represjami - był Żydem). Gdy zaproponowała mężowi życie we troje - ménage ? trois, ten zdecydował się anulować małżeństwo...

Drugiego dozgonnego partnera spotkała w Rzymie dziewięć lat później. Wspólny znajomy umówił ją z polskim imigrantem, urzędnikiem i wyrafinowanym intelektualistą (przyszłym współpracownikiem Jerzego Giedroyca), jak dotąd zadeklarowanym homoseksualistą - Konstantym "Kotem" Jeleńskim. Mieli spotkać się na wystawie malarstwa, on spóźnił się, a ona nie miała w zwyczaju czekać. Wybiegł na ulicę i odnalazł ją, idąc, jak lubił powtarzać, szlakiem jej perfum...

Po raz pierwszy doświadczył wtedy czegoś, co stanie się integralnym elementem ich wspólnej codzienności. Poznał, co to znaczy "furia italiana". Wkrótce pisał jednak w liście do Józefa Czapskiego: "Czasem jednak coś takiego się dzieje, co daje poczucie »istnienia« - jakieś jądro formuje się bardzo głęboko i niewyraźnie. (...) To, co zdarzyło się między mną poprzez Leonor, która w moim życiu jest spotkaniem »kapitalnym« (...) Myślę, że nie zjadamy się z Leonor, ale żywimy się". Była jedyną kobietą, która go pociągała.

Co dawali sobie nawzajem? On, młodszy prawie o piętnaście lat, urodzony dyplomata, tonował jej ataki wściekłości, organizował wystawy, pisał wyraziste eseje o sztuce. Jak mówił Wojciech Karpiński: "Kot został jej marszałkiem dworu, jej ministrem spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych". Stanislao świetnie sprawdzał się jako towarzysz na balach i rautach, kiedy prezentowała swoje zadziwiające maski i kostiumy.

Zamieszkali we troje: Leonor, Stanislao, Konstanty. Na jakiś czas dołączyli do nich pisarz André Pieyre de Mondiargues (były kochanek Fini) oraz hrabia Sforzino Sforza (kochanek aktualny, a przy tym przyrodni brat Jeleńskiego). Pełnoprawnymi członkami tej harmonijnej "rodziny" były oczywiście koty (przyjaciele sprowadzali specjalnie dla Fini najrzadsze, najbardziej egzotyczne rasy).

Rue de la Vrilli?re

Ich życie koncentrowało się wokół trzech miejsc. Paryskie mieszkanie przy rue de la Vrilli?re mieściło się w secesyjnej kamienicy. Gdy przychodzili goście - Visconti, Fellini, Bardot, Antonioni - nikt nie przejmował się ani zapachem kotów, ani porozrzucanymi wszędzie notatkami i rysunkami. Zasiadano w salonie na powyginanych fotelach projektu Guimarda, przy stole Gallégo z nogami przypominającym ważki.

Wakacje spędzali na Korsyce, w zrujnowanym klasztorze - bez elektryczności i bieżącej wody. Pływali, czytali, malowali, zbierali owoce, łowili ryby i jeżowce... Byli w swoim prywatnym raju. W 1972 r. kupili również starą oberżę w Saint-Dyé nad Loarą, sześć kilometrów od zamku Chambord. Domu pilnowały kamienne XVIII-wieczne sfinksy.

I znów fotografie. Koniec lat 70. Przestronna łazienka ze wzorzystą tapetą i białymi flizami w paryskim mieszkaniu: Konstanty Jeleński siedzi w wannie, za chwilę zacznie się golić; Stanislao Lepri wygodnie oparł się na krześle, pali papierosa.

Rok 1979. Cała trójka w pozach nieco hierarchicznych, ale za to w fantazyjnych strojach, ze stopami zatopionymi w korsykańskim piasku. Wyglądają na bardzo szczęśliwych.

Najpierw, w listopadzie 1980 r., umarł Stanislao (ukrywał przed wszystkimi raka prostaty). Kilka miesięcy później Jeleński pisał do Marii Iwaszkiewicz: "Leonor była tak przybita, że nie mogła ani malować, ani rysować - poza biurem właściwie jej nie opuszczałem. (...) Myślę, że to sprawa nie tylko straty bardzo bliskiego człowieka - ale dla nas obojga jakby nagłe zdanie sobie sprawy, że definitywnie weszliśmy w jakiś inny etap życia (kiedy nie ma się dzieci, to czas »stoi« - nie to, żeby się miało iluzję młodości - ale można istnieć trochę »poza czasem«)".

W 1987 r. niespodziewanie zmarł Kot - człowiek, którego Leonor dopiero co bezskutecznie próbowała zwolnić ze wszelkich zobowiązań, by nie musiał patrzeć na jej starość. Herling-Grudziński, który odwiedził ją wkrótce po śmierci przyjaciela, pisał: "Była zrozpaczona, zupełnie zagubiona, rozbita, przerażona. Opowiadała o nim, słuchała moich o nim opowiadań, przerywając co jakiś czas cichym okrzykiem: »Kot, Kot, non te me andare!« Ten okrzyk »Kot, Kot, nie odchodź« dźwięczy mi ciągle w uszach".

Fini ma coraz większe problemy z chodzeniem. W grudniu 1995 r. zapada na zapalenie płuc. Umiera 18 stycznia 1996 roku.

Stanislao, Kot i Leonor spoczywają w tym samym grobie na kameralnym cmentarzu w Saint-Dyé. Prosta płyta nagrobna - bez żadnych dat, tylko nazwiska - przypomina nieco miniaturę opustoszałej sceny teatralnej. Jedyną scenografią jest wizerunek anioła, renesansowa płaskorzeźba, którą dawno temu Leonor kupiła w antykwariacie.

"LEONOR FINI I KONSTANTY JELEŃSKI. PORTRET PODWÓJNY"; Warszawa, Muzeum Literatury; koncepcja i scenariusz wystawy: Anna Lipa; kuratorzy: Anna Lipa i Aleksandra Kalper-Misztułowicz; konsultacja: Piotr Kłoczowski, Łukasz Kossowski, Andrzej Wat; aranżacja: Urszula Bartos-Gęsikowska; wystawa, której towarzyszy katalog, czynna do 30 grudnia 2011 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2011