Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Myliłby się ten, kto we wzrastającym impecie protestów nauczycieli przeciw reformie edukacyjnej (likwidacja gimnazjów, wydłużenie o dwa lata podstawówki i o rok liceum) widziałby jednolity front zwolenników dotychczasowego porządku w oświacie. Tak nie jest: częścią protestujących kieruje lęk przed utratą pracy, część jest zmęczona reformami jako takimi. Wielu jest też takich – za przykład niech posłuży wywiad z warszawską nauczycielką na stronie internetowej „Tygodnika” – którzy przyznają, że nie podobało im się wprowadzenie 17 lat temu gimnazjów (choć część zdążyła zmienić zdanie, bo przez półtora dekady zbudowano wiele dobrych szkół).
To nie przekonanie o pozytywnych skutkach zmian sprzed ponad półtora dekady łączy dziś nauczycieli. Spoiwem nie są też – wbrew twierdzeniom minister Anny Zalewskiej, która z właściwą sobie lekkością sugeruje, iż protestują głównie zwolennicy PO i KOD – sympatie polityczne. Dobitny dowód dostaliśmy w zeszłym tygodniu: znani krytycy reform PO, Karolina i Tomasz Elbanowscy – skądinąd gorący zwolennicy „wygaszania” gimnazjów – krytycznie odnieśli się do „dobrej zmiany” PiS. Twórcy akcji „Ratuj maluchy” wyrazili obawę, że reforma okaże się fikcją, bo samorządy w budynkach „wygaszanych” gimnazjów będą umieszczały starsze klasy podstawowe, tworząc „gimnazja-bis”, by ratować nauczycielskie etaty.
Co więc łączy protestujących? Motywacje większości są do bólu prozaiczne: oni po prostu powodów reformy nie pojmują. Bo też po raz pierwszy mamy do czynienia ze zmianą tak radykalną, której towarzyszą tak wątłe argumenty. Dziś można z równym skutkiem dowodzić – jak czyni to szefowa MEN – że lepszym pomysłem jest czteroletnia edukacja w liceach, jak tłumaczyć, że złe dla dziecka ze wsi X jest tkwienie w jednym edukacyjnym środowisku przez niemal dekadę (przedszkole plus osiem klas podstawówki).
Po raz pierwszy w polskiej edukacji dostajemy zmianę, w której saldo chaosu, niepewności, kosztów (wiemy już, że „bezkosztową reformę” można włożyć między bajki) z jednej strony, a hipotetycznych choćby korzyści z drugiej – byłoby tak niekorzystne.
Zmiana edukacyjna PiS to zła zmiana. Nawet nie dlatego, że za „nową lepszą strukturą” oświaty, wykombinowaną gdzieś w zaciszu gabinetów MEN (poza nimi?), stoi wyraźnie więcej argumentów „kontra” niż „pro”. To jest zła zmiana, bo nadaje jeszcze większą niż dotąd rangę wpływowi edukacyjnej struktury na to, co się dzieje w szkołach. Degradując ważne tematy, bo kto dzisiaj – jak wspomniana nauczycielka – ma siłę i ochotę dyskutować o tym, po jakiego diabła polskiemu uczniowi oceny w najmłodszych klasach albo twardy podział na przedmioty w klasach 4-6? I po co nam niedająca się skruszyć żadnym reformatorskim młotem Karta Nauczyciela?
Zmiana PiS jest możliwa do przeprowadzenia nawet w tym szaleńczym tempie – do września przyszłego roku. Co z tego, że kosztem nauczycieli nieznających nowych podstaw programowych, autorów przyszłych podręczników niewiedzących, co w tych podręcznikach umieścić, czy samorządowców, którzy będą musieli całą operację przeprowadzić. Można ją zrobić wbrew wszystkim i wszystkiemu. Tylko po co? ©℗
CZYTAJ TAKŻE:
Alina Idzikowska, nauczycielka historii i muzyki w warszawskiej SP 217: – Dyskusja o zmianie szkolnego ustroju jest dyskusją zastępczą. Przekonamy się o tym boleśnie już wkrótce. Kiedy już rozwalimy to, co jest, zbudujemy coś innego od nowa, minie dziesięć lat, świat pójdzie do przodu, a my nadal będziemy „zmieniać strukturę”.
Nauczycielki krakowskiego gimnazjum nr 4: Pani minister, nie jest za późno, jeszcze może się pani wycofać!