Dowódca

W swym 52-letnim życiu oddał prawie 2700 skoków spadochronowych. Każdy skok zapisuje się w specjalnej księdze i księga Mieczysława Bieńka jest już gruba. Jako jedyny generał w polskim wojsku ma uprawnienia instruktora spadochronowego klasy mistrzowskiej, z certyfikatami na armię belgijską, angielską, amerykańską, niemiecką i turecką. Mieczysław Bieniek w styczniu obejmuje dowództwo w polskiej strefie w Iraku.

14.12.2003

Czyta się kilka minut

Skoki zawsze traktował jak sprawdzian, wyzwanie. Podobnie jak wszystko, co dotąd robił: jako oficer na Wzgórzach Golan, dowódca polskiego kontyngentu w Syrii, a potem polsko-nordyckiej brygady w siłach międzynarodowych SFOR w Bośni, wreszcie jako “student" w londyńskiej Royal College of Defence Studies. Od stycznia 2004 r. Mieczysław Bieniek stanie przed najpoważniejszym sprawdzianem: zastępując w Iraku generała Andrzeja Tyszkiewicza. - Wiem, że to będzie moja najtrudniejsza misja. Podejmuję się wykonać ją najlepiej, jak potrafię - mówi dziś, na kilka tygodni przed odlotem do Bagdadu.

Do Polski wrócił dopiero na początku listopada - z Turcji. Tam spędził ostatnie dwa lata: w Stambule, gdzie był zastępcą dowódcy wielonarodowego 3. Korpusu Szybkiego Reagowania NATO. Tak jest od lat: w mieszkaniu w Krakowie spędza najwyżej kilka tygodni w roku.

Przyleciał, by przygotowywać się do kolejnej misji: w Iraku. Przypadek chciał, że tego samego dnia 30 kilometrów od Camp Babilon “nieznani sprawcy" ostrzelali kolumnę polskich samochodów. Podobne incydenty zdarzały się w Iraku już wcześniej, ale do tej pory kończyły się niegroźnie. Tym razem było inaczej: śmiertelnie ranny został major Hieronim Kupczyk.

- Tego samego dnia rozmawiałem z generałem Tyszkiewiczem i wiem, jak przeżył śmierć tego oficera, jak my wszyscy - mówi Bieniek. - Zresztą sam go znałem, należał do tej kategorii żołnierzy, których szanuję, i z którymi lubię pracować. Odważny, oddany swojej służbie, po prostu pasjonat. To, mówiąc po ludzku, wielka tragedia.

Bieniek zna to uczucie, gdy trzeba zawiadomić rodzinę o śmierci podwładnego. Robił to kilka razy, dowodząc w Polsce, w Syrii czy w Bośni. - To najtrudniejsze chwile dla dowódcy - mówi.

Kilka dni później w wyniku wybuchu samochodu-pułapki zginęło 19 włoskich karabinierów i żołnierzy. Wśród nich syn jednego z włoskich generałów, z którym Bieniek pracował razem w kwaterze NATO w belgijskim Mons. Co czuje ojciec, którego syn został rozerwany przez bombę?

Dwaj synowie generała Bieńka - Mieczysław junior i Piotr - są także zawodowymi oficerami. Obaj służyli przez rok w polskim kontyngencie w Bośni w czasie, kiedy dowodził nim ich ojciec.

Decyzja na życie

Decyzję o związaniu swego życia z wojskiem chłopak z Krapkowic na Śląsku Opolskim podjął w wieku 18 lat. Mówi, że nigdy jej nie żałował. - Pewnie dlatego, że zawsze podobało mi się wojsko, skoki spadochronowe, lotnictwo i sport - mówi. - A tylko w wojsku wszystko to było możliwe.

Pierwszy skok ze spadochronem: rok 1969, jako student wrocławskiej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych. - Już nie pamiętam tego uczucia, gdy skacze się po raz pierwszy - wspomina. - Wydaje mi się, że było po prostu przyjemnie, bo takie uczucie towarzyszy mi przy każdym skoku.

Potem skakał wszędzie, gdzie przyszło mu służyć: w jednostkach w Brzegu, Krakowie, Tomaszowie Mazowieckim, Dziwnowie, Warszawie, na lotniskach i lądowiskach Niemiec, Belgii, Anglii, Turcji. 2700 - żaden inny generał w polskiej armii nie może się pochwalić taką liczbą skoków.

Dobrze pamięta skok z 10 września 1983 r. na Rynek Główny w Krakowie. Pierwszy w historii; to ważne, bo Bieniek często podejmuje się wyzwań, których nikt wcześniej nie zrealizował. Wspomina: - Skakaliśmy z 2200 metrów we czterech. To były mistrzostwa Wojska Polskiego na Błoniach. Skoki były właściwie nielegalne, bo nie dostaliśmy zgody na skok na centrum miasta. Ale ponieważ z Błoń na Rynek jest nie więcej niż 600 metrów, powiedzieliśmy później, że był wiatr i nas zniosło. Tłumaczenie było naciągane, ale jakoś uszło nam to płazem, a tego pierwszego skoku nikt nam nie odbierze. A na Błonia pojechaliśmy dorożkami - śmieje się.

Jeden ze spadochroniarzy, starszy chorąży Tadeusz Matejek (do dziś ma na koncie ponad 6700 skoków) skakał później na Rynek jeszcze ośmiokrotnie. O swoim byłym przełożonym, a obecnie koledze z klubu (Bieniek jest honorowym przewodniczącym sekcji spadochronowej Wojskowego Klubu Sportowego “Wawel") nie potrafi mówić inaczej niż dobrze: - Żołnierze go kochają. On potrafi zachować się w każdej sytuacji i z każdej sytuacji znaleźć wyjście.

Chorąży Matejek opowiada scenę, która wydarzyła się latem. Do generała podszedł były żołnierz z jego brygady. Był trochę wstawiony. “Czy poda mi pan rękę, panie generale?" - zapytał.

Po czym żołnierz pocałował wyciągniętą generalską dłoń.

Pierwsze misje

Oprócz szkoły oficerskiej we Wrocławiu, w PRL-u Bieniek zdążył ukończyć krakowską Akademię Wychowania Fizycznego, studia podyplomowe w Akademii Sztabu Generalnego i kurs zwiadowców w rosyjskim Riazaniu. Pod sam koniec PRL-u, w 1989 r., ówczesny pułkownik Bieniek wyjechał na swoją pierwszą misję zagraniczną - do Syrii, na Wzgórza Golan. Pełnił tam funkcję szefa sztabu (przed wyjazdem kilka miesięcy szlifował angielski).

- To była dość “spokojna" misja - opowiada. - Miałem tam saperów, którzy rozminowywali pozostałości po wojnie, a także kompanie transportowe i zaopatrzenia, które rozwoziły wodę po strefie. Granica między Izraelem a Syrią właściwie nie istniała, przekraczaliśmy ją niemal codziennie, dowożąc wodę ludziom mieszkającym po tej i po tamtej stronie granicy. To nie była żadna wojna: ostatnia wojna w tym rejonie skończyła się w 1973 r., choć zdarzały się ataki terrorystyczne, ponieważ w tym czasie trwała druga intifada. Szczęśliwie udało nam się uniknąć większych tragedii.

Polska, do której wrócił z Syrii, była już innym krajem. - Nie myślałem o tym za bardzo - mówi dziś. - Choć z drugiej strony powtarzałem sobie, że jeśli będę dobry, to ktoś mnie dostrzeże. Miałem też szczęście do dobrych dowódców, a dowódcy nie rodzą się na kamieniu - Mieczysław Bieniek powtarza jedno ze swoich powiedzonek.

Został dowódcą polskiego kontyngentu w Syrii. A później pojechał do Sahary Zachodniej. Był tam obserwatorem i zarazem szefem logistyki misji ONZ ds. referendum, które po zrzeczeniu się roszczeń terytorialnych Maroka wobec tego regionu miało zadecydować o jego przyszłości. Misja liczyła 400 oficerów i pracowników cywilnych, pułkownik Bieniek był tam jednym z dwóch Polaków. - Nadzorowaliśmy utrzymanie rozejmu między Polisario [Ludowy Front Wyzwolenia Sakijat al-Hamra i Rio de Oro - polityczna organizacja mieszkańców Sahary Zachodniej, założona w 1973 r. w Algierze, kiedy Sahara była jeszcze kolonią hiszpańską] a Marokiem - wspomina. - To było trudne nie tylko ze względu na morderczy klimat: linia rozdzielenia miała długość 1800 kilometrów, granicy jako takiej nie było najpierw w ogóle; potem Marokańczycy zbudowali mur z piasku. Najgorsze były jednak miny. Tysiące min pozostawionych w piaskach przez oddziały Polisario. Poruszanie się po pustyni było chodzeniem po jednym wielkim polu minowym. Miny wybuchały, ginęli ludzie.

Na jednej z nich zginął kolega Bieńka, austriacki pułkownik.

Po powrocie z Sahary Bieniek został dowódcą “szóstki" (6. Brygady Powietrzno-Desantowej, “czerwonych beretów"), z którą związany był od 1973 r. “Szóstka" - to także sekcja spadochronowa Klubu Sportowego “Wawel", od lat najlepsza w Polsce.

Ciała ze zbiorowych mogił

Sir Peter Inge był ostatnim dowódcą sił zbrojnych Królestwa Wielkiej Brytanii, który nosił stopień marszałka polnego (ostatnim, gdyż w 1995 r. stopień ten zniesiono). W 1994 r. marszałek przyjechał wizytować armię kraju, który w przyszłości chciał zostać członkiem NATO. Ówczesny szef sztabu, generał Tadeusz Wilecki, przywiózł go do Nowej Dęby, gdzie pułkownik Bieniek prowadził ćwiczenia ze swoim batalionem.

- To było dosyć zabawne - wspomina Bieniek. - W trakcie ćwiczeń, gdy przeprowadzaliśmy desantowanie batalionu w pełnym uzbrojeniu, goście wraz ze świtą weszli na moje stanowisko dowodzenia. Byłem tak pochłonięty tym, co robiłem, że nie złożyłem meldunku od razu, lecz dopiero po zakończeniu działania. Wilecki sprawiał wrażenie, jakby chciał mnie rozszarpać, ale nie przejmując się tym złożyłem marszałkowi meldunek po angielsku. “Generale, tak właśnie zachowuje się oficer liniowy. Najpierw skończy swą robotę, a dopiero później składa raport. Podoba mi się to. Kiedy będziecie wysyłać do nas oficerów na podyplomowe studia strategiczne, chętnie widziałbym u nas pułkownika" - powiedział Inge do Wileckiego i w ten sposób “załatwił" mi studia.

Wraz z żoną i dwójką młodszych dzieci (starsi synowie byli już w szkołach oficerskich) pojechał więc na rok do Londynu, do Royal College of Defense Studies. Był pierwszym i w tym czasie jedynym polskim oficerem, który skończył tę szkołę. Studiował bezpieczeństwo i strategię w wymiarze globalnym, zarządzanie zasobami obronnymi państwa.

Mając dobre, NATO-wskie wykształcenie po powrocie do Polski z pierwszą generalską gwiazdką na pagonach objął dowództwo 25. Brygady Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie. Stamtąd wyjechał do Doboju w Bośni, gdzie w czerwcu 1998 r. objął dowództwo nad międzynarodową Brygadą Nordycką (w jej skład wszedł m.in. polski batalion spadochroniarzy).

I tak został pierwszym polskim generałem, który objął dowództwo nad jednostką podporządkowaną bezpośrednio NATO, choć Polska formalnie weszła do NATO dopiero rok później. Celem misji w Bośni - najpierw IFOR, potem SFOR (międzynarodowe siły interwencyjne, potem stabilizacyjne, pod dowództwem NATO i na mocy rezolucji ONZ) - była realizacja postanowień układu kończącego wojnę między Serbami, Bośniakami i Chorwatami. W skład Połączonego Dowództwa Europejskiego Korpusu Sił Szybkiego Reagowania, utworzonego do zrealizowania rezolucji ONZ, weszły trzy międzynarodowe dywizje: amerykańska, brytyjska i francuska.

W skład dywizji amerykańskiej wchodziła zaś Brygada Nordycko-Polska. Obszar o powierzchni 6 tys. kilometrów kwadratowych, zamieszkany przez milion ludzi, 275 km strefy rozdzielenia, 3 tysiące żołnierzy, w tym 700 polskich. A wśród nich Mieczysław i Piotr - najstarsi synowie generała, służący w 6. Brygadzie.

- W pobliżu Tuzli znajdowały się masowe groby muzułmanów, Serbów i Chorwatów, zamordowanych w latach 1992-96 - wspomina Bieniek. - Wydobywano z nich ciała bez głów, bez rąk, bez nóg. To są sceny, które zapamiętuje się na całe życie.

W czasie 215 dni służby w Bośni Bieniek ani razu nie włożył galowego munduru (chodził w polowym). Jego brygada został uznana za najlepszą ze wszystkich, które w tym czasie stacjonowały w Bośni. - Właśnie w Bośni generał Bieniek wyrobił sobie znakomitą markę wśród NATO-

-wskich generałów i od tego momentu zaczęła się naprawdę jego wielka kariera - mówi Janusz Onyszkiewicz, były minister obrony narodowej.

W centrali NATO

Belgijskie Mons - siedziba dowództwa SHAPE (Supreme Headquarter Allied Powers Europe) - to marzenie każdego wyższego oficera w państwach NATO. Tam spotyka się najważniejszych ludzi w Sojuszu, tworzy się strategie, tam zapadają najważniejsze decyzje.

Mieczysław Bieniek wahał się, nim przyjął propozycję pracy w Mons. - Generał Tadeusz Szumski, ówczesny szef sztabu generalnego, podpowiedział mi, by do Mons wysłać właśnie Bieńka - wspomina Onyszkiewicz. - Sam Bieniek nie miał jednak wielkiej ochoty wyjeżdżać, bo wyobrażał sobie, że to będzie biurokracja, papiery. A on chciał dowodzić. Udało mi się go przekonać, że kilkanaście miesięcy doświadczenia sztabowego bardzo mu się przyda. Okazało się, że jest świetnym sztabowcem.

W Mons odpowiadał za szkolenie, ćwiczenia i edukację wojsk NATO na szczeblu strategicznym. Oznaczało to udział w ćwiczeniach wielu formacji, między innymi jednostek szybkiego reagowania. W ich skład wchodziły także bataliony powietrzno-desantowe, co dla generała oznaczało możliwość skoków. W czasie 2,5-letniej służby w Mons Mieczysław Bieniek wykonał prawie 60 skoków. To wtedy do polskiego mistrzowskiego tytułu instruktorskiego w spadochroniarstwie dołączył certyfikaty, umożliwiające mu kształcenie żołnierzy z innych krajów.

Kiedy w 2001 r. zwolniły się stanowiska w dowództwach i sztabach NATO-wskich związków operacyjnych, Bieniek stanął do konkursu na stanowisko zastępcy dowódcy Korpusu Szybkiego Reagowania w Turcji. Konkurs wygrał.

W maju 2002 r. razem z adiutantem (również czynnym skoczkiem) wyjechali samochodem z Krakowa, aby przez Słowację, Węgry, Jugosławię i Bułgarię dotrzeć do Stambułu. Misja w Turcji miała zakończyć się w listopadzie 2003. Ale tymczasem wybuchła wojna w Iraku.

Strategia i dyplomacja

- Liczyłem się z tym, że moim następnym miejscem pracy może być Irak - mówi Bieniek. - Moja misja w Turcji kończyła się, byłem w grupie kilku generałów, których kandydatury rozważano na to stanowisko. No i nie myliłem się...

Janusz Onyszkiewicz nie kryje, że nominacja generała go zdziwiła. - To świetny bojowy dowódca liniowy, znakomicie sprawdzał się w sytuacjach wymagających użycia środków wojskowych. Ale Irak, mimo zaostrzającej się sytuacji, będzie wymagał jednak metod dyplomatycznych - mówi były minister. - Używając przenośni teatralnej, zastanawiam się, czy w tej roli generał Bieniek został obsadzony właściwie. Jednak kto wie?

Jeden z członków sejmowej komisji obrony twierdzi, że nominacja ta wiąże się ze zmianą strategii Amerykanów w Iraku. - Żołnierze mają teraz szybciej chwytać za broń, być bardziej aktywni - mówi ów polityk.

Jednak we wrześniu, gdy decydowano o kandydaturze Bieńka jako następcy gen. Tyszkiewicza, sytuacja w Iraku wydawała się stabilna. Dlatego generał Stanisław Koziej - twórca polskiej doktryny obronnej, a dziś niezależny ekspert wojskowy - nie ma wątpliwości, że kandydatura Bieńka jest najlepszą z możliwych. - Znam generała i jego doświadczenie sztabowe, znam generałów, którzy byli brani pod uwagę i dlatego ta nominacja zupełnie mnie nie zdziwiła: to był po prostu najlepszy kandydat - mówi Koziej. - Przebywając przez wiele ostatnich miesięcy w Turcji miał doskonały punkt obserwacyjny na Irak. Wbrew pozorom, jest to dowódca rozważny. To nie ktoś, kto zamyka oczy i strzela jak kowboj.

Na razie Mieczysław Bieniek z Warszawy nadzoruje przygotowania do misji. Otrzymuje raporty od wywiadu i analityków. Mówi, że dobrze orientuje się w sytuacji w Iraku. Także w jej złożoności. Jest w kontakcie z Tyszkiewiczem. - Przygotowanie do misji to skomplikowana operacja logistyczna: 10 tysięcy żołnierzy z kilkunastu krajów, dowódcy, sztab... - wylicza. - Trzeba zgrać mnóstwo szczegółów, przeprowadzić konferencję dowództwa, przekazać zadania, rozwiązać kwestie rotacji, odpowiedzialności. Na mnie i dla mnie pracuje mnóstwo ludzi z polskiego Sztabu Generalnego, z Dowództwa Wojsk Lądowych.

Jednak sytuacja w niektórych regionach Iraku zmienia się na gorsze z każdym tygodniem.

- Obawiam się, że najgorsze jeszcze przed nami - przestrzega Koziej. - Zmiany w strategii prowadzenia tej operacji są konieczne i już dziś widać, że Amerykanie wprowadzają nowe dyrektywy, obejmujące wszystkie dywizje: zaostrzają procedury przy wykonywaniu zadań, wzmacniają konwoje i intensyfikują taktykę rajdową, nakierowaną na uprzedzające tropienie i likwidowanie grup partyzanckich i terrorystycznych.

Scenariusze i sondaże

Tymczasem większość Polaków jest przeciwna obecności naszych wojsk w Iraku. - Zdaję sobie sprawę z nastrojów społecznych i staram się zrozumieć racje, jakie za nimi stoją - mówi Bieniek. - Ale jestem żołnierzem. To jest rozkaz, zadanie do wykonania, bardzo trudne.

- Po drugie - dodaje - ta misja jest szlachetna i czysta. Jestem przekonany o jej słuszności. O tym, że stoją za nami racje moralne. W Iraku nie jesteśmy okupantami. Po prostu musimy zrobić swoje i jak najszybciej stamtąd wyjść, wrócić do domu. Nie możemy wycofać się teraz, zostawiając tych ludzi w pogrążonym w chaosie kraju, zdanych na własne siły tylko dlatego, że sytuacja się skomplikowała. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której jednego dnia zostaje rozwiązana armia, policja, administracja centralna i samorządowa, a do tego wypuszcza się z więzień wszystkich bandziorów. To właśnie stało się w Iraku.

Czy wierzy w sukces misji? - Wierzę, że ten kraj uda się odbudować - mówi. - Nie będzie to zapewne demokracja w stylu amerykańskim, w tej kulturze zapewne byłaby ona niemożliwa do zrealizowania. Byłem w Iraku na rekonesansie i jestem zbudowany organizowaniem się samorządów lokalnych. Jednak nie ukrywam, że z wojskowego punktu widzenia sytuacja jest poważna.

Jeśli w przyszłym roku, jak zakładają Amerykanie, Zgromadzeniu Narodowemu uda się wyłonić rząd, który będzie w stanie przejąć władzę, jeśli potem uda się przeprowadzić wybory powszechne, to siły stabilizacyjne mogłyby opuścić Irak z końcem 2005 r.

To wariant optymistyczny. - Wybory, a po nich pełne przejęcie władzy przez nowy rząd, byłyby dobrym momentem na opuszczenie Iraku - mówi Bieniek.

Jednak sekretarz obrony USA Donald Rumsfeld stwierdził w połowie listopada, że wybory w Iraku nie mają związku z terminem wycofania się Amerykanów. Może to oznaczać, że obecność sił międzynarodowych potrwa dłużej.

Strach? To normalne

W rodzinie generała tylko żona Grażyna nie skakała ze spadochronem. Doświadczenie w skokach mają zarówno trzej synowie (tylko jeden z nich ma “cywilny" zawód), jak i córka. Jeden z synów jest studentem Akademii Obrony Narodowej, drugi wrócił właśnie z USA, gdzie ukończył trudny kurs rangersów (Mieczysław junior skończył go wcześniej).

- Ojciec nie namawiał nas do kariery wojskowej - mówi porucznik Mieczysław Bieniek. - Ale pewnie w naszych wyborach kierowaliśmy się fascynacją tym, co on robi. Wojsko, podobnie jak dla niego, było dla nas wyborem aktywności, pasji i sportu. Ojciec zawsze robił wszystko z zaangażowaniem, inaczej nie potrafi. Jeśli żołnierze skaczą na spadochronach, on skacze z nimi. Zawsze był dumny z tego, że jest oficerem.

Prócz skoków, pewnie niewielu generałów może wygrać z Bieńkiem w tenisa, niewielu jeździ tak dobrze na desce windsurfingowej (latem) i nartach (zimą). Ale generał już dawno przestał być panem swego czasu.

Boże Narodzenie chce spędzić w domu. W drugi dzień Świąt zostaną ochrzczone bliźniaki: najmłodsza dwójka z (w sumie już piątki) wnucząt Mieczysława Bieńka.

Od stycznia generał Bieniek będzie odpowiadać za życie swoich żołnierzy. Nie kryje obaw. - Tak, boję się - mówi. - Ale jest to strach, który mnie mobilizuje, a nie paraliżuje.

- Zresztą - dodaje - bałbym się powierzyć swoich synów komuś, kto głośno mówi, że nie zna uczucia strachu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2003