Europa czasu wędrówki ludów

Spór polityczny, którego jesteśmy świadkami w krajach UE, jest sporem nie tylko o uchodźców, lecz także o nas samych.

27.09.2015

Czyta się kilka minut

Aktorzy przebrani za unijnych polityków trzymają okładki gazet, w których ukazało się zdjęcie Aylana Kurdiego, 3-latka, który utonął podczas przeprawy do Europy. Bruksela, 14 września 2015 r. / Fot. Virginia Mayo / AP / EAST NEWS
Aktorzy przebrani za unijnych polityków trzymają okładki gazet, w których ukazało się zdjęcie Aylana Kurdiego, 3-latka, który utonął podczas przeprawy do Europy. Bruksela, 14 września 2015 r. / Fot. Virginia Mayo / AP / EAST NEWS

Jeśli jest jakiś element obecnej sytuacji w Europie, który sam w sobie sprawia, że Europa po 1989 roku nie ma żadnych widoków na powtórzenie sukcesów okresu po roku 1945, to jest nim obecność – a raczej powszechne niezadowolenie z powodu obecności – imigrantów” – pisał w połowie lat 90. XX wieku historyk Tony Judt, do którego esejów i książek zawsze warto wracać, gdy Europą wstrząsa kolejny kryzys.

Źródłem zaś niechęci do imigrantów, dowodził Judt, zawsze była, jest i będzie rywalizacja o kurczące się zasoby Europy. „Dla pozbawionego poczucia bezpieczeństwa, bezradnego pokolenia, które dorastało w ostatnim dziesięcioleciu, jakakolwiek konkurencja, prawdziwa lub wyimaginowana, w dostępie do mieszkań, edukacji, opieki społecznej i zatrudnienia jest zagrożeniem” – przekonywał.

Gdy więc koniunktura gospodarcza była dobra, imigranci byli problemem akceptowanym, wnosząc nową siłę roboczą. Gdy zaś kryzys i bezrobocie dawały się we znaki, obojętność lub wsparcie dla przybyszów zamieniały się w niechęć.

Jednak tym, co zdecydowanie odróżnia dziś znaczenie i temperaturę dyskusji wokół kryzysu uchodźczego od tamtych wcześniejszych, cyklicznych wahań nastrojów europejskiej opinii publicznej – jest zderzenie się głębokiego kryzysu Europy z eksodusem narodów, wywołanym przez rozpad regionu śródziemnomorskiego: od Afryki Północnej po Bliski Wschód.

Spór polityczny, którego jesteśmy świadkami, nie jest zatem tylko sporem o imigrantów, lecz przede wszystkim o nas samych: o granice suwerenności i wydolności państwa, o sprawiedliwy podział zasobów oraz o tożsamość kulturową Europy, która – w zderzeniu z malejącą siłą i znaczeniem Starego Kontynentu w świecie – instynktownie boi się o swą przyszłość.

Błąd założycielski
Jest takie przekonanie, że historia integracji europejskiej to historia kryzysów. I że o prawdziwej kondycji, a zarazem przyszłości Europy nie świadczą sukcesy, którymi możemy się chwalić, lecz porażki, które jesteśmy w stanie przetrwać.

Choć jest w tym stwierdzeniu wiele prawdy – i tym samym nadziei na lepsze jutro – to dziś martwi nie tyle sam kryzys, co jego systemowe przyczyny i niezdolność do ich przezwyciężenia. Bo patrząc z perspektywy czasu, wszystkie składniki obecnej dramatycznej sytuacji na granicach Grecji i Węgier są nam aż za dobrze znane.

Przede wszystkim mamy tu (znowu) błąd założycielski: tak jak powstanie strefy euro nie zostało poprzedzone wprowadzeniem wspólnej polityki fiskalnej, a za tworzeniem wspólnych dowództw wojskowych nie poszły nakłady na zbrojenia – tak też uzgodnienie prawnych ram układu z Schengen i zniesienie granic wewnętrznych w Unii pozostawiło szereg otwartych problemów na przyszłość.
Dotyczy to nie tylko podnoszonej kwestii braku wspólnej w Unii polityki migracyjnej, ale też kilku innych, fundamentalnych spraw. Tego, w jakim stopniu przepisy kodeksu Schengen mogą podlegać interpretacji poszczególnych stolic? Jak rządy mają godzić realizację głównego interesu narodowego, bezpieczeństwa wewnętrznego, z postanowieniami Schengen? Oraz wreszcie: jakimi metodami można kontrolować przestrzeganie układu na poziomie ponadpaństwowym?

Lekcja roku 2011
Pytania te wypłynęły w 2011 r., gdy doszło do pierwszego poważnego sporu na tle realizacji układu z Schengen. Jego zarzewiem był wybuch arabskich rewolucji i nasilająca się fala migracji z Tunezji do Włoch. Nie radząc sobie z napływem tysięcy ludzi, rząd włoski wydał w kwietniu 2011 r. dekret, na mocy którego imigranci otrzymywali – po pojawieniu się na granicy morskiej Włoch – tymczasowe pozwolenie na pobyt. Dla sąsiadów Włoch problemem stał się nie sam fakt tymczasowej legalizacji pobytu imigrantów, lecz zawarte w dekrecie stwierdzenie, że dokument uprawnia do podróżowania pocałej strefie Schengen.

17 kwietnia 2011 r., niecałe dwa tygodnie po ukazaniu się tego dekretu, w nadgranicznym włoskim miasteczku Ventimiglia francuska żandarmeria zawróciła pociąg pełen tunezyjskich posiadaczy owego „permesso di soggiorno”, zmierzających do Nicei. Polityka Rzymu spotkała się zresztą z ogromną krytyką nie tylko Paryża. Protestowali Austriacy i Belgowie, a nawet Holandia, której premier zapowiedział, że „wszyscy Tunezyjczycy, którzy wjechali za zgodą Berlusconiego, muszą opuścić Holandię”. Minister spraw wewnętrznych Niemiec Hans-Peter Friedrich apelował, by Rzym zaprzestał łamania ducha Schengen i upolityczniania problemu tunezyjskiej imigracji. „Jeśli dziesiątki tysięcy otrzymają włoskie pozwolenia, wówczas (...) stracimy to, co osiągnęliśmy dzięki Schengen” – przekonywał. Kilka tygodni później krytyka spotkała też Danię, której rząd postulował przywrócenie kontroli granicznej z Niemcami i Szwecją, w celu walki z przestępczością transgraniczną.
Krytykujących było więc, jak zawsze, więcej niż tych, którzy pochylili się na źródłem problemu. Tymczasem wspólnym mianownikiem było zderzenie zasady otwartości granic z potrzebą egzekwowania przez państwa swych suwerennych praw w polityce krajowej.

Warto też – w kontekście obecnych sporów w Unii – przypomnieć, że tamto posunięcie Włoch było poprzedzone wielomiesięczną próbą zainteresowania innych państw Unii problemem uchodźców przybywających na włoską Lampedusę. Brak reakcji z ich strony stał się powodem słynnej wówczas wypowiedzi ministra spraw wewnętrznych Włoch, Roberta Maroniego, kwestionującej sens członkostwa Włoch w Unii: „Kiedy dokładamy się do pakietu ratunkowego strefy euro, do wojen, wtedy wszystko jest OK. Ale w tej konkretnej sprawie, gdy prosimy o wspomożenie nas, państwa Unii wykazują całkowity brak solidarności”.

Grecja: dziurawa granica
Pisząc o błędach założycielskich układu z Schengen, można też ponownie przywołać problem Grecji, której członkostwo w strefie Schengen było zdecydowanie na wyrost – podobnie jak w przypadku wejścia tego kraju do strefy euro. Grecy po prostu nie byli gotowi do ochrony swojej (i unijnej) granicy zewnętrznej. O czym wiedzieli wszyscy, łącznie z sami Grekami, ale co w żadnej mierze nie powstrzymało Aten przed wejściem do Schengen – przy zgodzie pozostałych państw.

Pięć lat później, w 2005 r., specjalny zespół urzędników – dokonujący oceny stanu przestrzegania przez Grecję zasad kontroli granicznej i przygotowujący raport na ten temat dla unijnych ministrów spraw wewnętrznych – stwierdził tu „poważne niedociągnięcia” i wystawił Atenom ocenę niedostateczną. Potem było już tylko gorzej: w listopadzie 2010 r. Grecja straciła kontrolę nad kilkunastokilometrowym kawałkiem granicy z Turcją, a zadanie jej odzyskania wzięła na siebie unijna agencja Fontex. Okazało się też, że Ateny nie mają działającego systemu azylowego – mimo że kraj należy do wspólnego europejskiego systemu azylowego.

Rok 2010 – to już był początek załamania finansowego Grecji. Po stronie greckiej administracji nie było albo pieniędzy, albo/i zdolności do nadrobienia tych zapóźnień. I w ten oto sposób ratowanie Grecji przed wyrzuceniem ze strefy euro odbywało się – w jakiejś mierze i za obopólną winą – kosztem szczelności jej granicy z Turcją. A tymczasem Arabska Wiosna dopiero miała się rozkręcić...
Z obu lekcji, włoskiej i greckiej, wniosek jest przygnębiający. Okazuje się, że od początku istnienia strefy Schengen fundamentem jej prawidłowego funkcjonowania były dobra rzadko występujące w świecie: solidarność, wzajemne zaufanie i lojalność wobec innych państw, też należących do strefy. Gdy tych dóbr zabrakło, pozostało moralizowanie na temat „osiągnięć Schengen” lub oskarżanie innych – tak politycy próbują przykryć prawdę o własnych zaniechaniach.

Brukselska próba sił
Nie jest zatem przypadkiem, że obecna dyskusja w Unii skupiła się na kwestii tzw. kwot i na systemie rozdziału uchodźców, a nie na źródłach problemu. Zamiast o cele polityki migracyjnej, mamy spór o środki prawne, którymi państwa członkowskie Unii mają dzielić się odpowiedzialnością. Nie widać też poważnej refleksji na temat wzmacniania granic zewnętrznych Unii. A tym samym panuje cicha zgoda na przywracanie kontroli na granicach wewnętrznych. Powstanie jakiejś wspólnej, europejskiej straży granicznej było i jest mrzonką.

Aby przeforsować pozorne rozwiązanie problemu, w minionym tygodniu wybrano próbę siły – w postaci głosowania większościowego, które nawet jeśli jest dopuszczalne prawnie, nigdy nie było stosowane ze względów politycznych. Do tej pory kompromis był stawiany wyżej niż zmuszanie rządów do działań, na które nie chcą lub nie mogą się zgodzić. Czeski minister spraw wewnętrznych Milan Chovanec nazwał to utratą zdrowego rozsądku, a premier Słowacji Robert Fico zadeklarował, że prędzej wejdzie w spór prawny z Brukselą, niż zaakceptuje narzucone mu kwoty. Taki spór byłby jednak trudny. Traktat lizboński wprowadził bowiem zasadę, że głosowanie w Radzie odbywa się większością kwalifikowaną.

Z kolei Komisja Europejska po raz kolejny szuka sposobów dla wzmocnienia swojej pozycji w obszarze zarezerwowanym dla rządów. Uchodźcy są pretekstem dla osłabienia monopolu państw w decydowaniu o bezpieczeństwie wewnętrznym. Tak jak ochrona środowiska stała się podstawą do ograniczania swobody w zakresie polityki energetycznej państw, a postulat ochrony wspólnego rynku jest od lat używany dla zmuszenia rządów do rezygnacji z kupna uzbrojenia bez przetargów u krajowych producentów i do otwarcia się na zagraniczną konkurencję. A gdy sprawa trafia przed Europejski Trybunał Sprawiedliwości, ten tradycyjnie prezentuje skłonność to stawania po stronie Komisji – jako de facto promotor integracji europejskiej.

Jak by zatem nie oceniać tego, co stało się na Radzie ministrów spraw wewnętrznych we wtorek 22 września, Brytyjczycy dostali do ręki kolejny argument za opuszczeniem Unii Europejskiej. Referendum na Wyspach odbędzie się w przyszłym roku.

Błąd Angeli Merkel
Decyzja o poddaniu decyzji o rozdziale imigrantów głosowaniu większościowemu pokazuje też nerwowość Niemiec. Dotąd Berlin nie tylko preferował głosowania w Radzie Europejskiej – gdzie zawsze wymagana jest jednomyślność (Niemcy czynili tak z obawy, że w wielu kwestiach mogą być przegłosowane) – ale był niechętny wzmacnianiu roli Komisji.

Dziś rząd niemiecki używa innej retoryki. Ale jeśli wyjść poza zdjęcia z dworca w Monachium, gdzie witano uchodźców oklaskami, i gdyby przyjrzeć się bliżej debacie wewnątrzniemieckiej, nie sposób nie odnieść wrażenia, że polityka „teflonowej pani kanclerz” w kwestii uchodźców/imigrantów jest pod silnym ostrzałem. Nie tylko ze strony jej bawarskiego koalicjanta, czyli „siostrzanej” partii chadeckiej CSU – jej szef i zarazem premier landu Bawaria, Horst Seehofer, w dniu spotkania Rady Europejskiej zaprosił premiera Viktora Orbána na konferencję programową CSU – ale też ze strony własnej „bazy” partyjnej w CDU, a także ze strony wyborców obu chadeckich partii, CDU i CSU.

Mój dobry niemiecki znajomy po fachu ujął to w następujący sposób: najpierw każe się nam oszczędzać i przekonuje, że zasady są święte, a następnie ogłasza się konieczność zwiększenia wydatków budżetowych na imigrantów i grozi przymusowym zasiedlaniem hoteli i wolnych mieszkań. Merkel zapomniała, że wyborcy CDU/CSU to klasa średnia, która nie ma ochoty płacić za kolejne błędy innych. Zwłaszcza że już zapłaciła za ratowanie strefy euro.

W istocie, Angela Merkel popełniła polityczny błąd, który może być początkiem końca jej znakomitej passy. Gdy zdjęcia imigrantów koczujących na dworcu Keleti w Budapeszcie zaczęły wypełniać wszystkie europejskie telewizje, Merkel – znana z milczącego przeczekiwania problemów – postanowiła wysłać społeczeństwu niemieckiemu komunikat o gotowości przyjęcia każdej liczby imigrantów (tym samym zabierając temat swemu głównemu koalicjantowi: socjaldemokratom).

Ale w erze globalnej komunikacji jej przesłanie trafiło nie tylko do Niemców, lecz również do dziennikarzy Al Jazeery i do arabskich mediów społecznościowych... To, co nastąpiło później, było już tylko konsekwencją katastrofalnych słów Merkel. I szybko zmusiło ją i rząd Niemiec do zmiany frontu: teraz to europeizacja problemu – czyli „podzielenie” się nim z innymi – stało się głównym, a zarazem mocno spóźnionym celem Berlina. Tak jak równie spóźniona decyzja Rady Europejskiej z minionej środy, 23 września, o przeznaczeniu miliarda euro na obozy dla uchodźców poza granicami Unii.

Nowe średniowiecze?
W 2007 r. Jan Zielonka, politolog i profesor uniwersytetu w Oksfordzie, opublikował niezwykle ciekawą książkę o Unii Europejskiej. Opisał ją jako neośredniowieczne imperium, pozbawione wewnętrznej spójności, z rozmytymi granicami i brakiem jednego centrum decyzyjnego, które byłoby zdolne efektywnie zarządzać całym obszarem.

Cóż, jeżeli Unia jest nowym imperium, to być może jej losem – tak jak wszystkich imperiów – jest bycie skolonizowanym przez przybyszów z zewnątrz.

Wtedy, prawie dekadę temu, obawy, iż rolę barbarzyńców wypełnią nowi członkowie Unii, okazały się przesadzone. Narody Europy Środkowej okazały się być wiernymi wyznawcami imperium, którzy nie poprzestają na eksploatacji praw, ale mają ambicje utożsamiania się z jego celami i zasadami.
Czy podobnie będzie z eksodusem narodów Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu? Czy zechcą stać się jednymi z nas i czy będą mieć możliwość zintegrowania się z nami? Czy też będą nowymi Hunami i Wandalami, którzy położą kres obecnej Unii, powodując jej stopniową erozję, tak jak wielka wędrówka ludów przyniosła koniec Cesarstwa Rzymskiego i narodziny średniowiecznej Europy narodów?

Jedno jest pewne: nie dowiemy się tego z komunikatów żadnego ze szczytów Rady Europejskiej. Być może (a może na szczęście?) nie dowiemy się tego nigdy. ©

Autor jest dyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia i stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. W tekście wykorzystał publikacje z „Nowej Europy. Przeglądu Natolińskiego” nr 2/2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2015