Drogi bilet do raju

Kiedy czytam o rozłące rodzin, których członkowie jadą do Iraku, kiedy widzę w telewizji łzy pozostawianych kobiet, zazdroszczę im, bo ich koszmar kiedyś się skończy, a mój chyba nigdy. Nie wiem, kiedy nastąpi taki moment, gdy mąż powie: Dość. Zresztą, co miałby tu robić? Nie jesteśmy już najmłodsi, a z czegoś trzeba żyć.

27.02.2005

Czyta się kilka minut

Krystyna, młoda nauczycielka języka angielskiego w Prószkowie, jak większość mieszkańców tej podopolskiej wioski jest Ślązaczką z niemieckim pochodzeniem. Znalazła pracę na miejscu - nie wyjeżdża więc na Zachód w celach zarobkowych, jak około 100 tys. Ślązaków z Opolszczyzny. Gdy zapytała uczniów, dlaczego chcą się uczyć angielskiego, usłyszała: “bo chcę wyjechać do Niemiec, gdzie pracuje mój tata"; “bo będę pracować w Norwegii, gdzie pracuje wujek"; “bo w przyszłości będę zarabiać na Zachodzie, jak rodzice". Mówi, że w tych dziecięcych planach była i tęsknota za bliskimi, i wizja raju na ziemi, i jedyny znany model dorosłości.

Według Krystyny po dzieciach od razu widać, że ich rodzice pracują na Zachodzie.

- Są dobrze ubrane, mają markowy sprzęt, dobry komputer, dużo mówią o przedmiotach, jakie posiadają i jakie chciałyby mieć, no i trudno je zdyscyplinować. Bywają rozdrażnione, smutne, niektóre z nich stwarzają kłopoty wychowawcze. Nie ma się czemu dziwić, skoro ich rodzice przebywają miesiącami na Zachodzie. Dzieci wychowywane są przez babcie i dziadków, wujków, dużo starsze rodzeństwo lub osamotnionego rodzica.

Krystyna nikogo nie ocenia, wie, że z powodu braku pracy na miejscu trzeba wyjeżdżać za granicę. Uważa jednak, że wyjazdy powinny być krótsze: - Kiedy mój ojciec wyjeżdżał do pracy na Zachodzie, to tylko na dwa, trzy miesiące i jego nieobecność w domu nie była tak dotkliwa.

Trzy lata temu ordynariusz opolski, ks. abp Alfons Nossol, swój list pasterski “W sprawie pastoralnych problemów związanych z pracą zarobkową za granicą" zakończył słowami: “Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł". List arcybiskupa odczytano w odpowiednim momencie - podczas Wielkanocy, a więc w czasie, gdy parafianie - w dzień powszedni zwykle w Niemczech lub Holandii - zjechali do rodzinnych wiosek. Mieszkańcy Prószkowa, Jemielnicy, Krośnicy, Góry Świętej Anny, Dobrzenia Wielkiego, Tarnowa Opolskiego, Leśnicy i wielu innych śląskich miejscowości do dziś pamiętają, że listu nie słuchało się łatwo. - Ale to była ważna lekcja - przypomina Joachim Kobienia, sekretarz ordynariusza.

Arcybiskup mówił o współczesnym obliczu migracji za chlebem: o wyjazdach nie tylko mężczyzn, ale i kobiet, o rozwodach (nowym zjawisku na śląskich wsiach) wynikłych z rozłąki, o sprzeniewierzaniu się tradycji religijnej, uleganiu zachodnim wzorcom i o dzieciach wychowywanych bez ojca, a często i bez matki.

Pensja migranta

Ekonomista Romuald Jończy z Uniwersytetu Opolskiego badania migracji zarobkowej na Opolszczyźnie rozpoczął w 1997 r. Według niego, głównym jej powodem jest nie tyle brak pracy, co niska płaca w Polsce.

- Ludzie, którzy pracują na Zachodzie, musieliby zarabiać w Polsce dwa i pół raza więcej niż wynosi przeciętna płaca w kraju - wówczas mieliby motywację do szukania zatrudnienia tutaj. Jednak migracje zarobkowe z czasem mogą okazać się mało opłacalne. W 1989 r. Polak pracujący w Niemczech zarabiał 65 polskich wypłat, obecnie zarabia ich pięć, a różnica w wynagrodzeniu będzie się zacierać jeszcze bardziej. Na razie jednak zarobkowe wyjazdy do Niemiec czy Holandii mają ogromny wpływ na materialny poziom życia. Jeśli popatrzeć na dochody, jakimi rozporządzają mieszkańcy Opolszczyzny, województwo opolskie zdecydowanie wyprzedza drugie w tej klasyfikacji województwo mazowieckie.

Badania Jończego dowodzą również, że mieszkańcy Opolszczyzny są najlepiej w Polsce wyposażeni w środki trwałego użytku: lodówki, pralki, kotłownie itp.; że Opolanie to osoby pozytywnie nastawione do przyszłości. Gdyby jednak migracja zarobkowa nagle się skończyła, nastąpiłby krótkotrwały kataklizm.

- Wyobraźmy sobie, że pięćdziesięciotysięczna rzesza autochtonów pracujących wyłącznie za granicą wraca i wszyscy rejestrują się jako bezrobotni. Dodając do tego liczbę 20-30 tys. osób, które nie pracują, bo żyją z pieniędzy zarobionych na Zachodzie przez partnerów, otrzymujemy bezrobocie najwyższe w kraju. Gdyby przestały dopływać pieniądze z zagranicy, popyt regionalny zmalałby przynajmniej o jedną czwartą, a to doprowadziłoby do zwolnienia z pracy 70-80 tys. osób.

Zdaniem Jończego, migracja sprawia, że z jednej strony nakręca się na Opolszczyźnie koniunktura. Jednak z drugiej strony osoby zarabiające na Zachodzie nie mają motywacji do rozwijania aktywności gospodarczej u siebie.

- Z powodu pasywności gospodarczej Opolszczyzna coraz bardziej odstaje od reszty kraju, jeśli chodzi o produkcję w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Coraz łatwiej zajmować nasz rynek podmiotom z zewnątrz. Najlepiej byłoby, gdyby pieniądze przywożone z zewnątrz wydawane były na towary produkowane u nas, przez rodzimą wytwórczość. Natomiast jeśli kupuje się za nie np. włoskie płytki do łazienki, nie ma to większego znaczenia dla rozwoju regionalnego.

Cena rozłąki

Połowę migrantów stanowią młodzi ludzie do 30. roku życia. Młodzież z podopolskich wiosek, z niemieckim pochodzeniem, najczęściej kończy zawodówkę i nawet nie jest zainteresowana szukaniem pracy w Polsce. W jednej z badanych przez Jończego wsi, na dwudziestu trzech chłopaków aż dwudziestu dwóch pracowało w zakładach BMW w Niemczech. Ekonomista szacuje, że takich osób może być nawet 30 tys.

Krystyna pochodzi z domu, w którym jeździło się pracować do Niemiec, ale jej ojciec zawsze podkreślał, jak ważne jest wykształcenie, nakłaniał dzieci do nauki, aby nie musiały robić byle czego na Zachodzie.

- Kiedy na rok przerwałam studia i wyjechałam do Berlina, bardzo się niepokoił, że zaprzepaszczam naukę. Są u nas naprawdę zdolni uczniowie, którzy powinni pójść do dobrych szkół w Opolu, ale ich rodzice na ogół chcą, by skończyli szkołę, którą mają pod nosem, by specjalnie się nie wysilali, bo i tak pracę znajdą na Zachodzie, nie w Polsce. Staramy się tę postawę zmieniać, w przypadku szczególnie zdolnych uczniów przekonujemy rodziców, że warto inwestować w wykształcenie dzieci, że dadzą sobie radę w miejskiej szkole, nadrobią zaległości, doszlifują język, bo te dzieci mówią po śląsku, tak jak się mówi w ich domach. W dalszej kolejności trzeba by tłumaczyć, że praca w Polsce ma sens i można się z niej utrzymać. Znam chłopaków z pochodzeniem, którzy trochę popracowali na Zachodzie, a zarobione pieniądze zainwestowali w dobrze prosperujące firmy. Może po prostu wystarczy zmienić to stereotypowe i niemal wszechobecne w śląskich rodzinach myślenie, że praca na Zachodzie to konieczność.

Teresa ma około 45 lat. Mieszka w jednym z kilkunastu domów w podopolskiej wiosce. Długo uważała, że wyjazdy zarobkowe to nieodwołalna konieczność, z którą trzeba się pogodzić: jeździ mąż, jeżdżą bracia i sąsiedzi wokół, a ostatnio wyjechały dzieci. Teresa ma ładny dom, ogródek usiany kolorowymi krasnalami z gipsu, dobry samochód. Wyjazdy męża trwają już 15 lat. - W ciągu roku jesteśmy razem około półtora miesiąca: podczas świąt, uroczystości rodzinnych. Jak czytam o rozłące rodzin, których członkowie jadą do Iraku, jak widzę w telewizji łzy pozostawianych kobiet, zazdroszczę im, bo ich koszmar kiedyś się skończy, a mój chyba nigdy. Nie wiem, kiedy nastąpi taki moment, gdy mąż powie: “Dość". Zresztą, co miałby tu robić, nie jesteśmy już najmłodsi, a z czegoś trzeba żyć.

Ilona, młoda kobieta też z podopolskiej wsi, trafiła do psychologa z powodu nerwicy. Poprosił, by opowiedziała o rodzinie. Zaczęła tak: “Od prawie 16 lat ojciec wyjeżdża do pracy w Niemczech...". Ilonę i rodzeństwo wychowywała tylko matka, ale kiedy dzieci trochę podrosły, ona również zaczęła wyjeżdżać. Dziećmi zajmowali się dziadkowie. Ilona nie mogła sobie przypomnieć sytuacji, kiedy wszyscy byli w domu. Opowiedziała też o bracie, który od czterech lat regularnie wyjeżdża do Niemiec, w domu zostawiając żonę z dwiema córeczkami. W tej chwili są już w trakcie rozwodu, bo poznał kogoś w Niemczech i zamierza zostać tam na zawsze. Cała rodzina pomaga tej dziewczynie namawiając ją, żeby też wyjechała do pracy, obiecują, że pomogą w pilnowaniu dzieci. Ilona nie widzi w tym niczego dziwnego. “Tak po prostu jest" - powiedziała psychologowi.

Podczas konferencji naukowej, która odbyła się na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Opolskiego w listopadzie 2004 r., mówiono o cenie, jaką za migrację zarobkową płaci rodzina: o zaniku rodzin wielopokoleniowych, rozwodach, zerwanych więziach emocjonalnych. Według Krystyny Wojaczek, teologa z UO, śląskie rodziny nie zdają sobie sprawy z zagrożeń wynikających z migracji zarobkowej. A brak świadomości utrudnia profilaktykę czy terapię rodzin.

- Większość małżonków, którzy z przyczyn ekonomicznych żyją w rozłące, jest przekonana, że ona wzmacnia ich uczucia do siebie - mówi Wojaczek. - Dzieje się tak dlatego, że uczuciem, w cieniu którego chowają się wszystkie inne, jest tęsknota za współmałżonkiem i rodziną. Ale z drugiej strony, giną inne ważne emocje: miłość do współmałżonka, wzajemna fascynacja. Konsekwencją długiej, cyklicznej nieobecności jest poważne zaburzenie funkcjonowania całej rodziny, a często jej rozpad.

Wiedzą o tym terapeuci i próbują ratować śląskie rodziny borykające się ze skutkami migracji za chlebem. W piśmie pokładowym, rozdawanym w autokarze opolskiego biura podróży specjalizującego się w przewozach pracowników do Niemiec i Holandii, coraz częściej pojawiają się artykuły o psychologicznych konsekwencjach długiej pracy poza domem, a także informacje o ośrodkach terapeutycznych i możliwości skorzystania z terapii. Pracownicy ogłaszającego się biura przyznają, że kiedy zgłaszają się do nich kobiety z rodzin autochtonicznych, obok problemu, z którym przychodzą, zawsze pojawia się wątek wyjazdów zarobkowych.

- Mówiąc o rodzinnych kłopotach nie zdają sobie sprawy, że ich źródłem jest rozłąka - mówi terapeutka Ewa Sobczak.

Obchody przesunięte

Już niedługo problemy związane z migracją zarobkową przestaną dotyczyć jedynie Ślązaków. Tomasz Chrobak, dyrektor handlowy w jednej z największych agencji pracy tymczasowej na Opolszczyźnie, zajmującej się m.in. rekrutacją pracowników na holenderski rynek pracy, zapewnia, że Holendrzy stopniowo otwierają się na obywateli polskich bez pochodzenia niemieckiego.

- Kierowcy ciężarówek, rzeźnicy, marynarze, opiekunki do osób starszych, znajdą już teraz pracę, bez względu na obywatelstwo. Sezonowo także rolnictwo holenderskie otwarte jest na każdego pracownika. Osoby z polskim pochodzeniem powoli stają się więc konkurencją dla rodowitych mieszkańców Śląska z podwójnym obywatelstwem.

W Holandii imigranci z Polski najczęściej mieszkają w kilkuosobowych domkach campingowych znajdujących się na terenie ośrodków wypoczynkowych, zwanych “bungalow parkami". Zajmują 20-30 domków, tworzą małe osady i w niewielkim stopniu otwierają się na miejscowych ludzi i ich kulturę.

- Nie brakuje takich osób - mówi Tomasz Chrobak - które od kilkunastu lat pracują na Zachodzie, niemal przez wszystkie miesiące w roku. Żyją według tego samego rytmu: praca, po niej telewizor, wideo, alkohol. Wyjazd do domu na święta czy komunię dziecka. W swoich domach goszczą średnio przez dwa tygodnie i wracają. Nie tylko do pracy, ale i do życia, bez gderającej żony, która już nauczyła się żyć sama. Uciekają od odpowiedzialności związanej z dorosłym życiem. Takim uciekinierem jest np. około pięćdziesięcioletni mieszkaniec podopolskiej wsi, który jako kierowca ciężarówki też mógłby nieźle zarabiać, a jednocześnie częściej bywać z rodziną. Wybrał jednak pracę w holenderskiej rzeźni i w domu pojawia się dwa razy w roku, na święta.

Holendrzy musieli się przyzwyczaić do tego, że kiedy nadchodzi Wielkanoc lub Boże Narodzenie, pracownicy z Polski wyjeżdżają gremialnie do domów. Niektóre firmy dostosowują się do tej tradycji i wstrzymują produkcję. - Nie zawsze jest to jednak możliwe - mówi Chrobak - dlatego coraz częściej próbują zatrzymać pracowników z Polski, oferując wyższe wynagrodzenia za pracę podczas świąt.

Potwierdza, że do pracy coraz częściej wyjeżdżają kobiety. Pewien sołtys ze wsi pod Strzelcami Opolskimi przesunął obchody Dnia Kobiet na później, bo kobiety z wioski nie zdążyłyby zjechać do domu z prac sezonowych na 8 marca.

Praca w Holandii staje się coraz bardziej atrakcyjna, bo w odróżnieniu od Niemiec, można się tam zatrudnić na kilka miesięcy, na wykonanie konkretnej pracy. W Niemczech z reguły pracownika zatrudnia się w ramach umowy etatowej. Niezależnie od kraju, pracodawcy na ogół stawiają polskiej sile roboczej niewygórowane wymagania: w kilkunastoosobowej grupie pracowników mają być 2-3 osoby znające język obcy i kilka osób z prawem jazdy.

- Ze znajomością języka zazwyczaj jest dość kiepsko. I wyjazd tego nie zmienia - mówi Chrobak. - Nasi pracownicy nie uczą się języka na miejscu. Kontrahenci zagraniczni zwracają uwagę, że robotnicy z Polski potrafią zapytać o pieniądze, czas pracy, poinformować, że są chorzy, i na tym koniec. To jest żenujące. Niewielu młodych ludzi stale pracujących za granicą zapisuje się do holenderskich szkół. Młodzi nie uczą się ani w Polsce, ani na Zachodzie, poza praktyką zawodową w szkole nie mają żadnego doświadczenia. Wykonują więc najprostsze prace: przekładają coś z miejsca na miejsce, sortują itp. Jednocześnie rynek pracy na Opolszczyźnie jest pozbawiony fachowców w zawodach wymagających dużego doświadczenia: budowlańców, ślusarzy, spawaczy, rzeźników - wszyscy w większości pracują już w Niemczech albo Holandii. Z tej przyczyny nie potrafimy zaspokoić potrzeb zagranicznych partnerów, którzy na naszym rynku pracy poszukują dobrych, tanich fachowców.

Trud i ofiary

Arcybiskup Alfons Nossol w liście pasterskim sprzed lat ostrzegał przed skutkami długotrwałych rozstań dla rodziny. Nadal uważa, że list był potrzebny, choć raczej niewiele zmienił.

- Nie można się zniechęcać. My, księża, nie możemy przestać mówić o zagrożeniach, jakie niesie migracja. I mówimy o nich: podczas lekcji religii, na kazaniu. Zależy nam na tym, aby ludzie przebywający za granicą nie zaniedbywali Mszy, nawet tej odprawianej w obcym języku, bo to właśnie praktyki religijne są szansą, by zagrożone wartości małżeńskie i rodzinne przetrwały. Nawiązaliśmy kontakty z parafiami w Holandii i Niemczech, również z polskimi księżmi, i poprosiliśmy ich, aby objęli opieką duszpasterską migrantów ze Śląska Opolskiego. Staramy się postępować niezwykle delikatnie, by nikogo nie pouczać, nie ranić. Cenię trud ludzi pracujących za granicą, bez wątpienia ponoszą wielką ofiarę, co zawsze z szacunkiem podkreślam. Ale jednocześnie twierdzę, że powinni mieć świadomość, jakie skutki ta ofiara przynosi - mówi arcybiskup.

To właśnie świadomość może pomóc przebudzić się ze snu o raju na ziemi. Raju, w którym jest kolorowo i dostatnio, w którym co roku z lubością organizowane są konkursy na najpiękniejsze domostwo lub najpiękniejszy ogródek. Problem w tym, że nie zawsze jest się z kim cieszyć wygraną.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2005