Czas niewolnika

W „Zniewolonym” pod pręgierzem staje nie tylko biały człowiek i rasistowska ideologia, ale także zbiorowa amnezja, wynikająca z faktu, iż historię pisali dotychczas głównie biali.

27.01.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Francois Duhamel
/ Fot. Francois Duhamel

Historia opowiedziana przez Steve’a McQuee­na z jednego powodu bardziej przypomina historie współczesnych niewolników niż tych XIX-wiecznych, przywożonych z Afryki czy urodzonych na plantacjach bawełny. Na podstawie biograficznej książki Solomona Northupa reżyser „Wstydu” opowiada o człowieku wolnym, który w 1841 r. zostaje uprowadzony i sprzedany. Ta perspektywa zbliża nas do bohatera, unieważniając różnicę rasową, a także dystans wynikający z miejsca i czasu. Trwające dwanaście lat cierpienie Solomona na farmach Luizjany jest cierpieniem męża, ojca, przedsiębiorcy, muzyka – jednym słowem: człowieka, który z dnia na dzień stracił całą swoją podmiotowość, z imieniem i nazwiskiem włącznie.

Solomon, nazywany odtąd Plattem, budzi się w kajdanach i z miejsca dostaje surową lekcję nowej, zdegradowanej tożsamości. Przez okienko w celi, gdzie właśnie został skatowany, kamera wyjeżdża w górę, by objąć panoramą pobliskie miasto, z dumną kopułą Kapitolu w tle. Ze stolicy USA bohater trafia na plantację – tak rozpoczyna się jego mordercza odyseja po amerykańskim Południu. Znaczą tę drogę spotkania z kolejnymi towarzyszami niedoli i kolejnymi właścicielami, tak samo chętnie wymachującymi pejczem, co wyimkami z Pisma Świętego.

Trzeba przyznać, że okrucieństwo, jakiego każe nam doświadczać reżyser, jest dotkliwe, namacalne, a w dodatku niemiłosiernie przetrzymane (jak w scenie, w której powieszony Salomon bez końca drepcze końcami palców w błocie, by nie oderwać ciała od ziemi). Jednak nie mniej odczuwalne niż głębokie rany na plecach niewolników są sceny przemocy psychicznej.

Kiedy piękna Patsey (wielka rola Lupity Nyong’o), ofiara chorej miłości swego pana, zostaje przyłapana na przemycie kostki mydła, jest to chwila porażająca bardziej niż następująca po niej chłosta – bo jest próbą zniszczenia ludzkiej godności. Wiele innych scen, jak zmuszanie ofiary do wejścia w rolę oprawcy czy do przygrywania na skrzypcach podczas poniżających zabaw, budzi skojarzenia z historią nie tak dla nas odległą. Ale czy tylko z historią?

Brytyjczyk McQueen bynajmniej nie odkrywa Ameryki – w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. Otwarcie przyznaje, że nie oglądał powstałych wcześniej filmów o niewolnictwie (jak „Kolor purpury” Spielberga czy nakręconej w 1984 r. telewizyjnej adaptacji wspomnień Northupa). „Django” Tarantino odebrał przede wszystkim jako inteligentny dyskurs wokół kulturowych klisz, a nie film o bolesnym, nie do końca przepracowanym problemie zachodniego świata. Twórca, który do kina trafił stosunkowo niedawno, wychodząc z kręgu sztuk wizualnych, zdaje się coraz bardziej pielęgnować w sobie tę pierwotność spojrzenia.

Po „Głodzie” i „Wstydzie”, filmach poszukujących nowych rozwiązań estetycznych, niemal porzucił eksperymentowanie, by skupić się na samej historii. „Zniewolony” nosi więc na pierwszy rzut oka wszelkie cechy filmu „naiwnego”, opowiedzianego po bożemu, z nieco gorzkim, ale jednak happy endem, i zakładającego silną identyfikację z bohaterem. Warto jednak przyjrzeć się, w jaki sposób McQueen, z ogromnym udziałem swego stałego operatora Seana Bobbitta, buduje poszczególne obrazy: jak zagospodarowuje przestrzeń kadru, z jaką wrażliwością operuje kolorem i fakturą, jak bardzo intensywnie odczuwa naturę czy ludzkie ciało.

Czas w „Zniewolonym” nie pracuje na normalnych obrotach. Wedle koncepcji reżysera dwanaście lat przebiega w sposób tylko pozornie linearny. Mamy odczuwać je w taki sposób, jakby ów czas uległ zawieszeniu, zastygł w upale, jakby został sparaliżowany przez permanentną niepewność i strach. W praktyce ten zabieg nie wszystkich przekona. Wielu widzów może czuć się zdezorientowanych, albowiem kino przyzwyczaiło nas do zupełnie innego przedstawiania upływu lat.

Jednak najbardziej rozdzierającą historię opowiada sama twarz Chiwetela Ejiofora. Czarnoskóry aktor brytyjski, odkryty dekadę temu w „Niewidocznych” Stephena Frearsa, spopularyzowany rolą w komedii „To właśnie miłość”, sprawia, że wszyscy czujemy się potomkami czarnych niewolników. Zresztą i sam McQueen tak ustawił drugi plan (Fassbender, Cumber­batch, Pitt...), że trudno sympatyzować z białymi bohaterami, nawet jeśli nie wszyscy są psychopatami czy hipokrytami.

Pod pręgierzem staje tu jednak nie tylko biały człowiek, jego rasistowska ideologia i rozkwitający dzięki niewolnictwu kapitalizm, ale także zbiorowa amnezja, wynikająca z faktu, iż historię pisali dotychczas głównie biali. Bo choć przez ostatnie 150 lat zdążyły powstać dziesiątki tytułów literackich i filmowych dotyczących problemu zniewolenia, McQueen postanowił zmierzyć się z tym zupełnie na świeżo, z perspektywy „czarnej” wrażliwości i „czarnej” pamięci. Tym samym stał się jednym z tych twórców – obok Spike’a Lee czy Johna Singletona – który oddał Afroamerykanom utraconą (również na ekranie) podmiotowość. I choć adresował swój film do możliwie szerokiej widowni, skupiając się na silnym oddziaływaniu na emocje, zdołał także przemycić próbkę nowego języka wizualnego.

Jeśli coś można mu zarzucić, to fakt, iż wykorzystał ten język mimo wszystko zbyt punktowo. „Zniewolony” sprawia przez to wrażenie filmu tradycyjnego, a nawet idealnie skrojonego pod Oscary. Jeśli za miesiąc otrzyma główną statuetkę (z dziewięcioma nominacjami jest jednym z trójki faworytów), byłaby to pierwsza tego typu nagroda Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej dla filmu fabularnego wyreżyserowanego przez czarnoskórego twórcę. Decyzja ta, nawet jeśli nie usatysfakcjonuje wszystkich, zważywszy na osobę McQueena i ważki temat filmu, będzie przynajmniej symboliczna, a może nawet przełomowa.  


„ZNIEWOLONY: 12 YEARS A SLAVE” – reż. Steve McQueen, scen. John Ridley (na podst. książki Solomona Northupa), zdj. Sean Bobbitt, muz. Hans Zimmer, wyst. Chiwetel Ejiofor, Michael Fassbender, Lupita Nyong’o, Adepero Oduye, Benedict Cumberbatch, Sarah Paulson, Brad Pitt, Paul Dano, Paul Giamatti i inni. Prod. USA/Wielka Brytania 2013. Dystryb. Monolith Films. W kinach od 31 stycznia 2014 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2014