Dni, które wstrząsnęły Gruzją

Gruzja prosi o pomoc. Ale że społeczność międzynarodowa reaguje na razie tak, jak zwykła reagować, Gruzini nastawiają się na długi "konflikt na wyczerpanie". Młodzi wołają "No pasaran!" i zaciągają się do wojska. Ale wiedzą, że jeśli świat nie pomoże, są skazani na klęskę.

   Czyta się kilka minut

W Tbilisi dochodzi pierwsza w nocy, już poniedziałek. Gruzińska telewizja skończyła emisję "Trzystu Spartan" i teraz leci "Braveheart", już po raz trzeci tej doby. Gibson i jego Szkoci dopiero co pokazali Brytyjczykom gołe tyłki przed bitwą, a mój gospodarz Gia klaszcze i woła: - W Cchinwali nawet nie ma czasu Rosjanom tyłka pokazać. Co tam się do cholery dzieje? - zastanawia się. A z nim cała Gruzja, bo w kraju trwa chaos informacyjny.

Wiadomości z frontu, a teraz już z dwóch frontów, osetyjskiego i abchaskiego, są mętne. Wiadomo za to, co dzieje się w wielkiej polityce: że prezydent Micheil Saakaszwili, a wraz z nim gruzińscy intelektualiści i zwykli ludzie wołają o pomoc. O zaangażowanie się Europy, Ameryki, świata. Wiadomo też, bo Gruzini czytają internet (gdy działa), że to wołanie spotyka się na Zachodzie z reakcją ambiwalentną: owszem, Europa, Ameryka i świat chciałyby pomóc, ale mają wątpliwości, czy głównym winnym wojny nie jest aby Saakaszwili? No bo przecież, mówi się na Zachodzie, on to zaczął.

On? Czyżby? Sprowadzić Gruzję do roli agresora, przedstawić Saakaszwilego jako watażkę: trzeba przyznać, że to się chyba Kremlowi udało. Czy uda się kolejny punkt planu? Bo że Kreml ma plan, to chyba pokazał szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow, gdy w chwili szczerości powiedział Condoleezzie Rice: "Saakaszwili musi odejść". Treść rozmowy ujawnił Zalmay Khalilzad, ambasador USA przy ONZ - i zapytał swego rosyjskiego kolegę: "Czy celem Pańskiego rządu jest doprowadzenie do zmiany władzy w Gruzji i obalenie demokratycznie wybranych władz Gruzji?".

Dobrze postawione pytanie to już część odpowiedzi.

Gruziński Dawid i rosyjski Goliat

W niedzielę wieczorem atmosfera w stolicy była podniosła. Po akcji sms-owej ("Powstańmy przeciw rosyjskiej agresji i pomóżmy naszej armii! Zbierzmy się na koncercie na placu Republiki o godzinie 20") do centrum przyszło parę tysięcy ludzi z antywojennymi hasłami. "Stop Russia!". "Red Army go home!". Samochody trąbią, chorągiewki łopocą z szyberdachów. Ludzie stają na baczność, gdy ze sceny dobiega hymn. - No pasaran! - krzyczy do mnie kolega, perkusista znanego gruzińskiego zespołu, którego ostatni raz widziałem w czerwcu w Warszawie.

Przypomina mi się, jak kilka dni wcześniej (teraz wydaje się to wieki temu) wracałem z doliny Kodori i jak Zakrija, stary Swan z Zugdidi, tłumaczył mi po drodze, że Stalin był bez wątpienia skurwysynem, ale jak dał rozkaz "Ni szagu nazad", to losy wojny się odmieniły [patrz reportaż o plemieniu Swanów broniących doliny Kodori przed Rosjanami na stronach 6-7 - red.]. No a dziś, dowodził, brakuje w Gruzji takiej determinacji, młodzi nie szanują starych, wolą się bawić, stroić w modne ciuchy, miast poświęcać uwagę ojczyźnie.

Ale nie miał całkiem racji stary Zakrija. Owszem, gruzińska młodzież z Tbilisi stała się "zachodnia" i niezbyt różni się od rówieśników z Warszawy. Ale gdy w sobotę, w drugi dzień, jechałem z pogranicznego Gori (co chwila bombardowanego przez Rosjan) do Tbilisi, mijałem po wsiach stoliki. Ustawiały się przy nich grupki młodych chłopców: zapisywali się do wojska. Podobne stoliki stały w stolicy.

Tylko co znaczą zapał i poświęcenie, gdy gruzińska armia to może 15 tys. żołnierzy plus rezerwiści (czyli sto razy mniej niż armia rosyjska). Gdy całe gruzińskie lotnictwo to kilka samolotów i może ponad sto czołgów. Tymczasem jedna tylko rosyjska jednostka, której obecność potwierdzono na terenie Osetii - 19. Dywizja Zmechanizowana, która kiedyś rozjeżdżała Czeczenię - to kilkaset pojazdów pancernych i kilkanaście tysięcy ludzi. Przerzuconych błyskawicznie z Rosji do Osetii. Takich sił nie da się zgromadzić z dnia na dzień. Musiały stać nad granicą rosyjsko--osetyjską wcześniej w gotowości na sygnał. Ten pojawił się nocą z czwartku na piątek.

Ale o tym za chwilę. Na razie jest 4.40 w nocy. Psy na blokowisku ujadają. Przed sekundą pod Tbilisi spadła bomba. Wstaliśmy wszyscy. Tamuna zapaliła świeczkę pod ikoną Iwerskiej Bogurodzicy w salonie. Sprawdzamy, co się stało. Gdyby bomba spadła na aleję Rustawelego, zawyłyby syreny. Jeśli na wojskowe lotnisko, położone niedaleko cywilnego, u nas nie byłoby słychać. W oknach bloków migają zapalane światła. - A niech bombardują, suki - mruczy Gia. - Nie dadzą nam rady, świat do tego nie dopuści. A kraj znowu odbudujemy.

Manewry nad granicą

Wszystko zaczęło się trzy dni wcześniej. Przyjechałem do Tbilisi pociągiem z Batumi nad Morzem Czarnym. Trudno to określić, ale "w powietrzu" od dawna czuć było, że coś się wydarzy. Choć od wiosny raczej myślano, że w Abchazji, a nie w Osetii.

Od połowy czerwca jeździłem po Gruzji, zaglądałem w najdalsze zakamarki. Jeśli ktoś ze zwykłych Gruzinów zastanawiał się, czy i gdzie coś trzaśnie, to wszyscy jednogłośnie wskazywali dolinę Kodori. Strony internetowe czeczeńskich partyzantów od dwóch miesięcy pisały o rosyjskich wojskach przerzucanych nad kaukaską granicę. A dwa tygodnie temu na rosyjskim Północnym Kaukazie zaczęły się manewry.

Napięcie wokół Osetii rosło od 1 sierpnia, gdy na minie-pułapce wylecieli w powietrze gruzińscy policjanci. Nocami Gruzini ostrzeliwali Osetyjczyków, a Osetyjczycy Gruzinów. 7 sierpnia wielu znajomych dzwoniło do mnie, że ich bliscy, rezerwiści, zostali zmobilizowani, że coś się zdarzy lada chwila.

Rankiem 8 sierpnia znalazłem się więc w Tbilisi, po nocy w koszmarnie nagrzanym pociągu. Miałem spotkać się z przedstawicielami progruzińskiego rządu w Osetii (mało kto w ogóle pisze, że jest taki rząd Osetii, alternatywny do tego prorosyjskiego). Ale jego rzeczniczka Ia Barateli powiedziała mi, że trwają tak intensywne walki na granicy, że nie ma możliwości, bym się do nich dostał.

Pojechałem więc z kolegą do Gori, miasta narodzin Stalina, tuż obok Osetii. Po drogach jeździły już ambulanse na sygnale, wszystkie wiadukty i mosty były obstawione wojskiem. Przed Gori widzieliśmy wyrzutnię rakiet "Grad", ostrzeliwującą Osetię. Gdy dojechaliśmy do miasta, oddalonego zaledwie o 18 km od Cchinwali, na Gori spadły rosyjskie bomby. - Moskale! Celujcie w muzeum Stalina - ktoś krzyknął, a zaraz potem bombowiec upuścił ładunek. Jedna bomba spadła daleko, jedna prawie w centrum, na starą fabrykę obok komisariatu policji.

Wybuchła chwilowa panika. Matki zabierały dzieci z ulic, kobiety płakały. Ale po 10 minutach tłum zaczął klaskać, bo ponoć Gruzini zestrzelili bombowiec. Przyszły też informacje, że gruzińskie wojska wzięły Cchinwali, a "prezydent" Południowej Osetii Eduard Kokojty uciekł do Rosji.

W drodze do Cchinwali

Pojechaliśmy z dziennikarzami gruzińskimi za granicę osetyjską, ledwie 4 km od Cchinwali. Obok stał posterunek rosyjskich "sił pokojowych": młodzi żołnierze chowali się w prowizorycznym bunkrze. Nikt do nich nie strzelał, gruzińscy żołnierze mijali ich obojętnie.

Z frontu wracały już kolumny wymęczonych żołnierzy, luzowanych na tyły. A po chwili nadjechały od strony Osetii gruzińskie czołgi, też wracające na teren Gruzji.

Miejscowa ludność, która chyba w komplecie wyległa przed domy, witała żołnierzy jak bohaterów. Kobiety podbiegały z wiadrami brzoskwiń i butelkami z wodą. Żołnierze chowali się w cieniu drzew, odpoczywali. Mówili, że trwa rotacja na froncie. Niektórzy byli lekko ranni, ale po opatrzeniu wracali do oddziałów. Ciężej ranni trafiali do polowych szpitali ulokowanych po wioskach. Nie wpuszczono nas tam.

W końcu po południu żołnierze kazali nam wracać. Mówili, że Rosjanie szykują zemstę, atak na miasto, że przygotowują jakąś cudowną broń, która zmiecie okoliczne wioski. Nad Gori przeleciały znów dwa bombowce i znów zrzuciły bomby, chyba na przedmieściach. Po 20 minutach znowu euforia: podobno zostały strącone!

Wieczorem telewizja pokazała wystąpienie Kokojty, który żalił się, że Miedwiediew pojechał do Pekinu, że Abchazowie siedzą cicho, a matuszka Rosja mu nie pomaga i jest sam jak palec.

Tymczasem w Gori na placu pod pomnikiem Stalina zbierały się setki zmobilizowanych rezerwistów, a cały czas dojeżdżały nowe autobusy pełne żołnierzy.

W powietrzu unosiły się zapał i niepokój, adrenalina i przerażenie przed bitwą.

Dziecko w ruinach

Poszedłem do kiepskiego hotelu w centrum. Recepcjonistka błagała, żebym powiedział coś, cokolwiek, co się dzieje w Cchinwali, bo jej syn, mój rówieśnik, tam walczy. Moje niepewne informacje tylko potęgowały jej strach. W ciemnym pokoju wziąłem lodowaty prysznic, ale zasnąć nie mogłem: z Cchinwali dochodziły eksplozje, nad miastem unosiła się widoczna łuna.

Gdy o ósmej rano przechodziłem obok pomnika Stalina, na okolicznych trawnikach spali pokotem wycieńczeni młodzi żołnierze, którzy uczestniczyli już w walkach. Podeszło do mnie paru chłopców. Trzęśli się z przerażenia. Zapytali: "Dlaczego Rosjanie nas zabijają? Powiedz światu, że niedługo nas nie będzie, jeśli nie przestaną".

Spotkałem znajomego M., który kiedyś walczył w formacji "Mchedrioni" (jeźdźcy - to oddziały ochotnicze) na wojnie w Abchazji, paręnaście lat temu. Teraz wyglądał jak ojciec tych śpiących chłopców. - Idziemy dziś do boju - powiedział. - Dodo jest z nami!

Dodo Magnolia to legenda tej formacji: 55-letnia kobieta pułkownik z doktoratem z filozofii, trzykrotnie ranna, która po zakończeniu w latach 90. wojny w Abchazji zajmowała się dywersją na pograniczu w wąwozie Kodori.

M. przyjechał do Gori na ochotnika. Dorosły facet, był roztrzęsiony, mówił przez zęby: - "Misza" [Saakaszwili] posłał do boju także niedoświadczonych chłopców. Sprawdziłem im trzy karabiny i wszystkie trzy się zacinały, a tam boje straszne. W nocy któryś odbezpieczył "muchę" [podwieszany pod kałasznikowa granatnik] i wybuch zabił dwóch chłopców. "Misza" zrobił tak, że nie mamy drogi odwrotu. Jak nie wygramy, niedługo Ruscy będą w Gori.

W sobotę od rana rosyjskie samoloty bombardowały cele na terenie Gruzji, także cywilne. Bombardowano też pozycje gruzińskie w Kodori i (niecelnie) rurociąg, którym transportowana jest ropa z Morza Kaspijskiego na Zachód.

Około godziny 10 bomby zaczęły spadać także na Gori. Trafiły w wieś pod miastem i w budynki w mieście. Dziewczyna, która stamtąd wróciła, opowiadała, że na ulicach leżą rozerwane ludzkie szczątki. Po jednym z nalotów pobiegłem na przedmieścia. Widziałem zrujnowane domy, a w jednym zabite malutkie dziecko.

Strach i mobilizacja

Pojawiły się oznaki paniki. Mieszkańcy coraz bardziej obawiali się, że gdy Rosjanie odbiją Cchinwali, mogą uderzyć na Gori, najbliższe miasto. Wśród mieszkańców coraz częściej słyszało się krytyczne wypowiedzi pod adresem rządu i prezydenta. Zarzuty kierowano też wobec mediów, że nic nie mówią o ofiarach. Niektórzy przeklinali "Miszę". Dostałem sms-a od koleżanki z Batumi, która parę dni wcześniej tłumaczyła mi, jak szanuje Rosję i Putina. Teraz pisała: "Putin nie jest mój! Saakaszwili to pederasta [jedna z większych obelg po gruzińsku, jaką można obrzucić mężczyznę]. Moja jest ojczyzna i moi rodacy, których posłano na front!".

Około 14 stanąłem przy drodze z Gori do Tbilisi, aby dostać się do stolicy. W Gori, które w sobotę było bombardowane wiele razy, panował chaos i tylko chyba cud sprawił, że nie dochodziło do wypadków. Karetki ścigały się z wozami pancernymi, cywile jeździli jak szaleni, ignorując przepisy. Zapytałem stojącego ze mną Gruzina, czy także jedzie do Tbilisi. - Nie, do Cchinwali - odparł.

- Tam są wszyscy mężczyźni z mojej rodziny, nie zostawię ich, jadę walczyć. Nie dopuścimy, żeby Ruscy zajęli Gruzję, jak bolszewicy w 1921 roku.

W końcu zatrzymał się ikarus z rezerwistami wracającymi z frontu i czekający ze mną tłum rzucił się do środka. Żołnierze siedzieli bez koszul, z nieśmiertelnikami na szyjach, wymęczeni. Pisali sms-y do rodzin, że żyją. Broń obijała się o krzesła.

Gdy przejeżdżaliśmy obok palących się bloków na przedmieściu Gori, kobiety zaczęły histeryzować. - Bolszewickie skurwysyny! Ledwo stanęliśmy na nogi po tylu latach, a tu znowu - krzyczał dziadek, który potem wysiadł w Mcchecie. Autobus gnał 100 km na godzinę, kierowca i pasażerowie bali się nalotu.

Na całej trasie od Gori do Tbilisi, przez 60 km, w cieniu drzew chowali się przed słońcem żołnierze i mieszkańcy wiosek. W paru miejscach młodzi chłopcy, nieobjęci jeszcze poborem, zapisywali się przy ustawionych obok drogi biurkach: na ochotnika.

W Tbilisi wszyscy zadawali mnóstwo pytań: "Co w Gori? Widziałeś trupy?".

Miałem wrażenie, jakby do końca nie zdawali sobie sprawy, co się dzieje. Poczułem się bezpieczny: takie wielkie miasto, tu się można wszędzie schować przed bombami. W Gori niska i stara zabudowa wzmagała strach. Cały czas obsesyjnie zastanawiałem się, gdzie się schować, żeby nie trafił mnie żaden odłamek. Podobnie myśleli chyba 18-letni poborowi; poruszali się po ulicach skokami, przy ziemi.

"Polacy, pomóżcie!"

Gdy wieczorem w ekskluzywnym hotelu "Metechi", gdzie działał internet, wysyłałem zdjęcia do redakcji, z holu dobiegały dźwięki jazzowych szlagierów. Amerykańscy żołnierze rozmawiali z laptopów przez skype’a, jakby nic się nie działo. Pracownicy hotelu, którzy dowiedzieli się, że wracam z Gori, podchodzili i zadawali masę pytań. Głównie, czy uda im się dojechać do domów w zachodniej Gruzji.

Wieczorami na ulicach trwała patriotyczna fiesta. Muzyka, odezwy, samochody z flagami, telebimy z kadrami z frontu i wielkie napisy: "Red Army Go Home!". Ale i tak wszyscy zastanawiali się, co dalej. Czy Rosjanie wejdą? Czy wspólnota międzynarodowa otworzy oczy i pomoże Gruzji? W Teatrze im. Rustawelego intelektualiści, ludzie kultury i sportu podpisywali petycję do społeczności międzynarodowej, aby pomogła przerwać wojnę i powstrzymała "bolszewików".

- Przez 70 lat obecności sowieckiej w Gruzji co chwila pojawiały się jakieś formy gruzińskiego protestu - powiedział mi znany piosenkarz i działacz społeczny. - Więc nawet jak wejdą, jak zaczną okupację, Gruzja będzie walczyć przeciw Imperium Zła. Ale niech Europa nie myśli, że polityka Rosji nie dotrze i do niej. Następna będzie Ukraina, kraje nadbałtyckie, może Polska. Pomóżcie nam! Trzeba ich zatrzymać.

Gdy już niemal nad ranem kończyłem pisać ten tekst, w telewizji leciał "Gladiator". - To hollywoodzka szmira - krzywił się Gia. - Jak niewolnik może walczyć z cesarzem?

- A jak Gruzja może walczyć z Rosją? Wszystkich Gruzinów jest pięć razy mniej niż mieszkańców samej tylko Moskwy - śmiejąc się, sprzeczała się z mężem Tamuna.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2008